Nieraz słyszałam, że dla mojego dobra powinnam się ukorzyć. Że i tak mam szczęście, iż jestem, gdzie jestem, bo mam złe pochodzenie. Sama wiedza i wykształcenie to za mało.
Anna ma 33 lata, pochodzenie robotnicze – co jej zdaniem jest niezwykle istotne. Mimo że dziś nikt nie każe wypełniać rubryki o pochodzeniu przy przyjęciu do pracy, to i tak wszyscy wiedzą, kto z jakiego jest domu. Zwłaszcza w takim środowisku jak prawnicze. Od ponad ośmiu lat jest asystentem sędziego, co uznaje za porażkę, bo koledzy z grupy aplikacyjnej od dawna orzekają. W dodatku asystentem na wylocie, z dwoma negatywnymi ocenami pracy. Czarną owcą skonfliktowaną ze swoimi przełożonymi. Za to dobrze wykształconą: studia prawnicze, aplikacja sędziowska i radcowska, studia podyplomowe, kilkadziesiąt zaliczonych szkoleń i kursów zawodowych. – Aż za dobrze, żeby to można było przełknąć – ocenia dziś cynicznie.
Dlaczego wybrała prawo? Zawsze ją interesowało. No i była dobra z historii, a te dziedziny się ze sobą łączą. Gdyby wziąć pod uwagę pierwiastek irracjonalny, to podczas spotkania klasowego na zakończenie szkoły podstawowej wróżyli sobie przyszłość, losując przedmioty, które miały określić ich karierę zawodową. Ona wyciągnęła młotek sędziowski. I tak już zostało: młotek sędziowski jako cel życia.
Studia prawnicze skończyła z wyróżnieniem, przez cały czas miała stypendium naukowe. Wybór aplikacji był dla niej oczywisty: ta sędziowska. Wprawdzie nie wiązała się wtedy z dużymi zarobkami, ci, którzy marzyli o pieniądzach, wybierali adwokaturę, za to była najciekawsza, stanowiła największe wyzwanie. Zawsze tak miała: chciała atakować wysokie szczyty. – Trafiłam do grupy, gdzie były same dzieci z prawniczych, w tym też sędziowskich rodzin. Oni byli bardzo pewni siebie, ja musiałam dużo pracować – wspomina.
Po trzech latach zdawali egzamin, bardzo trudny, z całości materiału. W dwóch częściach: pisemny oraz ustny. Mówi, że grupa miała „prywatny” dostęp do akt spraw, na podstawie których mieli pisać na egzaminie orzeczenia. Nie skorzystała z tej możliwości, nie dlatego, że była taka święta, ale po prostu za późno je dostała, w nocy tuż przed egzaminem. Zdała, na trzy. Słabo. Piątkowi mają pierwszeństwo w obsadzie stanowisk sędziowskich, co do zasady słusznie. Ale w praktyce różnie bywa. Z roku kilka osób oblało, wszyscy, jak zapewnia, bez właściwego pochodzenia. Egzamin sędziowski można tylko raz poprawiać, w przeciwieństwie do innych aplikacji. Nie uda się, przepadło, lata nauki idą na marne. Takie są zasady.
Na temat Anny rozmawiałam z wieloma osobami: sędziami, ich asystentami, działaczami związkowymi. Nie byłam pewna, na ile jej kłopoty wynikają z trudnego charakteru, braku dyplomacji, a na ile są realnym problemem sądownictwa toczonego przez nepotyzm. Na początku każdej rozmowy słyszałam: możemy rozmawiać pod nazwiskiem albo szczerze.
Anna była na aplikacji tzw. pozaetatowej, nawet nie marzyła, żeby za naukę dostawać pieniądze. W jej trakcie musiała się z czegoś utrzymywać, złożyła podanie na asystenta sędziego w jednym z sądów rejonowych na południu kraju. Dostała się, pracowała przez prawie półtora roku w wydziale rodzinnym. Ale marzyły jej się poważniejsze sprawy – cywilne. Tak trafiła do sądu okręgowego, wydział cywilny odwoławczy. Radziła sobie. Przed egzaminem na aplikację poprosiła o urlop bezpłatny, nie dostała. Zwolniła się więc z pracy, zdała. Potem zmieniły się przepisy: trzeba było przystąpić do konkursu, żeby dostać asystencką robotę. – Wygrałam pięć konkursów, mogłam wybierać – opowiada. Chciała się rozwijać, zdobywać doświadczenie, szykowała się do konkursu na stanowisko sędziego. Dlatego wybrała znów sąd okręgowy, tym razem wydział ubezpieczeń społecznych. I zapisała na studia podyplomowe – prawo pracy – na Jagiellonce.
Ja także jestem osobą z zewnątrz, z tym że swoją karierę w sądownictwie zaczynałam w połowie lat 80. – opowiada sędzia. To były czasy, kiedy mój zawód nie był jeszcze szczególnie atrakcyjny: marne zarobki, uzależnienie kariery od zaangażowania politycznego. Ale zawód był otwarty na osoby z zewnątrz, może dlatego że nie było wielu chętnych. Po przełomie lat 90. sytuacja zaczęła się zmieniać. Coraz większy prestiż związany tyleż z godnością zawodu, co ze stałością pracy i płacy. Wraz z upływem lat zaczęło się coraz większe zainteresowanie tym zawodem, a co za tym idzie coraz większa konkurencja. Liczba etatów sędziowskich jest od lat stała, więc nabór staje się coraz bardziej jednokierunkowy: bierze się swoich, ludzi mających umocowanie w branży. Rodziców na sędziowskich albo przynajmniej prokuratorskich lub adwokackich stołkach. To nie znaczy, że inni nie mają żadnych szans, ale jest im dużo trudniej. Jeśli dziecko sędziego lub innego prawnika poprosi o urlop, dostaje. Jeśli chce się dokształcać, jest to przyjmowane ze zrozumieniem, bo przecież musi inwestować w siebie. Reszta jest wycinana, piętrzy się im trudności, zniechęca, sekuje.
Anna jest drobiazgowa, gromadzi dokumentację, którą przesyła mi w kilkunastu e-mailach. Taka skrupulatność to zaleta w tej pracy. Ale dzięki temu mam sposobność zapoznać się z opiniami, jakie na temat jej osoby wystawiono na przestrzeni kilku lat.
Te pierwsze są wręcz entuzjastyczne: „Wykazała się bardzo dobrą znajomością przepisów prawa”, „W stosowaniu prawa w praktyce, redagowaniu projektów orzeczeń, zarządzeń i uzasadnień orzeczeń wykazała dużą umiejętność i bardzo dobrą znajomość technicznej strony pracy sędziego”, „Projekty sporządzanych uzasadnień wyroków nie wymagały żadnej korekty”. I jeszcze: „Pani Asystent jest osobą ambitną i pracowitą, dała się poznać jako pracownik rzetelny, sumienny i zaangażowany w pracy”.
– Mam kwalifikacje – cieszyła się. I podeszła do konkursu na stanowisko sędziego. Nie przeszła. Przeważyły opinie wstrzymujące się od głosu. Dlatego pomyślała, że powinna podnieść kwalifikacje. Podjęła starania o dostanie się na listę radców prawnych – z powodzeniem. Choć pamięta jedno z pytań konkursowych: Czy zna jakiegoś radcę?
W każdym razie radcą prawnym jest, choć zawieszonym, bo aby zostać czynnym, musiałaby zakończyć pracę w sądownictwie, a tego nie chciała. Stąd decyzja, aby pójść na studia podyplomowe – żeby być jeszcze lepszą, podnieść swoją wartość, sprostać wyzwaniom. Jej przełożeni zgodzili się. Tak samo jak na zaproponowane przez nią rozwiązanie, aby wolne na zjazdy miała w ramach zaległego urlopu wypoczynkowego. Było go sporo, bo na urlopowanie nie miała czasu, pracowała. No i jeszcze, jak tłumaczy, asystentów sędziego jest za mało, każdy jest zawalony robotą, normą było, że pisali po dwa uzasadnienia wyroków dziennie, więc gdyby wzięła urlop naukowy czy bezpłatny (plus jeszcze ten wypoczynkowy), mogłaby zdezorganizować pracę wydziału. A tego nie chciała. Zależało jej. – To były tylko dwa piątki w miesiącu, nie kolidowało to z moimi obowiązkami – zapewnia.
Kiedy zaczął się konflikt? Po zmianach w sądzie. Nastali nowy prezes i nowa przewodnicząca wydziału. To był końcowy etap studiów Anny, zostało jej parę tygodni. – Dziś trudno mi powiedzieć, czy zaczęło się od nieporozumienia czy złej woli – wspomina. Przewodnicząca poprosiła ją, żeby złożyła z dużym wyprzedzeniem wnioski urlopowe. W sądzie obowiązywało zarządzenie prezesa, że wnioski o krótki urlop należy składać na trzy dni przed zamierzonym urlopem. – Nie znam jeszcze terminarza sesji. Ale jak tylko się dowiem, złożę, mogę nawet pominąć kilka zjazdów, jeśli będę potrzebna – tłumaczyła.
Zostało to odebrane, opowiada, jako niesubordynacja. Zaczęło się udowadnianie, kto ma rację, pisma, odpowiedzi na pisma. Jak mówi, cytując kolejną korespondencję, została zobowiązana do składania wniosków urlopowych „na dwa dni przed upływem miesiąca poprzedzającego miesiąc, w którym urlop ma być udzielony”, czyli na 32 dni wcześniej. Jako jedyny pracownik sądu.
Rozmawiam z działaczem jednego ze stowarzyszeń, które zrzesza pracowników sądownictwa średniego szczebla. Kiedy rozmawiamy oficjalnie, zasypuje mnie stekiem komunałów: o równych szansach, o konkursach, które powinny rozwiać wszelkie wątpliwości, transparentności. Jednak zapytany, czy w rozmowie prywatnej także by mnie zapewniał o braku nepotyzmu w sądownictwie, kapituluje. I podsyła mi kilka linków, m.in. do uchwał Krajowej Rady Sądownictwa odnoszących się do tego właśnie zjawiska. Szczegółowych, kiedy to Rada zajmowała się konkretnymi przypadkami sekowania kandydatów na sędziów ze „złym pochodzeniem”, jak i bardziej ogólnych. „Krajowa Rada Sądownictwa z niepokojem stwierdza, że w niektórych postępowaniach dotyczących powołania na urząd sędziego lub obsadzenia wolnego stanowiska sędziowskiego (procedurach nominacyjnych) dochodzi do sytuacji, które mogą być potraktowane jako naruszenie zasad etyki zawodowej sędziów, a nawet uchybienie godności urzędu sędziego. Odnosi się to do procedur nominacyjnych, w których na wolne stanowisko sędziowskie kandyduje członek najbliższej rodziny sędziego będącego członkiem Kolegium Sądu Okręgowego. Zasady etyki zawodowej sędziów wymagają, aby w takiej sytuacji członek Kolegium nie brał udziału w głosowaniu dotyczącym obsadzenia wolnego stanowiska sędziowskiego, na które kandyduje członek jego najbliższej rodziny, a co najmniej powstrzymał się od głosowania. To samo dotyczy głosowania podczas Zgromadzenia Ogólnego Sędziów Sądu Okręgowego”.
Anna dostała pierwszy sygnał ostrzegawczy: zamiast oceny bardzo dobrej dotyczącej jej pracy zaledwie dobrą, choć sędziowie i komisja kwalifikacyjna rekomendowali piątkę (to był 2013 r.). Zamiast położyć uszy po sobie, złożyła sprzeciw wobec tej oceny.
Napisała skargę do Ministerstwa Sprawiedliwości. – Zależało mi na ocenie bardzo dobrej, bo to się bezpośrednio przekłada na konkurs na sędziego – wyjaśnia. Resort odesłał jej pismo z powrotem do sądu apelacyjnego w jej mieście, klasyfikując ją jako skargę na działalność prezesa. To musiało wkurzyć sędziów. Wkrótce się dowiedziała jak bardzo. Zaczęło się przerzucanie pomiędzy wydziałami.
Jak tłumaczy mi jeden z sędziów z ponadtrzydziestoletnim stażem, to jedna z metod dyscyplinowania osób, które zadzierają z systemem. Osoba, która się sprzeciwi, przegrywa. Siła niszcząca środowiska jest wielka. – Obserwowałem wiele takich przypadków. Przykro mi, że nie byłem w stanie się przeciwstawić w takim stopniu, jak bym chciał. To zjawisko przybrało już tak monstrualną postać, że nikt nie śmie się mu sprzeciwić. Sądy stały się udzielnymi księstwami, miejscami, w których zatrudnia się swoich. Nie chodzi tylko o stanowiska sędziowskie. To ma przełożenie na wszystkie wydziały i oddziały. Asystentów, referendarzy, także na stanowiska stricte urzędnicze – choćby protokolantów. Nawet w oddziałach IT są zatrudniani ludzie po znajomości. W papierach tego nie ma, to widać dopiero od środka, kiedy się tam jest. Uwikłanym.
W nowym miejscu pracy (wydział cywilny odwoławczy, gdzie trafiła jesienią 2013 r.) Anna usłyszała: skoro nie podobała się jej dobra ocena, to teraz my będziemy panią oceniać. – Na moje miejsce w poprzednim wydziale zatrudniono dwie osoby, więc chyba nie byłam taka najgorsza i leniwa – zauważa Anna.
W tym miejscu praca polegała na tym, że ktoś składał apelację lub zażalenie na orzeczenie sądu rejonowego, oni musieli orzec, czy sąd rejonowy miał rację czy się mylił. To zwykle skomplikowane sprawy rozstrzygane w składzie trzyosobowym. Ludziom z zewnątrz może się wydawać, że prawo jest prostą ścieżką, ale często bywa tak, że panuje duża uznaniowość.Sędziowie z długoletnim stażem toczą zacięte dyskusje, którą przyjąć wykładnię.
Tymczasem do obowiązków asystenta sędziego należy napisanie projektu orzeczenia wraz z uzasadnieniem. Co powinien czynić pod kierownictwem sędziego. – Ale ze mną sędziowie nie rozmawiali. Dostawałam karteczkę z poleceniem: zająć się taką a taką sprawą. W zasadzie nie mówili mi, w jaką stronę chcą pójść, oczekując, iż to ja zaproponuję orzeczenie, które będzie zgodne z ich nieznaną mi koncepcją – opowiada Anna. Robiła więc swoją robotę według swojego uznania. Kiedy zorientowała się, że nie zawsze jej tok myślenia odpowiada wnioskom wyciągniętym przez sędziów, zaczęła przygotowywać im możliwe alternatywne rozwiązania – uwzględnić i oddalić – każde wraz z odpowiednim uzasadnieniem. Niech sobie wybiorą. Jednak sędziowie także są zarobieni, nie mają czasu czytać akt. Denerwowali się. Zdarzało się, że sędzia mówił, w jakim kierunku chciałby podążyć, ale potem zmieniał zdanie. Więc znów byli na nią źli.
Latem 2014 r. została oceniona negatywnie. Zmieniły się przepisy: wcześniej asystenci byli oceniani czterostopniowo: bardzo dobrze, dobrze, zadowalająco i niezadowalająco. Teraz są tylko dwie oceny: pozytywna i negatywna. – Mimo moich starań pan prezes zrównał mnie z osobą, która nic nie robi lub robi wszystko źle – żali się Anna.
Jej podnoszenie kwalifikacji zostało ocenione jako rzekome. W rubryce wnioski i zalecenia (by pracownik wiedział, co ma poprawić) – pustka. Zaczęła gromadzić dokumentację. Te wszystkie karteczki, za pomocą których dostawała polecenia. I odpisy z systemu, żeby udokumentować, iż przygotowane przez nią orzeczenia i uzasadnienia jednak były wykorzystywane przez sędziów.
Jedna z działaczek związku zawodowego działającego wśród pracowników sądownictwa opowiada mi, że starała się historią Anny zainteresować mecenasa, który często współpracował z nimi w różnych delikatnych sprawach. Kiedy zapoznał się ze sprawą, wzruszył ramionami, uśmiechnął przepraszająco i powiedział, że się nie podejmuje. – Bo to nie tylko trudna sprawa, która potrwa wiele lat – miał odpowiedzieć. – Chodzi o to, że ja mam tutaj swoją praktykę. I chciałbym móc wygrać jeszcze jakieś procesy dla swoich klientów.
Dlaczego wtedy Anna nie odeszła? Nie jest łatwo o pracę, kiedy się jest osobą z zewnątrz. Poza tym chyba guziczek, który włącza w człowieku tryb walki, został tak mocno wciśnięty, że się zablokował.
Zamiast podkulić ogon, zażądała zwołania komisji antymobbingowej. Komisja się zebrała (podobno) i orzekła, że mobbingu nie było. Annie odmówiono dostępu do akt, gdyż – jak twierdzi rzecznik tego sądu – to są sprawy poufne. Także dla zainteresowanego. Który powinien po prostu przyjąć ustalenia. A jak mu się nie podoba, może poskarżyć się do sądu pracy lub złożyć wniosek do prokuratury, przecież mamy państwo prawa.
Rozmawiam z rzecznikiem sądu (prezes jest na urlopie) i pytam o postępowanie przed komisją antymobbingową. A konkretnie o to, dlaczego Annie odmówiono wglądu w akta sprawy, której była stroną. Odpowiada, że takie są procedury. Pytam zdenerwowana: Czyli co, jeśli ja bym się poskarżyła, że mnie w pracy sekują, w odpowiedzi usłyszałabym tylko, że gadam bzdury, akt nie zobaczę i mogę spadać na drzewo. Rzecznik odpowiada, że procedury mają na celu dobro osób, które wzięły udział w postępowaniu. Opadają mi ręce. Działacz stowarzyszenia, którego opinię wcześniej przytaczałam, śmieje się, zapytany o procedury. – Procedurą podstawową jest to, że żadnego postępowania antymobbingowego nie ma. Pracownik jest skłaniany do podpisania rozwiązania umowy o pracę za porozumieniem stron. Jeśli tam ktoś w ogóle zwołał jakąś komisję, to i tak bardzo się postarał.
Anna jest osobą nieco szaloną, choć ona sama postrzega siebie jako wojowniczkę o zasady. Sąd, powiada, i ludzie, którzy w nim pracują, powinni trzymać się prawa. – Ale ludzie noszący sędziowskie togi wychodzą z założenia, że to oni tworzą prawo, a nie stosują jego postanowienia – wybucha śmiechem.
Zaczęła więc wbijać kolejne gwoździe do swojej trumny zawodowej. Kiedy jedna z sędzi zmyła jej głowę, że ponoć nie ukłoniła się jej przy windzie, czym naraziła na szwank powagę sądu i zawodu sędziego, gdyż „ciskała gromy oczyma”, wystosowała na piśmie przeprosiny z powodu „dziwnych zjawisk meteorologicznych”. Upokarzana przez przewodniczącą wydziału, która, kiedy już musiała z nią rozmawiać, dmuchała jej podczas spotkań w gabinecie papierosianym dymem prosto w twarz, napisała skargę do inspektora bhp – że jest alergiczką i dym jej szkodzi (stosowne świadectwo lekarskie w załączniku). W odpowiedzi prezes sądu wysłał e-mailem okólnik, że palenie tytoniu jest na terenie sądu zakazane, a przewodnicząca zakazała jej wstępu do swojego gabinetu.
Anna została przeniesiona do kolejnego wydziału. Opinia negatywna została podtrzymana, a potem powtórzona (mamy już 2015 r.). Wniosła wobec niej sprzeciw, ale prezes poszedł na urlop i nie uzyskała odpowiedzi w terminie przewidywanym przepisami.
Sędzia z ponadtrzydziestoletnim stażem wzdycha: szalona kobieta. Napchała sobie głowę ideałami. Niby słusznie, ale nikt z takim podejściem nie przetrwa. Zwłaszcza tzw. sygnaliści, ludzie, którzy ostrzegają, że w ich miejscu pracy źle się dzieje. Ich przełożeni nie chcą tego słuchać. Zwłaszcza że mają wokół siebie gromadę pieczeniarzy, którzy będą im klaskali. – To nie tworzy niczego dobrego. To fatalny, do szpiku kości zdegenerowany system, który wymaga głębokiego oczyszczenia – konkluduje sędzia. Ale przyznaje: nie ma pojęcia, jakby to zrobić. Jedno wie: Anna ma już za sobą swoją sędziowską i, prawdopodobnie, prawniczą karierę. I nawet jeśli się zdecyduje skarżyć swojego pracodawcę, czyli sąd, jest na pozycji przegranej. Bo na jej dowody znajdzie się sto innych, bardziej przekonujących. Lepiej odpuścić i zająć się swoim życiem, zanim nie jest za późno.
Kiedy czytam ostatnią – negatywną – ocenę pracy Anny jako asystenta sędziego, nie mogę wyjść ze zdumienia, że w niewielu zdaniach można zawrzeć tyle jadu. Była sumienna, ale skupiała się na nieistotnych zagadnieniach. Terminowa, jednak jej uzasadnienia nie dotyczyły istoty sprawy. Ma wystarczającą wiedzę, ale nie umie jej stosować w praktyce. Jest samodzielna, ale wymaga prowadzenia. I tak dalej.
Pytam rzecznika sądu (któremu współczuję, że wystawiono go do wypowiadania się w tak grząskiej sprawie, ale taka robota, trudno), jak to się stało, że pracownik, który jeszcze pięć lat temu był świetny, wspaniale orientujący się w prawie, kreatywny, nagle tak zgłupiał, że zasługuje na ocenę negatywną. Może poprzednie opinie były nieprawdziwe? A może coś się stało? Odpowiada mi, że ocena została wystawiona na podstawie opinii siedmiu sędziów, z którymi pani asystent pracowała. A przecież siedmiu sędziów nie może się mylić. No przecież, że nie. Siedmiu sprawiedliwych.
Sędzia powinien być nieskazitelnego charakteru – tłumaczy mi reprezentant wymiaru sprawiedliwości z dużym stażem. To oznacza, że jest się sędzią nie tylko na sali, podczas rozprawy, kiedy wkłada się togę, ale w każdym momencie – mówi. I dodaje, że Anna, nawet gdyby nie przeistoczyła się w amazonkę, gdyby nie pomalowała twarzy w barwy wojenne, i tak byłaby na straconej pozycji. – Gdyby ukorzyła się, też zostałaby zadziobana – kwituje. Jest zdania, że wszystko zmierza ku gorszemu: U mnie w sądzie na stanowisku urzędniczym pracuje młody, zdolny prawnik, który dostał tę posadę tylko dlatego, że jego ojciec jest sędzią w stanie spoczynku. Jeszcze go wszyscy pamiętają. Ale mury świątyni sprawiedliwości szturmują już następne wilczki. A co drugi ma jakiegoś basiora po swojej stronie – gorzko się śmieje, dodając, że taki wsobny chów rycerzy Temidy fatalnie się odbija na jakości kadry. Zarówno merytorycznej, jak i moralnej.
PS. Dzwonię do kilkorga sędziów, którzy wcześniej wydali Annie bardzo dobre opinie. W większości nie chcą rozmawiać. Rozumiem ich, gdyż przed połączeniem automatyczna sekretarka oznajmia, że rozmowa jest nagrywana.
*******************
Moi rozmówcy są anonimowi. Po pierwsze dlatego, że podawanie danych personalnych niczego by nie wniosło, oprócz naznaczenia – zwłaszcza głównej bohaterki – co w przyszłości mogłoby im utrudnić życie. Po drugie, konflikt już tak nabrzmiał, że dolewanie oliwy do ognia jest zbędne. Zwłaszcza że żaden artykuł nie zmieni wyroku, który zapadł dawno temu. I po trzecie, przyznaję, powoduje mną ostrożność procesowa. Zbyt wiele szczegółów, które można w różny sposób interpretować. Jest słowo na słowo, dokument na dokument, złość na złość.