Nasze prawo przypomina labirynt, z którego szanse wydostania się są niewielkie. A cały czas tworzone są kolejne przepisy
Inflacja prawa wpisała się na stałe do słownika publicystów. I to jest nasze nieszczęście. Bo choć na jej temat napisano w ciągu ostatnich 10 lat tomy, to parlament wciąż tworzy kosmiczną liczbę przepisów nieprzystających do potrzeb, o zbytniej szczegółowości i na dodatek niskiej jakości. Skutek jest taki, że dziś w Polsce mamy ponad 10 tys. aktów prawnych: od konstytucji przez kodeksy i ustawy po rozporządzenia, a nawet zarządzenia, uchwały i dekrety (tych trzech grup być nie powinno, bo ustawa zasadnicza ich nie wymienia jako obowiązujących źródeł prawa). Jako członek Unii Europejskiej nasz kraj musi też stosować przepisy wspólnotowe, czyli sięgać do ponad 135 tys. regulacji (według EUR-Lex). Czy jest ktoś, kto się w tym wszystkim orientuje?
Nawet prawnicy nie o wszystkich paragrafach słyszeli, a co dopiero zwykły Kowalski – nie tylko nie wie o istnieniu większości z nich, tym bardziej nie może się do nich stosować. Gdyby przyjąć, że każdego przepisu znać nie musimy – choć to wbrew zasadzie „ignorantia iuris nocet” (nieznajomość prawa szkodzi) – to kto jest w stanie wskazać, które regulacje powinniśmy mieć w głowie? Jak już jednak uda się to ustalić, cóż po tym, że opanujemy skomplikowane normy, skoro za chwilę się zmienią. Maszynka do uchwalania nowych (zmienionych) regulacji pracuje nieustannie... by było lepiej! A jak wychodzi? Prawo zaczyna przypominać coraz bardziej gęstniejącą mgłę, która utrudnia poruszanie się, również wymiarowi sprawiedliwości.
Prawnik pod ręką
Jeśli stan inflacji prawa się utrzyma, a wszystko na to wskazuje, jedna grupa zawodowa może na tym zyskać. To prawnicy. Już od kilku lat wpisują się w trend, wybierając ścisłe specjalizacje. A ten trend będzie się pogłębiał, zwłaszcza że środowisko prawnicze zostało otwarte i trzeba się dobrze nagłówkować, aby znaleźć w nim swoje miejsce. I nie chodzi tylko o znalezienie sposobu na sukces rynkowy, ale o przymus wywołany przez potencjalnych klientów. Skoro Kowalski nie będzie miał pojęcia, jak się poruszać w gąszczu paragrafów, będzie chciał mieć pod ręką prawnika (a może wielu prawników), do którego zadzwoni, wyśle e-maila czy SMS z pytaniem (pewnie pojawią się też jakieś nowe formy komunikacji), co ma zrobić w danej sytuacji.
Dziś to nie jest wcale takie oczywiste. Świadomość prawna polskich obywateli jest bardzo niska – szukają pomocy u prawników tylko w wyjątkowych sytuacjach, zwykle przy rozwodach, złożonych sprawach spadkowych czy sporach pracownik–pracodawca. Zakładam, że w przyszłości poziom tej świadomości niespecjalnie pójdzie w górę, lecz może wzrosnąć potrzeba ochrony prawnej. Tak się bowiem składa, że prawie każdy nowy przepis to jakiś zakaz, nakaz czy ograniczenie, którego złamanie grozi konkretnymi sankcjami, zwykle finansowymi.
I żeby nie być gołosłowną – przykład z brzegu. Przepisy o ruchu drogowym, które dotyczą prawie wszystkich dorosłych Polaków: do 1998 r. można było nie zapinać pasów, a do 2007 r. – jeździć bez włączonych świateł, a w tym roku była rozważana konieczność wożenia z sobą alkomatu. Tego typu zmiany są uzasadniane bezpieczeństwem (to nic, że każdy z nas może mieć taką definicję bezpieczeństwa, w której zapinanie pasów się nie mieści), a za ich nieprzestrzeganie grozi mandat. Jak te mandaty będą na nas czyhać z każdej strony (a niewiele do takiego stanu rzeczy brakuje), to prawnik się przyda, by ich nie płacić na lewo i prawo. Choć jest pewne „ale”, do którego jeszcze wrócę.
Statystyczny Kowalski i tak ma (i będzie miał) lepiej niż ten ze statusem przedsiębiorcy. Bo tak się niefortunnie składa, że większość powstających i zmienianych regulacji dotyczy właśnie prowadzenia działalności gospodarczej (np. ustawodawca tak gmera w przepisach o VAT, że trudno się już połapać, co kiedy wchodzi lub wejdzie w życie, o właściwym stosowaniu nie wspominając, ponieważ interpretacje są rozbieżne). Można w ciemno zakładać, że osoby prowadzące firmy, które dziś są głównymi klientami prawników, nadal nimi będą. I to pewnie częściej niż do tej pory.
Potencjalna hossa dla prawników ma swoje wymagania i konkurencję – tu właśnie wracam do wcześniejszego „ale”. Według Julie Macfarlane z Wydziału Prawa Uniwersytetu Windsor w Kanadzie i autorki bestsellerowej książki „The New Lawyer: How Settlement is Transforming the Practice of Law”, prawnicy będą musieli się dostosować do wymagań klientów bardziej niż dotychczas. Mają być przygotowani z praktyczną odpowiedzią (rozwiązaniem) na każde pytanie (problem), jakie postawi klient.
Czy temu sprostają? Zwłaszcza że ich głównym rywalem jest (i zapewne będzie) internet. To tu najpierw zagląda i zwykły obywatel, i przedsiębiorca lub jego pracownicy w poszukiwaniu rozwiązania swojego problemu (83 proc. w 2014 r., 84 proc. w 2013 r. według badania PBS „Obsługa prawna firm 2014”, przeprowadzonego w listopadzie 2014 r. metodą ilościową CATI na grupie 300 firm). Internet wygrywa w pierwszym starciu z prawnikami, bo wiele informacji oferuje bezpłatnie. To się może jednak zmienić. W sieci za dobre jakościowo materiały już trzeba płacić i ta tendencja raczej się rozpowszechni. Dla prawników to dobra informacja. Gorsza jest taka, że prawdopodobnie spadnie dotychczasowa wielkość wynagrodzenia. Inflacja prawa spowoduje deflację stawek za usługi prawne. Stąd prawnicy mogą zyskać – ale nie na pewno zyskają – na nadprodukcji legislacyjnej.
Precedensowe prawo stanowione
Zarówno prawnicy, jak i pozostałe grupy społeczne będą mieć jeszcze jeden kłopot. Chodzi o wzajemne przenikanie się dwóch różnych systemów prawnych: stanowionego (jaki obowiązuje w Polsce) i precedensowego (kraje anglosaskie). Zdaniem prof. Ewy Łętowskiej to „już podział tylko teoretyczny. Podręcznikowy. W tej chwili na bazie prawa europejskiego dochodzi do ogromnej fuzji systemów prawnych” (DGP nr 82/2013). Podobną opinię wyraził radca prawny Lech Gniady w tekście „W Polsce nie ma prawa precedensowego? To mit” (DGP nr 235/2014). O co chodzi z tym łączeniem się systemów? O to, że obok całej masy regulacji prawnych równie ważne są orzeczenia sądów, które te regulacje interpretują, mając taką moc jak same przepisy.
Mecenas Gniady przywołał na dwa bardzo głośne orzeczenia Sądu Najwyższego z tego roku: o podróżach służbowych kierowców i zasadach opłacania składek na ubezpieczenia społeczne od kontraktów menedżerskich. W obu przypadkach SN spowodował, że choć treść samych paragrafów się nie zmieniła, to ich rozumienie – aż o 180 stopni! I teraz klops. Okazuje się, że nawet regulacji starych nie można być pewnym. Mało tego, niewykluczone, że przyjdzie zapłacić za to, że się je wykorzystywało w zgodzie ze starą wykładnią.
Proszę sobie teraz wyobrazić te dziesiątki tysięcy aktów prawnych i do tego jeszcze nie mniej (może więcej) orzeczeń sądowych o efektach jak te wcześniej wymienione. Tylko prawnicy wysoce wyspecjalizowani poradzą sobie z takim galimatiasem. Nikt inny. Czy musimy się do tego przyzwyczaić? Wygląda na to, że tak. Ani bowiem struktury legislacyjne UE ani polscy legislatorzy nie zamierzają odpuścić. Nie zanosi się też na razie na zmianę uprawnień Sądu Najwyższego do wydawania uchwał o mocy zasady prawnej. Będziemy więc mieć system precedensowego prawa stanowionego.
Paragraf zamiast zwyczaju
„Najlepiej ulepszać prawo poprzez zmianę praktyki. A nie przepisów. Bo zmieniając przepisy, siłą rzeczy spowoduje się innego rodzaju skutki uboczne, tzw. efekty perwersyjne” – powiedziała prof. Ewa Łętowska we wspomnianym wywiadzie. Słowo „praktyka” jest kluczem, który mało kto chce dziś dostrzegać, a tym bardziej go używać. Odnosi się nie tylko do odpowiedniego stosowania przepisów (o co apelują autorytety prawa, jak Łętowska właśnie), ale też do prawa zwyczajowego, którego już nie ma. Nie ma, bo zostało wyparte przez twarde regulacje, na które nikt nie zwraca uwagi, dopóki nie musi, i stale zmieniające się reguły (czy raczej ich brak) działania społeczeństw.
Weźmy na przykład wspólnotę mieszkaniową. To niewielka grupa ludzi mieszkających w jednym budynku albo osiedlu. Za to ile przepisów musi stosować: od tych o własności lokali, poprzez podatkowe, energetyczne, związane z gospodarką odpadami, po te z kodeksu cywilnego (na pewno wszystkich nie wyliczyłam!). I wcale nie ułatwia sobie życia wypracowywaniem jakichkolwiek zwyczajów dobrosąsiedzkich, lecz je jeszcze bardziej uproceduralnia, przyjmując instrukcje, regulaminy, wytyczne. Dobry obyczaj nie ma wzięcia. Ba! Pewnie go już znamy tylko ze staropolskich przysłów, o ile w ogóle. Przyzwyczailiśmy się, że mamy się zachowywać według spisanych procedur. Tylko że często o nich zapominamy.
Zresztą jak tworzyć zwyczaje w społeczeństwie, które nie stawia żadnych granic? W którym liczy się tylko jednostka, a wspólnota nie ma znaczenia. Nie ma wspólnoty, więc nie ma możliwości rozliczenia jednostki. I koło się zamyka. Liczę jednak, że to okres przejściowy. Że następne pokolenia, jednoczące się dziś w mediach społecznościowych różnej maści, wypracują nowe zwyczaje nie tylko w wirtualnym świecie, ale i realnym. Więcej, że będą egzekwować ich przestrzeganie. Historia ma bowiem to do siebie, że lubi się powtarzać. Może nie wrócą czasy, gdy było kilkanaście (no, może kilkadziesiąt) podstawowych kodeksów i ustaw (tak było w II RP), ale nie wykluczam sytuacji, że tylko określona część z całego morza regulacji unijnych i państwowych będzie stosowana, a resztę stanowić będą normy zwyczajowe.
Ogromnie dużo, czyli nic
Były rzecznik praw obywatelskich prof. Andrzej Zoll już w 2004 r. wypowiedział prorocze słowa. „Prawo zatraciło, ze względu na ilość obowiązujących przepisów, ich niespójność, wieloznaczność i niestabilność, funkcję motywującą podmioty do nakazanego w normach prawnych zachowania. Adresat normy prawnej nie jest w stanie zapoznać się z jej treścią, nie jest więc w stanie, bez pomocy fachowców, określić zakresu swoich praw i obowiązków wynikających z obowiązujących norm” – stwierdził wówczas. Dziesięć lat później mogę jedynie skonstatować, że taki proces jest mocno zaawansowany. Ale jak to zestawimy z naszą mierną skłonnością do korzystania z usług prawnych, obraz rysuje się w barwach czarnych. Na razie. Bo możliwy jest przecież scenariusz, że wreszcie do tych prawników zaczniemy się zgłaszać.
Co będzie zatem dalej? Może być tak, że nikt nie będzie zwracał uwagi na regulacje prawne poza tymi, które grożą szybkim namierzeniem przez struktury państwowe i karą finansową (np. płacenie podatków czy składek ZUS) albo więzieniem. Nastąpi totalny rozjazd między wymaganiami państwa a potrzebami obywateli. Prawo będzie bytem samoistnym, o którego istnieniu ludzie wiedzą, ale nie wchodzą mu w drogę. I może o to właśnie chodzi?
Mamy ponad 10 tys. aktów prawnych: od konstytucji, przez kodeksy i ustawy, po rozporządzenia, a nawet zarządzenia, uchwały i dekrety. Czy jest ktoś, kto się w tym wszystkim orientuje?