Monika Strus-Wołos: W nowelizacji k.p.c. dominuje patrzenie na interes sądu. Ważniejsze jest, by sprawę załatwić szybko, polepszyć statystyki, uchodzić za sprawnego, szybko sądzącego sędziego i liczyć na awans.
dr Monika Strus-Wołos, adwokat, specjalizuje się w procedurze cywilnej i w prawie upadłościowym. Przez wiele lat członek Komisji Praw Człowieka przy NRA. Autorka wielu publikacji z zakresu prawa cywilnego, procedury cywilnej oraz funkcjonowania adwokatury / DGP
7 listopada wejdzie w życie zasadnicza część reformy kodeksu postępowania cywilnego. Oczekuje pani na reformę z nadzieją, niepokojem, obojętnością?
Raczej z pesymizmem pomieszanym z rezygnacją. Większość tych rozwiązań, które lada moment zaczną obowiązywać, już przecież mieliśmy. Myślę tutaj w szczególności o odrębnym postępowaniu gospodarczym, fiskalizmie, odrzucaniu pism z powodu braków formalnych. Odrębne postępowanie gospodarcze obowiązywało do 2012 r. i nie tylko nie przyspieszyło postępowań, lecz także spowodowało znaczny spadek zaufania do sądów. Bo jak wiadomo, ludzie przegrywali sprawy przez błędy formalne i trudno było wytłumaczyć komuś takiemu, że mimo że miał rację, to wyrok z powodów proceduralnych nie mógł być inny. Kiedy poprzednio, w 1989 r., wchodziły w życie przepisy o postępowaniu gospodarczym, przedsiębiorcy najpierw chętnie szli do sądu, ale kiedy się okazywało, że trzeba czekać na wyrok po sześć lat, to albo w końcu byli skłonni się jakoś dogadać, albo po tak długim czasie okazywało się, że nie warto było walczyć o dochodzone kwoty, skoro to wszystko tyle trwa i kosztuje, a czasem przeciwnik już upadł. Pamiętam atmosferę zniechęcenia tymi procesami. Dlatego mam teraz wrażenie, że jakkolwiek obecna reforma ma być remedium i na obciążenie sądów, i na przewlekłość, to zrobiono to za pomocą budowania barier i formalnych, i fiskalnych. A to nie tędy droga, bo uderza się w ten sposób w prawo do sądu.
Powrót do postępowania gospodarczego nie oznacza przywrócenia starej procedury jeden do jednego. Projektodawcy zapewniają, że rygory formalne zostały złagodzone. Wraca np. obowiązkowa odpowiedź na pozew, ale nie trzeba jej składać w terminie maksymalnie dwóch tygodni jak kiedyś, teraz ten termin nie może być krótszy niż dwa tygodnie. I jego długość ma być uzależniona od stopnia skomplikowania sprawy.
Pamiętam, że kiedy prowadziłam sprawę sporu na kanwie rozliczenia budowy dużego biurowca, to klient musiał kupić specjalnie szybką kserokopiarkę tylko na potrzeby tego postępowania, bo w ciągu 14 dni mieliśmy odpowiedzieć na pozew, który wraz z załącznikami liczył 1100 stron. Oczywiście oprócz samej odpowiedzi trzeba było jeszcze szybko załączyć ogrom dokumentacji budowlanej. Więc niechby teraz w takiej sprawie sąd dał miesiąc, to czy to wiele zmieni? A rygory prekluzji dowodowej, która polega na tym, że dowód złożony po wyznaczonym przez sąd terminie nie jest brany pod uwagę, zostają. Wystarczy, że strona zapomni załączyć jeden kwitek i teoretycznie może przegrać sprawę.
Najgorsza w tej reformie jest właśnie prekluzja dowodowa oraz zakaz powództw wzajemnych i znaczne ograniczenie możliwości zgłaszania potrącenia przez pozwanego swojego roszczenia. Obecnie, dzięki możliwości potrącenia czy poprzez powództwo wzajemne, strony mogą w ramach jednego postępowania osądzić całość zaszłości między nimi z danego stosunku prawnego. Dlaczego zamiast tego odsyła się ludzi do dwóch różnych procesów? Owszem, może przez brak możliwości podnoszenia zarzutu potrącenia czy powództwa wzajemnego ta pierwotna sprawa rozstanie rozstrzygnięta szybciej, jednak zamiast jednego procesu zrobią się dwa. A to oznacza nowe koszty, czas…
Ograniczenie możliwości potrącenia tłumaczono tym, że często pozwani czy ich pełnomocnicy zgłaszali fikcyjne roszczenie do potrącenia, by przedłużyć postępowanie, a tym samym opóźnić moment wydania wyroku i konieczność zapłaty. A przecież cała ta nowelizacja została uchwalona pod hasłami przyspieszenia rozpoznawania spraw i walki z obstrukcją.
Szczytne cele, za którymi kryje się wygodnictwo sędziów piszących projekt tej ustawy. Bo ich nie interesuje osądzenie sporu pomiędzy ludźmi, tylko załatwienie „numerka”. A to wynika być może z tego, że autorzy projektu zapomnieli o poczuciu służby. Jeśli zgłaszany jest zarzut potrącenia i on jest zasadny, to rzetelny sąd powinien pochylić się również nad roszczeniami drugiej strony procesu, czyli pozwanego.
Pozwany dostaje komunikat: na razie zapłać, co mu jesteś winien, a tym, czy on jest coś winien tobie, zajmiemy się, kiedy to ty złożysz pozew.
Tymczasem sąd powinien powiedzieć: dobrze, to ja wasze wzajemne roszczenia osądzę. A tak nie jest. Ważniejsze jest, by sprawę załatwić szybko, polepszyć statystyki, uchodzić za sprawnego, szybko sądzącego sędziego i liczyć dzięki temu na awans. W tych przepisach dominuje patrzenie na interes sądu, bez poczucia misji, służby wobec społeczeństwa. Dość powiedzieć, że spośród setek uwag zgłoszonych do projektu w kilku opiniach adwokatów nie uwzględniono chyba ani jednej. To my patrzymy na salę rozpraw z perspektywy obywatela. Ale jak widać, nikogo ta perspektywa nie interesuje. A przecież sędzia to nie zawód, lecz służba. I to mnie w tym najbardziej boli. Już nie mówiąc o tym, że wracamy do rozwiązań, które zostały kiedyś uznane przez Trybunał Konstytucyjny za niezgodne z ustawą zasadniczą.
Co ma pani na myśli?
Odrzucenie pism obarczonych brakami formalnymi i niektóre rygory z postępowania gospodarczego. TK raz już stanął na stanowisku, że skutki procesowe niektórych rozwiązań z procedury gospodarczej były zbyt daleko idące. Prawo do sprawiedliwego procesu nie może oznaczać zamykania drogi sądowej z powodu błędów formalnych. A tymczasem, mówiąc pół żartem, pół serio, to wygląda tak, jakby w Ministerstwie Sprawiedliwości wymyślono specjalną nagrodę dla legislatora, który przygotuje najwięcej pułapek dla stron. Bo procedura zamienia się w bieg z przeszkodami.
Choćby tylko z uwagi na to, że jedna nowelizacja wchodzi w życie w kilku różnych terminach, za każdym razem otwierając kodeks i powołując się na jakiś przepis, musimy sprawdzać, od kiedy on obowiązuje, czy wszedł natychmiast, czy można go stosować w danym postępowaniu. Bo część stosuje się tylko do nowych postępowań, inne tylko do nowej instancji, a jeszcze inne do każdego postępowania niezależnie od stadium. Więc aby się w tym wszystkim połapać, trzeba na aktach wynotowywać całą litanię przepisów, które można w niej zastosować, a których nie. Nawet adwokatom mających dostęp do systemów informacji prawnej ciężko jest dopilnować wszystkich szczegółów, a co dopiero mówić o zwykłych ludziach?
Wchodząc w buty ustawodawcy, nie potrafię na to odpowiedzieć w przekonujący sposób, bo z jednej strony wzrost formalizmów usprawiedliwiano tym, że ceny usług prawnych znacznie spadły i nawet drobni przedsiębiorcy mogą sobie pozwolić na wynajęcie profesjonalnego pełnomocnika, ale z drugiej – na wprowadzenie przymusu adwokacko-radcowskiego zgody nie było.
Można mieć poczucie pewnej schizofrenii. Z jednej strony dąży się do tego, żeby sądy były bardziej zrozumiałe dla obywateli, a z drugiej wprowadza się, może nie wysoką, ale dla mnie najbardziej skandaliczną, opłatę za uzasadnienie na piśmie. Czyli sądy mają być zrozumiałe dla obywateli, ale za to, żeby obywatel zrozumiał wyrok we własnej sprawie, musi jeszcze dodatkowo zapłacić 100 zł. Mimo że przecież za rozstrzygnięcie sprawy w instancji zapłacił już 5 proc. wartości przedmiotu sporu.
Zawsze może się pofatygować na ogłoszenie wyroku i wysłuchać ustnych motywów rozstrzygnięcia.
Nie raz się zdarzało, że sąd mówił co innego podczas ustnego uzasadnienia, a co innego potem się znajdowało w uzasadnieniu pisemnym. Poza tym w tej nowelizacji uderzająca jest kazuistyka. Jest coś nieprawdopodobnego w tym, jak szczegółowe są niektóre, nic istotnego niewnoszące przepisy. Przykładowo wprowadzono obowiązek wyszczególnienia faktów, którym strona zaprzecza. Po pierwsze jest to sprzeczne z ogólną filozofią, zgodnie z którą pozwany może nawet siedzieć i milczeć, bo nie ma obowiązku prowadzenia aktywnej obrony. Tak samo powód nie ma obowiązku prowadzenia aktywnego ataku. Po prostu ryzykują, że przegrają, jeśli nie udowodnią swoich racji. A tymczasem teraz każe im się wyszczególniać fakty, którym zaprzeczają. Dla zobrazowania powiedzmy, że powód powie, że 15 maja (pierwszy fakt) jechał pociągiem (drugi) do Krakowa (trzeci) drugą klasą (czwarty) i piąty – w czerwonej koszuli. I przypuśćmy, że pozwany nie kwestionuje tych faktów poza jednym: kolor koszuli mu się nie zgadza. I czy w takim razie, jeśli koszula była różowa, to ma na wszelki wypadek zaprzeczyć temu faktowi, jeśli nie wie, czy to będzie miało znaczenie, czy nie? W związku z tym, jeśli pozew jest na 100 stron i w co drugim zdaniu nie zgadzają się nieistotne szczególiki, to pozwany ma każdemu zaprzeczać i w związku z tym przygotować odpowiedź na 300 stron? Jak szczegółowo ma zaprzeczać? Czy wystarczy, że ogólnie zaprzeczy faktom dotyczącym okoliczności zawarcia umowy, czy ma jednak wyszczególnić opisowo? Jak zdefiniować granicę faktu?
Wracając do postępowań gospodarczych, to podczas zorganizowanej w naszej redakcji debaty przedstawiciele przedsiębiorców chcieli odrębnej, przeznaczonej dla nich procedury. Są gotowi na trochę większe rygory, byleby wyroki zapadały szybciej.
Oczywiście, tylko pytanie, jaka ta procedura ma być. Bo np. teraz będzie możliwość umawiania się z góry na wyłączanie pewnych dowodów, np. z zeznań świadków na podstawie tzw. umowy dowodowej. Jestem bardzo ciekawa, jak to będzie wyglądało w praktyce. Prowadziłam bardzo wiele spraw gospodarczych, gdzie niby wszystko było w dokumentach, a kluczowe okazywały się zeznania świadków, np. inżyniera prowadzącego budowę. Ja bym nigdy w życiu nie rekomendowała klientowi zawarcia takiej umowy, jeśli nie wiadomo, co wyjdzie w procesie. A jeśli są sprawy, które nadają się do rozstrzygnięcia tylko na podstawie dokumentów, to można by je rozpatrzyć w trybie nakazowym.
Jest w nowelizacji rozwiązanie, które na papierze wygląda rewelacyjnie i ma szanse zmienić sądową rzeczywistość. Mam tu na myśli posiedzenie przygotowawcze, na którym sąd w porozumieniu ze stronami tworzy plan rozprawy. Wierzy pani, że się uda?
Nieszczególnie. Wydaje mi się, że to zbiór pobożnych życzeń. Po pierwsze w dotychczasowych przepisach była możliwość podejmowania działań, które pozwalały zakreślać pewne tory rozprawy. Ustalenie terminarza brzmi zbyt pięknie, by mogło być prawdziwe. Wystarczy, że poważnie zachoruje sędzia lub strona i cały ustalony misternie plan nam się rozsypuje. Oczywiście można ustalić nowy, ale wtedy już pełnomocnik ma w kalendarzu inne sprawy i ta się odwleka. A wokandy spadają z różnych przyczyn, a to zachoruje sędzia, a to system do protokołowania padnie, a to świadek się nie stawi…
Ale wreszcie ma być jak w amerykańskich filmach, czyli zasadą mają być rozprawy wyznaczane dzień po dniu.
Tylko że wystarczy, że w sprawie będzie występować dwóch wziętych pełnomocników i już zaplanowanie rozpraw od poniedziałku do piątku dzień po dniu będzie niemożliwe. Zaraz się okaże, że jeden ma w piątek rozprawę w Lublinie, a drugi w środę w Toruniu itd. Trudno więc przewidywać, jak to będzie wyglądało w praktyce. Jeżeli sędziowie będą rozsądnie podchodzili nie tylko do swojego własnego kalendarza, ale też pełnomocników, to może to zagra. Ale jeśli słyszę od jednej pani sędzi, że ma na biegu 900 spraw, to jeśli na rozpoznanie każdej będzie wyznaczać pięć dni z rzędu, to ostatnią sprawę w referacie wyznaczy najwcześniej za 18 lat. Czy ten, kto pisał te przepisy, pomyślał o tym?
Są też zmiany „pod obywateli”. Po latach wreszcie zmieniono art. 162 k.p.c. To przez ten przepis osoby, które nie były reprezentowane przez pełnomocnika, jeśli nie wytknęły sądowi błędu proceduralnego do protokołu najpóźniej na następnej rozprawie, traciły możliwość podnoszenia tego argumentu w apelacji.
Zgadza się, ale ostudzę trochę pana zachwyt nad nowatorstwem tej zmiany. Kiedy kilka lat temu pisałam na ten temat artykuł, postanowiłam sprawdzić, skąd w ogóle ten przepis wziął się w naszej procedurze. Bo on był w kodeksie od początku, czyli od 1964 r., tylko na mocy niepisanej umowy przez wiele lat nie był stosowany. Został on zresztą do k.p.c. żywcem przeniesiony z kodeksu przedwojennego, który z kolei stanowił kalkę procedury austriackiej. Tylko że wtedy w procedurze austriackiej obowiązywał szeroki przymus adwokacki i w takim układzie ten przepis miał jakiś sens. Ograniczając możliwość wniesienia zastrzeżenia do protokołu tylko do stron reprezentowanych przez profesjonalistów, wracamy więc do korzeni, czyli do normalności. Szkoda że musiało nam to zająć kilkadziesiąt lat. Niemniej jest to bardzo rozsądna zmiana, bo to było wymaganie, którego absolutnie nie można było stawiać osobie bez wykształcenia prawniczego.
Wspomniała pani o skandalicznych opłatach za uzasadnienie, ale jednocześnie wprowadzono przepis, który co prawda nie obliguje, ale w jakiś sposób wymaga od sędziów lapidarności w ich sporządzaniu. Czy da się sprawić, żeby uzasadnienia były krótkie, skoro nie ograniczamy jednocześnie obszerności pism procesowych?
Od dawna postuluję, by te nasze, adwokatów i radców, pisma nie były tworzone metodą kopiuj – wklej. Proszę mi wierzyć, że sama nigdy w życiu nie napisałam skargi kasacyjnej dłuższej niż 30 stron, a i tak uważałam, że jest to nadużycie cierpliwości sędziów. Natomiast widywałam skargi kasacyjne na ponad 100 stron. Nie wiem, kto to przeczyta i kiedy, skoro mniej więcej po piątej stronie zaczyna puchnąć mózg. Tu jesteśmy winni my, adwokaci, którzy korzystamy z komputerów zapewniających łatwość kopiowania całych fragmentów. Kiedy ja zaczynałam aplikację, to pisałam jeszcze na maszynie. Jak palce bolały, to się nie tłukło po 50 stron. Z drugiej strony troszkę nie mamy wyjścia, bo poniekąd zmusza nas do tego ustawodawca. Tak jak teraz tym szczegółowym wyliczaniem kwestionowanych faktów i prekluzją.
Prekluzją?
Tak, bo teraz pisząc pozew czy odpowiedź na pozew, nie wiem z góry, co przyjdzie przeciwnikowi do głowy, jakie zarzuty, jakie argumenty mogą zostać użyte. A zasady prekluzji nakładają na mnie obowiązek przewidywania i na wszelki wypadek umieszczenia wszystkiego w pierwszym piśmie. Stąd te pisma są bezsensownie długie. Nie obejmują samej istoty sprawy, jak to niegdyś było. Mnie patron uczył, że po pięciu stronach nikt dalej nie czyta, więc jeśli projekt takiego pisma był dłuższy, to kazał mi wyrzucać do kosza i pisać na nowo. Pismo miało być lapidarne i zawierać istotę, a teraz wszystkie wątki poboczne opisuje się szeroko, bo nie wiadomo, czy to nie będzie miało znaczenia. Kiedyś było tak, że jeśli spór schodził na boczne tory i główna oś zawiązywała się wokół jakiegoś na początku pobocznego faktu czy dokumentu, to się w tym kierunku szło, powołując nowe wnioski dowodowe czy nowych świadków. W obecnym modelu mówi się nam na samym początku: wszystkie karty na stół! To pełnomocnik rzuca całą talię i jeszcze pożycza wszystkie karty, jakie są w kasynie.
Tak więc z jednej strony chętnie bym dała sędziom możliwość zakreślania, by żądane pismo procesowe nie było dłuższe niż pięć stron z określoną czcionką i interlinią – żeby nie było kombinowania. Ale z drugiej strony po co ta kazuistyka w kodeksie? Po co przy tworzeniu pozwu wymaga się pisania tylu różnych oświadczeń: a to, że roszczenie jest nieprzedawnione, a to, czy była mediacja czy nie, a dlaczego jej nie było etc. I my, żeby spełnić warunki formalne pozwu, już musimy zadrukować bezsensownie dużo papieru. Ktoś nie ma litości nad lasami.
Czyli ustawodawca powinien iść w kierunku odformalizowania.
Oczywiście. Zamiast pułapek, pól minowych i procesów formułkowych trzeba iść w kierunku odformalizowania. Zresztą niegdyś taktyka procesowa, w szczególności w sprawach cywilnych, przynosiła duże rezultaty. Przykładowo kluczowy dowód trzymało się na sam koniec, zwłaszcza po tym, jak zostali wysłuchani świadkowie. Obserwowałam często w warunkach wiejskich, że przychodzili świadkowie i co tu dużo mówić, kłamali w żywe oczy, aż się kurzyło. I wtedy pokazywało się dokument, z którego wynikało kłamstwo. A jeśli wszystko trzeba przedstawić z góry, to ich druga strona ostrzeże, by uważali, bo np. ta umowa, o której wszyscy myśleli, że zaginęła, jest w posiadaniu przeciwnika.
Dowód z zeznań świadków będzie można złożyć na piśmie. Czy to nie będzie pole do nadużyć, bo ich treść może zostać zwyczajnie podyktowana.
Wątpliwości potęguje fakt, że te przepisy są źle skonstruowane. Sami sędziowie mają wątpliwości, czy jak zostanie dopuszczony dowód z zeznania świadka na piśmie, to czy można go wezwać i wysłuchać? A jeżeli tak, czy można go wypytywać o coś ponadto, co napisał, czy nie będzie to uznane za wykroczenie poza tezę dowodową? Jest tu duża niejasność i z całą pewnością wiele będzie zależało od sędziego, na jakiego się trafi. To też nie jest dobre. Wśród adwokatów nie jest tajemnicą, że są sądy, w których prekluzja, ta dotychczasowa z art. 207 i 217 k.p.c., „nie przyjęła się”. I jeśli się pojawiał dodatkowy dowód czy świadek, to sąd uznawał, że ma to istotne znaczenie dla rozstrzygnięcia, i dopuszczał. A były i takie sądy, które nie robiły tego za żadne skarby. Przepisy nie powinny być tworzone w taki sposób, że da się obronić dwie sprzeczne interpretacje. Koronnym tego przykładem jest nieszczęsny przepis o interesie prawnym w powództwach o ustalenie stosunku prawnego z art. 189 k.p.c.
Na czym polega problem?
Interes prawny jest jak yeti – każdy o nim słyszał, ale nikt go nie widział i nie może dotknąć. W uzasadnieniach w Polsce jest on zawsze opisywany trzema identycznymi zdaniami. I problem polega na tym, że w dwóch identycznych stanach faktycznych jeden sędzia powie, że nie ma interesu prawnego, a drugi, że jest. I miałam nadzieję, że ktoś kiedyś może zlikwiduje ten interes prawny jako przesłankę w powództwach o ustalenie stosunku prawnego, ale tego nie dotknięto.
Jeśli okaże się, że jest drożej, ale nie szybciej, że bez prawnika ani rusz, to może częściej strony będą korzystać z mediacji, a przedsiębiorcy z jakichś sądów arbitrażowych i w efekcie do sądów będzie trafiało mniej spraw?
O możliwości mediacji w zasadzie słyszał już chyba każdy, ale one nie spełniły pokładanych nadziei. Nie wiem, z czego to wynika. Czy z natury, charakteru, temperamentu Polaków, czy z tego, że niekiedy są one prowadzone bardzo nieudolnie, bo mediatorzy są bardzo różnej klasy? Do tego w nowelizacji drastycznie podniesiono opłaty za zawezwanie do próby ugodowej, co nie da się wytłumaczyć inaczej niż fiskalizmem ponad wszystko, skoro jednocześnie filozofią reformy jest odciążenie sądów dzięki polubownym metodom rozwiązywania sporów. Natomiast sądy arbitrażowe oczywiście niech sobie będą, ale jeżeli państwo tworzy taką procedurę dla sądów powszechnych, że w zasadzie intencjonalnie wypycha ludzi do sądów prywatnych, to będzie to porażka totalna i przyznanie się do nieudolności. W takim razie, ironizując, niech państwo od razu umożliwi alternatywę w postaci prywatnego ZUS-u czy prywatnych urzędów skarbowych.
Moim zdaniem źródło problemu leży gdzie indziej. Mamy bardzo, ale to bardzo szeroką kognicję sądów. Być może rozwiązaniem mogliby być sędziowie pokoju. Pod warunkiem że będą to ludzie z wykształceniem prawniczym, choćby magistrzy prawa czy aplikanci. Bo naprawdę sprawy karnej o zniszczenie wiaderka nie trzeba prowadzić w taki sam sposób jak o handel narkotykami. Podobnie z rozwodami małżeństw bezdzietnych. Jeśli obydwie strony się na niego zgadzają, to co stoi na przeszkodzie, by tak jak brały ślub przed kierownikiem urzędu stanu cywilnego, tak w jego obliczu się rozwiodły? Jest wiele spraw, które można by wyprowadzić z sądów. Ale nowelizacja nic w tym nie zmienia, za to wprowadza wątpliwe rozwiązania, jak np. nieszczęsna rezygnacja z fikcji doręczeń.
Trudno nie pochwalić ustawodawcy za to, że stara się ograniczyć liczbę wyroków zaocznych prowadzonych pod nieobecność pozwanego, który w ogóle nie wiedział, że jest pozwany. Czy rzeczywiście dostarczanie pism przez komornika, jeśli nie uda się to poczcie, cokolwiek zmieni?
Zdecydowanie nie. Jeśli pozwany przegrał sprawę, bo powód podał jego błędny adres, i został odnaleziony dopiero przez komornika na etapie postępowania egzekucyjnego, to przecież mógł wnieść sprzeciw lub zarzuty od nakazu zapłaty czy nawet wnosić o wznowienie postępowania. Ale jeżeli to jest ktoś, kto kompletnie nie potrafi zadbać o swoje sprawy, to nie zrobi tego, nawet jak pismo dostarczy mu komornik. Przecież – pół żartem, pół serio – naród dobrze wie, że komornikowi się nie otwiera. Bije to w porządnych wierzycieli. Bo jeżeli ktoś, korzystając z tego, że w dowodzie osobistym nie musi teraz być adresu zamieszkania, podaje na umowie pożyczki adres swojej nieżyjącej teściowej, pod którym kiedyś mieszkał, to dlaczego to ma być problem wierzyciela? Ja nie rozumiem tego trendu, który zakłada, że to dłużnik jest zawsze dobry i biedny, a wierzyciel jest zły. Prawo powinno ich traktować równo. Poza tym nie wiem, czy sami komornicy będą zadowoleni z tego, że sprowadza się ich do roli woźnych sądowych.
Przepisy nie każą im tego robić osobiście. Doręczyć pozew będzie mógł też asesor, aplikant, pracownik kancelarii, a nawet sprzątaczka, byle była zatrudniona na etat i niekarana.
Ma pan rację, niby doręczenie komornicze, a w praktyce łatwe do obejścia. A jak to pogodzić z tym, że jednocześnie wprowadza się dla strony obowiązek dołożenia wszelkich starań, by świadek pojawił się na rozprawie? Jeśli tym świadkiem ma być osoba związana z tą stroną, to pół biedy. Jednak czasem wnioskuje się na świadków osoby bardziej związane z drugą stroną. Co wtedy? Gdzie jest ta granica staranności? Mam nadzieję, że nie trzeba będzie wynajmować kogoś, kto go wytropi, a potem doprowadzi siłą lub podstępem do sądu. Choć w dyskusjach padało słowo „detektyw”.
Żeby nie dołować zupełnie czytelników, czy dostrzega pani jakąś pozytywną zmianę?
Jest nią np. wprowadzenie zasądzenia nie tylko obowiązku zwrotu kosztów procesu, lecz także odsetek od nich. Ma to duże znaczenie zwłaszcza w przypadku długotrwałych procesów. Poza tym zobaczymy po prostu, jak te przepisy zafunkcjonują w praktyce, gdy ona kiedyś się ustali. Ja w ogóle jestem zwolenniczką niezbyt częstych zmian w procedurze, bo nawet zły przepis, jeśli się na skutek utrwalenia praktyki ukorzeni, aż tak nie przeszkadza. Bo stabilność prawa też jest pewnym dobrem. Przez pierwszych 30 lat obowiązywania k.c. i k.p.c. ich zmiany można było policzyć na palach dwóch rąk, a później mieliśmy po kilkanaście i więcej zmian rocznie. Gdyby to ode mnie zależało, to bym w konstytucji zapisała zakaz zmieniania ustaw rangi kodeksowej częściej niż co pięć lat i to tylko przez komisję kodyfikacyjną składającą się z członków różnych środowisk.