Podpisana przez prezydenta nowelizacja prawa o ustroju sądów powszechnych nie demoluje ustroju państwa. Ona „jedynie” wzmacnia uzależnienie sądów od polityków, wpisując się w nurt wszystkich nowelizacji po 2001 r. - mówi w wywiadzie dla DGP Jacek Ignaczewski, sędzia Sądu Rejonowego w Olsztynie.
Jacek Ignaczewski, sędzia Sądu Rejonowego w Olsztynie / Dziennik Gazeta Prawna
Czy dwa weta wystarczą do uratowania niezależności sądownictwa?
Trzeba sobie uczciwie powiedzieć, cudem dla mnie było jedno weto w sprawie Sądu Najwyższego. Zawetowanie również ustawy o Krajowej Radzie Sądownictwa nie mieściło się w mojej wyobraźni. Mam wielki szacunek do prezydenta. Dwa weta blokują destrukcję ustrojową państwa. Czy skutecznie, czas pokaże.
Czego teraz należy się spodziewać?
Dalszy rozwój wypadków zależy nie tylko od rządzących, lecz także od opozycji. Nie ulega wątpliwości, że skuteczność każdej działalności jest uzależniona od skali poparcia dla podjętej inicjatywy naprawczej. Sądząc po wypowiedziach przedstawicieli partii rządzącej, prezydent z ich strony raczej nie może liczyć na poparcie. Pozostaje więc druga strona sporu, która musi się zachowywać odpowiedzialnie i umiarkowanie. Sama powinna również przestrzegać zasad demokracji, konstytucji i zasad pluralizmu politycznego.
Jednak po stronie opozycji widać wyraźne niezadowolenie z tego powodu, że nie było trzeciego prezydenckiego weta.
Polaryzacja sceny politycznej ma jedną dobrą cechę, a mianowicie widać wyraźnie, gdzie powinien być ulokowany kompromis. W dwubiegunowym sporze, pośrodku – między „zaoraniem” sądownictwa a pozostawieniem status quo. Jeśli słuchać głosu suwerena wyrażonego w konstytucji, przedstawiciele każdej ze zwalczających się stron muszą uznać wzajemną podmiotowość konstytucyjną. Nie można dzielić się na mądrych i tych pozostałych, na przegniły postkomunistyczny układ i na zdrowych moralnie odnowicieli systemu. Jedni i drudzy stanowią dopełnienie całości – narodu polskiego, jako zbiorowości wszystkich obywateli. Obydwie strony sporu muszą zaakceptować pewne oczywistości. Jedna ze stron – że obowiązuje konstytucja jako najwyższe prawo i należy jej przestrzegać, druga zaś że większość obywateli, jak również sędziowie, chce reformy wymiaru sprawiedliwości.
Czyli pana zdaniem prezydent – wetując dwie ustawy, a jedną podpisując – dokonał najlepszego z możliwych wyborów?
Kompromis z natury rzeczy nie zadawala w pełni nikogo, ale każdej ze stron zapewnia zgodne współistnienie. Jego alternatywą jest niszczenie przeciwników i walka do złudnego końca, a więc do czasu, w którym narzuci się innym swoje poglądy i dążenia. Narzucenie wywołuje odrzucenie i tak bez końca.
Prezydent, podpisując ustawę o nowelizacji prawa o ustroju sądów powszechnych przy dwóch wetach, idealnie wpisuje się w wolę kompromisu. Nierozwagą jest krytykowanie go za niespełnienie postulatu potrójnego weta. To nie byłby kompromis, o którym mówię.
Ale opór wobec nowego u.s.p. jest spory, także w pana środowisku. Pojawiają się głosy, że ta ustawa była nawet ważniejsza niż te zawetowane.
Podpisana nowelizacja nie demoluje ustroju państwa. Ona „jedynie” wzmacnia uzależnienie sądów od polityków, wpisując się w nurt wszystkich wcześniejszych nowelizacji po 2001 r. Różnica polega tylko na zdjęciu białych rękawiczek. Z perspektywy sędziego rejonowego nie ma znaczenia, czy wymiana kadr kierowniczych w sądach odbywa się w rękawiczkach, czy bez. Można powiedzieć – nic nowego. Patrząc na to, co rządzący mogli zrobić z sądownictwem powszechnym na wzór „reformy” Trybunału Konstytucyjnego, Krajowej Rady Sądownictwa czy Sądu Najwyższego, to możemy mówić o szczęściu.
Nie niepokoi pana wizja wymiany wszystkich prezesów?
Zupełnie nie. Proszę zwrócić uwagę, jak polityków rozgrzewa kwestia stanowiska prezesa w sądzie. Im większe ich emocje i zaangażowanie, tym bardziej uświadamiam sobie patologię, w jakiej tkwimy. Polega ona na utożsamianiu wymiaru sprawiedliwości z funkcjami administracyjnymi. Prezes ma być łącznikiem między sferą politycznych wpływów, nazywanych przez nich eufemistycznie troską o funkcjonowanie sądownictwa, a sędziami i orzekaniem. Z tego powodu tkwimy w nierozdzieleniu sfery administracyjnej od orzeczniczej.
Jaki jest więc sposób, aby z tej patologii wyjść?
Możemy rozdzielić precyzyjnie obydwie te sfery. Jest także inne wyjście. Skoro wszyscy protestują przeciwko wyborowi prezesa z politycznego nadania, to zakładam, że się na to nie zgadzają. Pod rozwagę zatem podaję, aby prezesem sądu zostawał najstarszy służbą sędzia w sądzie, za jego zgodą. Wszelkie potknięcia w pełnieniu służby, typu skazanie dyscyplinarne, wytknięcie, uwaga, powodowałyby ustawowo określone skrócenie stażu służby do ubiegania się o funkcje administracyjne. Zasadę tę stosować można odpowiednio do przewodniczących wydziałów. Legislacyjnie drobna zmiana, a jakościowo olbrzymia. Równie prosto, bez powiązań politycznych, można zbudować odpowiedzialny samorząd sędziowski, którego zadaniem byłaby kontrola zarówno prezesa, jak i sędziów.
Jak to zrobić?
Po pierwsze, trzeba określić rodzaj i liczbę członków w organach samorządowych. Po drugie, należy przewidzieć, że członkami organów samorządowych zostają także najstarsi stażem sędziowie w liczbie odpowiedniej do wymaganego składu organu. Powstanie wówczas coś w rodzaju starszyzny sądowej, zdolnej do rozdzielania zadań i rozliczania z ich wykonania prezesa i sędziów. Pośrednio wynika z powyższego zmiana umiejscowienia prezesa sądu w strukturach sądu. Prezes kieruje i reprezentuje sąd na zewnątrz, ale podlega tak samo jak sędziowie starszyźnie sądowej. Trzeba mieć przy tym na uwadze, że jest to tylko fragment szerszej reformy, którą systematycznie przedstawiam na www.imponderabiliasadowe.pl.
Ale istnieje ryzyko, że wyłoniony w ten sposób prezes może nie mieć odpowiednich kwalifikacji.
To sobie wybierze wykwalifikowanych zastępców.
Czy z tego, co się dzieje w ostatnim czasie wokół wymiaru sprawiedliwości, może się urodzić coś pozytywnego?
Z całą pewnością dostrzegalna pokora sędziów wobec obywateli. Już żaden z sądowych notabli nie powinien myśleć w kategoriach „kasty nadzwyczajnych ludzi”. To tylko pycha, która uniemożliwiała komunikację sądów z obywatelami. Magiczne słowa: proszę, dziękuję, przepraszam, weszły do sędziowskiego słownika. Mam nadzieję, że tam pozostaną. Drugim wartym odnotowania czynnikiem jest zatarcie się granicy między sądowymi „dołami” a „wyżynami” w zakresie konieczności przeprowadzenia reformy. I choć doświadczenie uczy, że po przezwyciężeniu politycznej zawieruchy wokół sądownictwa nastaje błogi stan zadowolenia z utrzymania status quo, mam nadzieję, że tym razem będzie inaczej.
A co pana niepokoi?
Dramatyczne wydarzenia mają to do siebie, że przyspieszają procesy dojrzewania, usamodzielniania. Mam wątpliwość, czy środowisko sędziowskie jest gotowe do pełnienia funkcji odrębnej i niezależnej władzy w państwie, nie w aspekcie konstytucyjnym, ale w wymiarze jednostkowym. Brakuje mi autonomicznych żądań, postulatów, opinii wolnych od serwilizmu wobec obskurantyzmu, egalitaryzmu i politycznej poprawności. Mówię o charakterologicznej tożsamości trzeciej władzy, której ciągle nie dostrzegam. A jak pokazują ostatnie doświadczenia, sędziowie mają mierzyć się z władzami ustawodawczą i wykonawczą, po zęby wyposażonymi w różnego rodzaju instrumenty nacisku, komunikacji, perswazji, propagandy itd. Strach pomyśleć, co by było, gdyby nie obywatele, którzy chociaż niezadowoleni z pracy wymiaru sprawiedliwości, wznieśli się na konstytucyjne wyżyny dobra wspólnego. Trzeba sobie uświadomić, że to dzięki nim, a nie sędziom, wymiaru sprawiedliwości nie spotkała katastrofa. Nad tym trzeba pracować. W autentycznie niezależnym sądownictwie, przy gremialnym sprzeciwie wobec wymiany kadry kierowniczej, naturalną konsekwencją jest złożenie dymisji przez obecnych prezesów i odrzucenie nominacji politycznej przez pozostałych sędziów.
To utopia, idealizm.
Ani jedno, ani drugie – niezależność i konsekwencja w działaniu.