Niezawisłości stanu sędziowskiego nie warunkują jedynie ustawy. Więcej zależy od poczucia godności, przywiązania do etosu oraz szacunku dla togi.
Jeżeli – grzmią przeciwnicy rządu – uda się przeforsować wszystkie ustawy PiS dokonujące rewolucji w strukturze i zasadach funkcjonowania polskiego wymiaru sprawiedliwości, niezawisłość sędziowska stanie się fikcją. Radykalne posunięcia są konieczne, gdyż w przeciwnym wypadku nigdy nie uda się oczyścić stajni Augiasza, jaką od roku (jakżeby inaczej!) 1944 jest polski wymiar sprawiedliwości – konsekwentnie utrzymuje obóz rządowy. Proponowane zmiany są niekonstytucyjne, czego bez trudu potrafi dowieść przeciętny student trzeciego roku prawa. Rację ma również rząd: wiele rzeczy wymaga poprawy. Ale nie da się polskiego sądownictwa naprawić przy pomocy dynamitu.
Spróbujmy się pokusić o spojrzenie na bieżącą sytuację z innej nieco perspektywy. Uchwalenie nowego prawa, jakiekolwiek by było, nie jest jeszcze (zwłaszcza pod tą szerokością geograficzną) końcem świata. Niezawisłość i godność sędziowskiego stanu nie są przecież warunkowane jedynie ramami, jakie zakreśla ustawa. Więcej zależy od poczucia godności, przywiązania do etosu oraz szacunku dla togi. Rzućmy okiem na kilka przykładów z dalszej i bliższej historii. Wszak zdarzało się już (i to nie raz!), że sędziowie znajdowali się w o wiele trudniejszym położeniu niż to, które szykują im sanatorzy z PiS. Jednostki potrafiące utrzymać elementarną przyzwoitość umiały zachować twarz.
Gorycz daje wolność
Zacznijmy od starożytności klasycznej. Kiedy w roku 43 p.n.e. kontrolę nad państwem udało się przejąć Markowi Lepidusowi, Markowi Antoniuszowi i młodemu Oktawianowi, Rzym pogrążył się w mroku politycznych mordów i grabieży. Majątki zabitych przeciwników politycznych konfiskowano, a następnie rozdawano stronnikom nowego porządku. Triumwirowie zapragnęli, by czynności te przeprowadzano w majestacie prawa. Nie wszyscy jednak zamierzali spełniać ich zachcianki. Jednym z niepokornych był pretor Aulus Kaskeliusz. „Kaskeliusz – powiada Waleriusz Maksymus – mąż przesławny dzięki znajomości prawa rzymskiego, a jakże uparty ryzykant! Nikt bowiem, czy to życzliwością, czy powagą urzędu, nie potrafił skłonić go do ułożenia formułki procesowej w sprawie tego, co bezprawnie rozdali triumwirowie. Tym samym jego zachowanie postawiło poza prawem wszystkie owoce zwycięstwa. On to często i otwarcie wypowiadał się na temat czasów, w których przyszło mu żyć, a kiedy przyjaciele upominali go, by się powstrzymał, odpowiadał, że dwie rzeczy uchodzące w powszechnym przekonaniu za gorycz życia dają mu licencję na szczerość: podeszły wiek i brak dzieci” („Facta et dicta memorabilia” VI.2.12).
Ekscelencja może wejść
Pięknych przykładów godnych naśladowania zachowań nie brakło i wśród naszych rodaków. Stanisław Vincenz zachował w pamięci dwóch nader ciekawych braci. Otóż „jeden z nich, jako nadradca w Samborze, prowadził właśnie rozprawę, gdy woźny z polecenia prezydenta sądu prosił go, aby przyszedł powitać, wraz z całym gronem sędziowskim, jego ekscelencję pana ministra, który przybył z Wiednia. Sędzia odpalił cierpko: »Proszę, niech ekscelencja raczy przyjść do sali rozpraw, jeśli ma ochotę! Wstęp wolny dla każdego«. Jego brat, także sędzia, którego adiutant cesarski w umyślnej wizycie prosił o informację co do jednego śledztwa, dając do poznania, że dworowi cesarskiemu na niej zależy, wstał gwałtownie i stając na baczność, zawołał służbowo: »Jako cesarski i królewski porucznik rezerwy jestem w każdej chwili na rozkazy jego cesarskiej mości, a jako sędzia śledczy w imieniu jego cesarskiej mości mam obowiązek prowadzić sprawę tajnie, bez żadnych względów i względzików«. Dworski generał łagodził z koleżeńskim humorem: »Aber Herr Oberleutnant, warum denn so ungemütlich?« (Ależ panie poruczniku, dlaczego zaraz tak szorstko?)” (S. Vincenz, „Na wysokiej połoninie. Nowe czasy. Księga druga. Listy z nieba”, Sejny 2004, s. 463). Żadnemu z „aroganckich” braci nie spadł włos z głowy.
Aleksander Mogilnicki wspomina podobną historię, która wydarzyła się na terenie zaboru rosyjskiego. Bohaterem jego opowieści jest sędzia Rossmann z Babic pod Warszawą. „Odznaczał się on szczególnym taktem i odwagą w stosunku do władz rosyjskich. Głośne było w swoim czasie jego zachowanie w czasie wizytacji sądów przez rosyjskiego ministra sprawiedliwości. Minister, wizytując sądy w Królestwie Polskim, zajechał m.in. do sądu w Babicach. Sąd w chwili przybycia ministra rozpoznawał jakąś sprawę. Kiedy minister ze świtą (ministrowie rosyjscy nosili specjalne mundury, trudno więc było nie domyśleć się, kto to jest) wszedł na salę, sędzia nie zareagował na to, prowadził sprawę w dalszym ciągu, przesłuchiwał świadków, udzielał głosu stronom, po czym sąd udał się na naradę. A minister czekał. Po naradzie sąd wrócił na salę, sędzia ogłosił wyrok i dopiero wtedy zarządził przerwę, i zwrócił się do ministra z przywitaniem. Minister, aczkolwiek przyzwyczajony do czołobitności sędziów Rosjan, zorientował się od razu, że tak właśnie szanujący się sąd powinien postąpić, i wyraził sędziemu Rossmannowi swoje uznanie. A podobało mu się to dlatego, że poprzedniego dnia był w sądzie okręgowym, gdzie sąd w chwili wejścia ministra także rozpoznawał sprawę. Ale tam wszyscy trzej sędziowie Rosjanie natychmiast wstali, zajęli się ministrem i rozprawy dalej nie prowadzili. I tylko stary woźny (Polak) odezwał się półgłosem, ale tak, że go wszyscy słyszeli: »Sąd nie wstaje«” (A. Mogilnicki, „Wspomnienia adwokata i sędziego”, Warszawa 2016, s. 119).
By być odważnym
W roku 1939 Adolf Hitler wydał tajny rozkaz uśmiercania osób psychicznie chorych. Odpowiedzialnym za przebieg operacji uczynił szefa swojej kancelarii Philippa Bouhlera. Akcja, której nadano kryptonim T4, doprowadziła do zamordowania około 100 tys. osób. Jako jeden z pierwszych prawdę odkrył sędzia sądu opiekuńczego w Brandenburgu nad Hawelą Lothar Kreyssig. Analizując akta, zauważył, że zbyt wielu jego podopiecznych w dziwnych okolicznościach kończyło życie w małej austriackiej miejscowości Hartheim. Domyśliwszy się, że są mordowani, wystosował w tej sprawie oficjalne pismo do ministra sprawiedliwości Rzeszy Franza Gürtnera. Kategorycznie zaprotestował w nim przeciw podobnym praktykom. W trybie natychmiastowym wezwano go do Berlina, gdzie otrzymał informacje łącznie z nazwiskiem osoby koordynującej akcję. Kreyssig jeszcze tego samego dnia udał się do prokuratury w Poczdamie, gdzie złożył doniesienie o popełnieniu szeregu morderstw przez Philippa Bouhlera. Ponownie wezwany przez ministra otrzymał do wglądu notatkę, z której wynikało, że inicjatorem eksterminacji jest sam Adolf Hitler. Na takie dictum wzburzony sędzia oświadczył, że słowo Hitlera nie jest dla niego żadnym prawem. W odpowiedzi usłyszał, że ktoś o takich poglądach nie może być sędzią w Niemczech. – Ta rozterka prześladowała mnie od dawna – odrzekł już spokojniej. Przymusowo przeniesiony w stan spoczynku Lothar Kreyssig szybko uporządkował swoje sprawy, sporządził testament i czekał na gestapo. Nie doczekał się.
Od kilku tygodni żony policjantów spoza Warszawy utyskują na przedłużające się delegacje ich mężów w stolicy. To może zbyt pesymistyczne podejście, ale nie wydaje mi się, by łańcuchy światła i inne podobnego rodzaju happeningi (zwłaszcza te z udziałem wielokrotnie skompromitowanych polityków opozycji) mogły dać jakikolwiek efekt. Nowe, złe i sprzeczne z konstytucją prawo summa summarum wejdzie w życie, które (jak to bywa) potoczy się dalej. W zmienionych warunkach powinniśmy pod nosem zacytować Wieszcza, który o bezmyślnej wierności napisał, że „jest psu zasługą, człowiekowi grzechem”, i robić swoje. Czy niezawisłość lub przynajmniej jej część zostanie zachowana, zależeć w największej mierze będzie teraz od sędziów i ich osobistych postaw.
W trudniejszych chwilach warto przypomnieć sobie słowa starego woźnego z Babic pod Warszawą: „Sąd nie wstaje!”. Właśnie. Sąd nie wstaje. Nigdy i w żadnych okolicznościach.