Europa coraz wyraźniej zmienia front w sprawie odpowiedzialności internetowych pośredników za rasistowskie i ksenofobiczne treści.
Jedno z pomieszczeń masywnego budynku czeskiego ministerstwa spraw wewnętrznych od początku roku okupuje unikalna ekipa specjalistów. Centrum przeciwko Terroryzmowi i Zagrożeniom Hybrydowym, bo tak brzmi oficjalna nazwa tej półtajnej komórki, ma za zadanie przekopywać się przez tysiące rodzimych stron internetowych oraz wyłapywać z nich fałszywe wiadomości i propagandowe komunikaty rozsiewane przez agentów obcego cyberwywiadu. Czescy analitycy będą nie tylko badać źródła teorii spiskowych na temat imigrantów czy kłamliwych relacji z konfliktu w Syrii, lecz także kontrować je na swoim profilu na Twitterze i witrynie ministerstwa.
Nie jest żadną tajemnicą, że wyjątkowa misja, którą powierzono tej grupie, jest odpowiedzią na coraz bardziej wyrafinowane kampanie dezinformacyjne w sieci realizowane przy cichym wsparciu prezydenta Rosji Władimira Putina. Bo – jak otwarcie przyznają przedstawiciele czeskiego rządu, a także innych państw unijnych – nikomu innemu tak bardzo nie zależy, aby zaburzyć wizerunek Unii Europejskiej i NATO w oczach zwykłych ludzi, a w konsekwencji zmanipulować rezultaty demokratycznych wyborów na swoją korzyść. Jednak inicjatywa władz w Pradze stała się też mimochodem kolejnym ciosem wymierzonym przez Europę w milczącego pośrednika w rozprzestrzenianiu fałszów i mimowolnego partnera rosyjskiego władcy, czyli Facebooka. I co więcej, nie jest to nawet najdalej idący pomysł na walkę z wynaturzeniami społecznościowego monopolisty, wśród których tolerowanie dezinformacji stanowi przecież wierzchołek góry lodowej.
Wystarczy przypomnieć panikę, jaką wywołał zmyślony news o śmiertelnym zamachu terrorystycznym w Pradze, który w sierpniu ubiegłego roku krążył wśród tysięcy czeskich i słowackich użytkowników platformy społecznościowej. Atak szybko okazał się mistyfikacją, a do tego, co gorsza, był również typowym przypadkiem phishingu, czyli podstępnej praktyki wykorzystywanej do wyłudzania danych osobowych. Użytkownicy portalu, którzy kliknęli w link pod wiadomością (rzekomo prowadzący do strony internetowej stacji NBC News), jednocześnie zostali przekierowani na stronę logowania łudząco podobną do witryny Facebooka. Po wprowadzeniu loginu i hasła automatycznie powielali na swoich profilach nieprawdziwą informację o zamachu, a jednocześnie powierzali hakerom prywatne informacje. Sprawców całej operacji oczywiście nie wykryto.
Przez długi czas w europejskich stolicach bez mrugnięcia okiem przyjmowano idealistyczne tłumaczenia Marka Zuckerberga, że Facebook jest jedynie neutralną platformą technologiczną pozwalającą użytkownikom dzielić się treściami, wśród których te fałszywe czy niezgodne z prawem stanowią zaledwie ułamek. Portal internetowy jako pośrednik nie kontroluje zatem tego, co zamieszczają w nim internauci, ani nie ma obowiązku poszukiwania z własnej inicjatywy materiałów wrzucanych bezprawnie, a tym bardziej tych po prostu sprzecznych z faktami. Sankcjonuje to zresztą prawo UE. Zgodnie z dyrektywą dotyczącą handlu elektronicznego z 2000 r. (2000/31/WE) serwisy internetowe co do zasady nie ponoszą odpowiedzialności za treści przesyłane przez użytkowników z naruszeniem praw autorskich czy przepisów karnych zakazujących głoszenia mowy nienawiści, pod warunkiem że usuną sporne materiały zaraz po otrzymaniu stosownego wezwania (np. od osoby trzeciej). Analogicznie dopiero po sygnałach od użytkowników i odpowiedniej weryfikacji Facebook klasyfikuje określone treści jako fałszywe wiadomości. Gdy okazało się, że jego bezczynność ułatwiła Donaldowi Trumpowi drogę do Białego Domu, portal przyznał w końcu, że rzeczywiście musi coś z tym problemem zrobić, i na razie umożliwił użytkownikom oznaczanie postów jako zmyślone newsy (kolejnym krokiem ma być algorytm, który pozwoli je wychwytywać automatycznie).
Mimo to po 10 latach swobodnego korzystania przez Facebook z przywilejów samoregulacji państwa europejskie i organy unijne zaczęły poważnie zastanawiać się, czy aby jednak nie wymagano od niego zbyt mało. I ta refleksja powoli zaczyna przybierać kształt konkretnych politycznych i prawnych postulatów. Dlatego niewykluczone, że już wkrótce Zuckerberg stanie przed bezlitosną alternatywą: albo sam podporządkuje się europejskim standardom, albo zmusi go do tego prawo.
Testowanie gruntu pod nowe porządki najdalej posunęło się w Niemczech, które obawiają się, że wyczyny rosyjskich propagandzistów na Facebooku odegrają podobną rolę w kampanii przed wyborami do parlamentu w 2017 r., co w zeszłorocznych wyborach prezydenckich w Ameryce. W odpowiedzi na dezinformacyjne szarże agentów Putina federalne ministerstwo spraw wewnętrznych przymierza się już zresztą, wzorem swojego czeskiego odpowiednika, do utworzenia specjalistycznego ośrodka odpowiedzialnego za monitorowanie fałszywych informacji w sieci. Ale bardzo prawdopodobne, że na tym Berlin wcale nie poprzestanie. W grudniu przywódca socjaldemokratów w Bundestagu Thomas Oppermann zdradził tygodnikowi „Der Spiegel”, że w ramach wielkiej koalicji zapadła już decyzja o znaczącym zaostrzeniu polityki wobec platform społecznościowych. „Facebook nie skorzystał z możliwości, aby samodzielnie uregulować kwestię skutecznego zarządzania skargami użytkowników” – podsumował Oppermann. Niemieccy rządzący planują więc zobowiązać korporację Zuckerberga do utworzenia na terenie kraju „centrum ochrony prawnej”, do którego obywatele mogliby codziennie, przez 24 godziny na dobę, przesyłać zgłoszenia dotyczące fałszywych wiadomości, zniesławiających wpisów i nienawistnych komentarzy pojawiających się na internetowej platformie. Jej lokalni pracownicy mieliby następnie jeden dzień na wykasowanie treści, które faktycznie naruszają prawo bądź są zwyczajnie nieprawdziwe. Zgodnie z projektowaną ustawą (Bundestag ma się nią zająć jeszcze przed wrześniowymi wyborami) za każdy materiał nieusunięty w wyznaczonym czasie firmie Zuckerberga groziłaby kara grzywny w wysokości 500 tys. euro. Dodatkowo osoby pokrzywdzone mogłyby się także ubiegać o zadośćuczynienie. „Facebook zarabia ogromne pieniądze na fałszywych wiadomościach” – powiedział gazecie „Bild am Sonntag” minister sprawiedliwości Niemiec Heiko Maas kilka dni po ujawnieniu planów wobec Facebooka. I podkreślił, że korporacja Zuckerberga powinna ułatwiać swoim użytkownikom zgłaszanie nadużyć oraz natychmiastowo je eliminować, gdyż ponosi też odpowiedzialność społeczną.
Przez ostatni rok niemiecki minister sprawiedliwości wielokrotnie wyrażał publicznie swoje niezadowolenie z tempa, w jakim z portalu znikają kontrowersyjne materiały, a nawet sugerował, że jeśli weryfikacja nie przyspieszy i nie zacznie odbywać się na bardziej przejrzystych zasadach, do akcji może wkroczyć wymiar sprawiedliwości. Jego oburzenie dotyczyło zwłaszcza wypowiedzi zaliczanych do mowy nienawiści, które dla Niemców stanowią szczególnie drażliwą kwestię z powodu zaszłości historycznych (federalne przepisy karne należą w tym względzie do najostrzejszych na świecie). Dlatego przy każdej okazji podkreślał, że interesuje go przede wszystkim to, czy internetowe platformy przestrzegają niemieckiego kodeksu karnego, a nie swoich polityk wewnętrznych. Maas już w 2015 r. wymusił na Facebooku i reszcie największych portali społecznościowych obietnicę, że zawiadomienia dotyczące nielegalnych treści będą weryfikować i usuwać w ciągu 24 godzin, a także robić to w sposób bardziej transparentny. Efekty okazały się jednak dalekie od oczekiwanych. Pozwoliło to wytykać gigantom społecznościowym, że szybciej pozbywają się zdjęć nagich modelek niż rasistowskich wpisów.
W reakcji na wzbierającą falę krytyki pod koniec maja ubiegłego roku grupa największych platform internetowych już pod presją całej UE podpisała specjalny kodeks w sprawie walki z mową nienawiści. Ale jak wynika z grudniowego raportu Komisji Europejskiej, Facebook, który otrzymuje najwięcej zawiadomień o publikowaniu bezprawnych treści, kasuje w sumie niewiele ponad 28 proc. materiałów zgłoszonych przez użytkowników (dla porównania YouTube blisko połowę). Pomaga za to nagłaśniać przypadki własnej bezczynności. Na przykład w listopadzie, w rocznicę nocy kryształowej, grupa prawicowych ekstremistów opublikowała na portalu Zuckerberga mapę Berlina pod hasłem „Żydzi wśród nas” wraz z listą adresów żydowskich instytucji i firm prowadzonych przez obywateli Izraela. Początkowo, mimo licznych skarg, Facebook postanowił nie usuwać mapy, uznając ją za „zgodną ze standardami społeczności”. Zmienił zdanie dopiero po dwóch dniach, gdy rozgłos nadały sprawie lokalne media i sam portal.
Zdaniem niemieckiego ministra sprawiedliwości platformy internetowe powinny ponosić konsekwencje za publikowanie mowy nienawiści nie jako zwykłe przedsiębiorstwa technologiczne biernie pośredniczące w przekazie, lecz jako firmy medialne. W grudniu w rozmowie z gazetą „Sueddeutsche Zeitung” przyznał on nawet, że Facebook i inni pośrednicy internetowi mogą zostać wkrótce pociągnięci do odpowiedzialności karnej, bo jego resort pracuje już nad propozycją takiej regulacji. Zgodnie z obowiązującym niemieckim prawem w grę mogą wchodzić nawet kary w wysokości kilku milionów euro, ale Maas rozważa także przeforsowanie przepisu uzależniającego wymiar grzywny od wysokości rocznych obrotów globalnych firmy. „Popełnianie przestępstw nie może leżeć w interesie przedsiębiorstwa” – stwierdził minister.
O tym, że te zapowiedzi nie są zwykłym straszakiem, świadczy choćby fakt, że trzy miesiące temu prokuratura w Hamburgu wszczęła śledztwo w sprawie dyrektora zarządzającego Facebooka na Europę Martinna Otta jako osoby odpowiedzialnej w Niemczech za brak reakcji na ksenofobiczne komentarze publikowane w serwisie (podobne postępowania zainicjowano wcześniej wobec trzech innych menedżerów firmy). Wprawdzie przedstawiciele Zuckerberga konsekwentnie zapewniają, że podejrzenia prokuratorów są pozbawione merytorycznej podstawy, ale bez wątpienia nie pomaga to w kreowaniu szlachetnego wizerunku marki.
Co więcej, nie jest wykluczone, że pod presją niemieckich polityków do akcji wkroczy też Komisja Europejska. Przed świętami Věra Jourová, komisarz do spraw sprawiedliwości, w wywiadzie dla dziennika „Financial Times” ostrzegła platformy technologiczne, że jeśli chcą dalej funkcjonować na zasadzie samoregulacji, muszą robić większe postępy w zwalczaniu mowy nienawiści. W podobnym tonie wypowiadał się niedawno sam szef KE Jean-Claude Juncker, nie wspominając już o stanowczej retoryce przewodniczącego Parlamentu Europejskiego Martina Schultza. Te wszystkie sygnały mogą wskazywać na zmianę frontu w sprawie odpowiedzialności internetowych pośredników za rasistowskie i ksenofobiczne treści. Podobnie było zresztą w przypadku nadużyć praw autorskich, które były dotąd eliminowane na wyraźne żądanie ich właściciela. We wrześniu zeszłego roku Komisja zaprezentowała jednak niemal rewolucyjny projekt reformy, zgodnie z którym platformy online będą zobowiązane same wyłapywać treści naruszające prawa autorskie wrzucane przez użytkowników, jeszcze zanim dostaną w tej sprawie zawiadomienie. A to oznacza, że jeśli nie zaopatrzą się w oprogramowanie pozwalające skutecznie i automatycznie identyfikować utwory podlegające ochronie, narażą się na niemałe grzywny.
Věra Jourová, komisarz do spraw sprawiedliwości, ostrzegła platformy technologiczne, że jeśli chcą dalej funkcjonować na zasadzie samoregulacji, muszą robić większe postępy w zwalczaniu mowy nienawiści
Zgodnie z projektowaną w Niemczech ustawą za każdy materiał nieusunięty w wyznaczonym czasie firmie Zuckerberga groziłaby kara grzywny w wysokości 500 tys. euro. Dodatkowo osoby pokrzywdzone mogłyby się także ubiegać o zadośćuczynienie