Świadek jest istotą niezbadaną. I nieprzewidywalną. Prawnikowi się wydaje, że wie, czego może się spodziewać podczas procesu. A tu na sali rozpraw świadek mówi coś innego niż wcześniej. I kładzie proces.
Żyjemy w świecie prawniczej hipokryzji. Przyczyn jest wiele, ale jedna z nich to ta, że adwokaci, przynajmniej oficjalnie, nie kontaktują się ze świadkami poza salą sądową. Niby już na tej sali nie powinno się zadawać owym świadkom pytań, na które się nie zna odpowiedzi, ale teoretycznie większość mecenasów przychodzi na rozprawę nieświadomych i nieskalanych wiedzą, niczym dziewica przed nocą poślubną. Niby prawo nie zabrania kontaktów obrońców czy pełnomocników stron ze świadkami, ale na wszelki wypadek nie warto się do tego przyznawać. Bo brak jest jasnych zasad i procedur. A więc strach przed odpowiedzialnością prawną tudzież zawodową powoduje, że znana na wszystkich kontynentach i we wszystkich systemach prawnych maksyma, iż największym wrogiem adwokata jest świadek, którego on sam powołał, u nas działa z jeszcze większą siłą.
Wzywam świadka obrony
– Kiedy spotykam na ulicy człowieka, który ma być świadkiem po stronie mojego klienta, na wszelki wypadek przechodzę na drugą stronę jezdni i udaję, że go nie widzę – zwierza mi się jeden z prominentnych adwokatów. I dodaje, że tak jest bezpieczniej.
– Wszyscy mecenasi pracują ze świadkami, to zresztą widać po ich wynikach procesowych. Jeśli się do tego nie przyznają, to albo są łamagami, albo zwyczajnie kłamią – komentuje drugi i puszcza oko.
– Ja rozmawiam ze świadkami, staram się ich przygotować do procesu, ale na wszelki wypadek o tym nigdy nie mówię – wzdycha trzeci.
Niewielu przyznaje wprost: przesłuchuję świadków, a już na pewno kandydatów na świadków, bo nie mogę sobie pozwolić na to, żeby człowiek, który powinien zeznawać na korzyść mojego klienta, wpuścił mnie na pole minowe, przemienił się w oręż drugiej strony i zrujnował moją linię obrony.
Nie tylko obrony, bo świadkowie i ich zeznania są jednym z najważniejszych dowodów także w procesach cywilnych. A we wszystkich są traktowani z atencją, niczym święte krowy. Choć to, co mówią, i tak jest często przyjmowane z przymrużeniem oka, bo zarówno Wysoki Sąd, jak i reszta aktorów tego prawniczego teatru zdaje sobie sprawę, że ludzie wezwani po to, aby opowiedzieli, jak naprawdę było, często się mijają z prawdą. Nawet jeśli ich intencją nie jest kłamstwo. Bo nie pamiętają, bo za bardzo chcą pomóc, bo wszystko im się pomyliło. Nawet wówczas, jeśli zostali pouczeni o odpowiedzialności karnej – w zależności od statusu świadka może ona sięgać nawet 8 lat pozbawienia wolności. Jedno jest pewne: w tym spektaklu trzeba udawać. I nie dać się przyłapać. Tak to zostało wyreżyserowane przez system.
Życie to nie film
Miłośnicy amerykańskich filmów i książkowych thrillerów sądowych mają zapewne w pamięci taki obraz: adwokat – albo lepiej para, kobieta i mężczyzna – wynajęci przez niewinnie oskarżonego o jakąś zbrodnię człowieka, uganiają się za tym, aby znaleźć dowody jego niewinności. Chodzą, szperają, przekupują barmanów i hotelowych portierów. Wreszcie wpadają na trop: jest człowiek, który może zaświadczyć w sądzie na korzyść ich klienta. Wówczas często-gęsto akcja przenosi się do któregoś z gabinetów kancelarii adwokackiej, gdzie dzielni mecenasi „urabiają” delikwenta. Nie tylko rozpytują go, co wie na temat sprawy, ale również instruują, jak się powinien zachować na sali sądowej. Trenują z nim przesłuchanie znane jako „krzyżowy ogień pytań” – powtarzają w nieskończoność kwestie, jakie mogą paść ze strony prawników przeciwnej strony, wygładzają odpowiedzi, zaczynają od nowa – aż do skutku, do uzyskania postawy, tudzież odpowiedzi, które ich usatysfakcjonują. I pozwolą zyskać nadzieję graniczącą z pewnością, że na sali sądowej świadek się nie posypie. Będzie cudowną bronią właśnie ich, nie przeciwników. Potem jeszcze poradzą, jaką koszulę/krawat/garsonkę powinien świadek przywdziać na czas procesu. Oraz jaki tembr głosu będzie najodpowiedniejszy, bo sprawi, iż wiarygodność jego zeznań wzrośnie. Tak w oczach ławy przysięgłych, jak i sędziego. Ale rzeczywistość nie jest taka oczywista ani w naszych sądach, ani w tych orzekających za oceanem.
Nie pytaj, nie dowiesz się, nie narobisz szkody
– Miałem kiedyś klienta, który został oskarżony o pobicie drugiego mężczyzny. Jak to zostało ujęte w pozwie „plastikową rurą” – opowiada jeden ze stołecznych adwokatów. Nie dawało mu to spokoju. Klient zarzekał się wprawdzie na wszystkie świętości, że nikogo nie pobił. Niczym. Nigdy. Że to wszystko pomówienia i kłamstwa. Ale mimo rękojmi tajemnicy adwokackiej, która gwarantuje, że adwokat nie może działać na szkodę klienta i wszystko, co ten mu powie, zostanie między nimi, taki obrońca nie może dać głowy, iż oskarżony nie ściemnia i nie mówi mu prawdy. Ze strachu, na wszelki wypadek, dla zasady. Mecenasowi, choć miał ten dylemat, nawet do głowy nie przyszło, żeby przed procesem wypytywać o szczegóły sprawy świadków wezwanych przez stronę przeciwną. Bo to byłby kryminał, zaraz by został oskarżony o to, że stara się wywrzeć presję na świadków, wpływa na ich zeznania. Mogłoby się takie zainteresowanie skończyć przynajmniej sprawą przed sądem korporacyjnym i odebraniem prawa do wykonywania zawodu. – Długo się zastanawiałem, czy na sali sądowej powinienem poruszyć tę kwestię, czym powód został faktycznie pobity – wspomina. Ale postanowił zaryzykować. Więc dopuszczony do zadawania pytań docisnął świadka: proszę sądowi opowiedzieć, jak konkretnie ta rura, którą oskarżony bił pokrzywdzonego, wyglądała? Świadek się pocił, jąkał, z niechęcią, ale odpowiadał na pytania. – I w rezultacie okazało się, że ten niby agresor zdenerwował się zachowaniem tego niby pokrzywdzonego i rzucił w niego plastikową słomką do napoi – śmieje się mecenas. Jednak przyznaje, że ryzykował, bo owa „plastikowa rura” równie dobrze mogła się okazać wielkogabarytowym narzędziem, którego użycie w bójce mogło spowodować konkretne uszkodzenia.
Tutaj ryzykowne dociskanie świadka uszczegółowiającymi pytaniami się opłaciło, ale nie zawsze tak bywa. Inny mecenas wspomina, jak w latach 90. bronił kibica oskarżonego o to, że podczas rozróby w trakcie meczu futbolowego pobił policjanta deską wyrwaną z ogrodzenia. – Czy jest pan pewien, że to był cios wymierzony właśnie w tego funkcjonariusza? Może uderzenie padło przez przypadek? – pytał świadka obrony. A ten odpowiedział z pewnością w głosie: – Widziałem w jego oczach amok. On chciał go za...ć. – Zrobiło mi się gorąco, przestałem zadawać pytania – wspomina adwokat. Ale dodaje, że i tak, mimo bezspornej winy, potwierdzonej zeznaniami świadka, udało mu się uzyskać zadowalająco niski wyrok. – Sądowi spodobało się to, że nie kwestionowałem materiału dowodowego, ale szybko się zorientowałem i zacząłem podnosić zły stan zabezpieczenia na stadionie. Bo jak to możliwe, że mój klient mógł w tak łatwy sposób wyrwać deskę i się nią posłużyć, przez nikogo nie niepokojony – wspomina.
Jak to się robi w Ameryce
Oskarżeni mijają się więc z prawdą, a filmowa sala rozpraw zdecydowanie różni się od tej prawdziwej, nawet w Ameryce. Mecenas Roman Rewald, partner w firmie Weil, Gotshal and Manges, zwraca uwagę, że anglosaski system sądowniczy a kontynentalny, w którym my wciąż jesteśmy (właśnie wycofujemy się z kontradyktoryjności, gdzie na scenie sali sądowej mierzą się obrońcy z prokuratorem, a sędzia jest tylko rozjemcą i stróżem prawa) to dwie różne bajki. W tym pierwszym o winie bądź niewinności oskarżonego bądź o jego racji, orzekają ławnicy, zwani tam ławą przysięgłych. Ludzie z ulicy, niemal z łapanki. I obowiązkiem stron – adwokata, a także prokuratora, jest w taki sposób przedstawić im niezwykle skomplikowany nieraz stan prawny, żeby ci zrozumieli. – Już na początku nauki szkoli się przyszłych prawników, że nie powinni zadawać pytań, których odpowiedzi nie są pewni – zaznacza mec. Rewald. Ale tamten system temu sprzyja. Normą i obowiązkiem jest, że adwokat, jeśli już znajdzie świadka, powinien go przesłuchać. To jest ujęte w normy prawne i zwyczajowe, zwane deposition. Co oznacza spotkania, na których strony procesu, ich adwokaci oraz osoby, które mogą coś do niego wnieść, rozmawiają o sprawie. Zadaje się na nich pytania, wszystko jest nagrywane lub stenografowane. Można i trzeba to potem przedstawić sądowi jako dowód. Ma to tę zaletę, że adwokat wie, co usłyszy od świadka, nawet tego zeznającego na korzyść przeciwnej strony. Można potem, podczas rozprawy, poddać go krzyżowemu ogniowi pytań i wypunktować, jeśli ten kłamie. – To przydatne narzędzie, bo ludzie pamiętają prawdę, to co się faktycznie wydarzyło, a nie pamiętają kłamstw – zauważa mec. Rewald. Więc kłamcy sami się dyskredytują. Bo jeśli na takim deposition ktoś zeznał, że oskarżony o zabójstwo przyjechał niebieskim autem, a potem podaje na sali sądowej, iż kolor pojazdu był czerwony, to jest już czytelny sygnał, iż coś w jego opowieści nie gra.
Przy czym, wbrew temu, co się nam wydaje, nie wszystkie chwyty są dozwolone. Zgodnie z rules of evidence (zasadami przedstawiania dowodów) można na sali zadawać tylko takie pytania, które odnoszą się bezpośrednio do wiedzy świadka. Jeśli ten nie widział na własne oczy, że samochód był czerwony, a tylko usłyszał to od sąsiadki, nie można takiego zeznania (ze słyszenia) przedstawić jako dowodu (hearsay). W dodatku, mówi mec. Rewald, świadkowi powołanemu przez stronę przeciwną nie można zadać każdego pytania, jakie tylko mecenasowi przyjdzie do głowy. Można go dopytywać tylko o te kwestie, o których sam już zeznawał. A jeśli pojawia się spór, czy można podczas takiego deposition o coś zapytać, czy nie, przerywa się procedurę i biegnie po odpowiedź do sądu. – W stanie Michigan, gdzie zdobywałem szlify prawnicze, każdy piątek był w sądach przeznaczony na takie rozstrzygnięcia – opowiada Roman Rewald. Dla niego, jako prawnika wychowanego i wykształconego w anglosaskim systemie prawnym, takie rozwiązanie jest optymalne. Daje stronom możliwość dobrego przygotowania się do procesu. – Owszem, zdarza się, że któraś z nich przesadza – przyznaje Rewald. Ale wówczas działają sądy korporacyjne. Naprawdę, nie na niby. Ostatnie stronnice poczytnego miesięcznika prawnego w tym stanie zadrukowane są podobnymi rozstrzygnięciami: tego zawieszono, tamtemu zabrano licencję. Zdaniem mec. Rewalda tamten system daje stronom instrumenty, które pozwalają lepiej reprezentować klienta. A sąd czuwa nad tym, żeby wszystko odbywało się zgodnie z prawem. I pilnuje, żeby nie dręczyć świadków. Choć wyprowadzenie ich z równowagi, żeby posypali się w zeznaniach, jeśli kłamią, jest pożądane. – Adwokat, który lepiej opanował rules of evidence, ma je w małym palcu, wygrywa, jest bardziej szanowany i lepiej opłacany – konkluduje Rewad. I dodaje, że ku jego zadowoleniu nie musi stawać jako mecenas na polskich salach sądowych. Siedzi za biurkiem, w papierach lub negocjuje transakcje przy stole konferencyjnym.
Po co nam ten kłopot
Kiedy się rozmawia z adwokatami praktykującymi w Polsce na temat „pracy ze świadkiem”, daje się wyczuć w ich głosach panikę. Większość zapewnia, że nigdy, w żadnej okoliczności, nie pozwoliliby sobie na to, żeby porozmawiać z osobą, która ma potem zeznawać w sądzie w sprawie ich klienta. Bo z tego mogą wyniknąć tylko kłopoty. Jedna z wielu podobnych opowieści: Pełnomocnik klienta jedzie do jego firmy na umówione spotkanie. Okazuje się, że będzie w nim uczestniczył także człowiek, który został powołany na świadka przez jego klienta. Adwokat, zamiast włożyć kapelusz na głowę i oddalić się czym prędzej z tego miejsca, zostaje i dyskutuje z klientem strategię poprowadzenia sprawy. Jest spokojny. Świadek to osoba zaufana, przyjazna klientowi. Poza tym nie włącza się do dyskusji, tylko słucha. Potem się okaże, że świadek z klientem się pokłócą. I prokurator oraz wysoki sąd na rozprawie usłyszą, iż adwokat chciał ustawiać wszystkie zeznania tak, żeby to pasowało do jego linii. – To był młody mecenas, miał dobre intencje, ale był naiwny jak dziecko. Jego kariera skończyła się właśnie na tej sprawie – opowiada mój rozmówca.
Mecenas Jarosław Zdzisław Szymański, dziekan Okręgowej Rady Adwokackiej w Łodzi, należy do obozu, który wyznaje zasadę omijania świadków dużym łukiem. Klasyczna szkoła adwokacka, której zasadom hołduje, a na której mądrość składają się doświadczenia wielu pokoleń adwokatów, mówi, iż z takich spotkań, nawet odbywanych w jak najlepszej wierze, mogą być tylko kłopoty dla mecenasa. Bo świadek opacznie zrozumie pytania i intencje, bo może być niezadowolony, że został zaciągnięty przed oblicze Temidy, zrobić na złość temu, kto naraził go na niedogodności. I wystarczy, że powie sądowi, iż wywierano na niego presję, choć jej wcale nie było. Więc z czystej ostrożności procesowej lepiej unikać takich sytuacji. – Adwokat to zawód zaufania publicznego – mówi mec. Szymański. Żeby zachować wiarygodność, nie można sobie pozwolić na cień podejrzenia.
Jednym z niewielu adwokatów, którzy głośno i publicznie przyznają się do tego, że nie unikają rozmów ze świadkami w sprawie przed procesem, jest prof. Jacek Giezek, adwokat, wykładowca prawa na Uniwersytecie Wrocławskim. Aczkolwiek z wieloma zastrzeżeniami. – Przede wszystkim kontakt adwokata ze świadkiem poza salą sądową w żadnym wypadku nie może stanowić próby wpłynięcia na treść jego zeznań, a – tym bardziej – nakłaniania go do przedstawienia nieprawdziwych faktów – mówi.
Za to obrońca jest uprawniony do gromadzenia informacji dotyczących sytuacji oskarżonego, przeprowadzając – zwłaszcza w przypadku braku dostępu do akt toczącego się postępowania – własne śledztwo.
Podobnie uważają inni: trzeba spotykać się z osobami, co do których są wątpliwości, czy złożyć wniosek o ich przesłuchanie przed sądem. Bo adwokat, odpowiedzialny fachowiec musi mieć pewność, co one wiedzą. I czy ta ich wiedza będzie korzystna dla klienta. Bo wszak i prawo, i etyka adwokacka zabraniają działania na jego szkodę.
Byłoby lepiej, gdyby stały za tym przepisy i procedury. Bo np. nikt nie ma pretensji do prokuratora, że ten rozmawia ze wszystkimi przed procesem. Ale prokurator może sporządzić z każdego przesłuchania protokół i przedłożyć go jako dowód w sądzie. Adwokat nie ma takiego przywileju, co najwyżej może sporządzić notatkę i mieć nadzieję, że sąd ją uwzględni. No i w przeciwieństwie do prokuratora adwokat nie może wezwać świadka, zmusić go do rozmowy. Może co najwyżej grzecznie poprosić. A ten albo się zgodzi, albo – częściej – nie.
Tak, ale delikatnie
Mecenas Michał Krysztofowicz z Warszawy także nie ukrywa, że zdarza mu się rozmawiać ze świadkami, raczej z potencjalnymi świadkami, i nie widzi w tym problemu, tylko dobre wypełnianie swojego obowiązku. Specjalizuje się w sprawach karnych, a w nich tak zwykle bywa, że zanim trafi ona przed oblicze sądu, to wszyscy aktorzy prawniczego spektaklu zostali już przesłuchani. I to kilkakrotnie – przez policję, przez prokuratora. Jak też pouczeni o odpowiedzialności karnej, jeśli zechcieliby się mijać z prawdą. Dzięki temu on dysponuje bazą wiedzy w postaci protokołów. I zdarza się, że dochodzi do wniosku, iż ci wszyscy ludzie zostali przesłuchani niedokładnie. Albo wie o czymś, co mu powiedział klient, a na co przesłuchujący z organów ścigania nie wpadli. Więc aby zweryfikować tę wiedzę, a nie narazić klienta, musi spytać, co owi świadkowie mają do powiedzenia w tych kwestiach. Albo inna sytuacja: dowiaduje się, że jest osoba, która mogłaby złożyć zeznania korzystne dla jego klienta. Ale czy rzeczywiście korzystne? Nie dowie się, dopóki z nią nie porozmawia. Dopiero potem zdecyduje, czy zawnioskować o jej przesłuchanie przed sądem. Jednak taka rozmowa jest w naszej rzeczywistości niczym stąpanie po kruchym lodzie. Trzeba uważać na każde słowo. Być delikatnym. Pytać na okrętkę: nie „co świadek odpowie na pytanie takie a takie”, ale raczej „co świadkowi jest wiadome o sprawie”. A jeśli już chcemy uszczegółowić, to dialog będzie wyglądał podobnie do tego opisanego w opowiadaniu „Press Enter” Johna Varleya z 1985 r. (tyle że tam programista rozmawiał z komputerem, nie z żywym człowiekiem): co byś odpowiedział, gdybym zapytał cię, nie żebym pytał, absolutnie nie mam takiego zamiaru, ale gdyby się tak zdarzyło, żebym się odważył, to jak by ewentualnie brzmiała twoja odpowiedź?
W realiach sądowych brzmi to nieco inaczej: Gdyby zadano takie pytanie, czy byłby świadek w stanie na nie odpowiedzieć? Czy byłaby pani w stanie rozpoznać sprawcę? Czy pamięta pan, jaki kolor miał samochód, który wjechał na posesję, nim zaczęła się strzelanina?
Taniec na linie
Ale nawet będąc ostrożnym niczym kotka na blaszanym, oblodzonym dachu, można wpaść w kłopoty. Marcin Górski, doktor nauk prawnych, wykładowca na Uniwersytecie Łódzkim, opowiada, jak w pierwszym roku jego pracy prowadził prostą – wydawałoby się – sprawę, dotyczącą testamentu ustnego. Przyznaje, wcześniej spotkał się ze świadkami, pouczył ich, czego mogą się spodziewać na sali sądowej, jakie sąd może mieć do nich pytania. Że będzie dopytywał, jakie były okoliczności złożenia oświadczenia testatorki, że może będzie chciał poznać szczegóły dotyczące tego zdarzenia, typu wyposażenie pokoju, ubrania. Ale tylko – albo aż – tyle. Sędzią w tej sprawie był świetny, skrupulatny prawnik z doświadczeniem. I zgodnie z przewidywaniami zaczął drążyć, dopytywać świadków: jakie było umeblowanie, czy jakieś obrazy wisiały na ścianach, w co była ubrana testatorka? A świadkowie odpowiadali jak po sznurku. W końcu stanęła kwestia, że składająca oświadczenie woli miała na sobie czerwony szlafrok. – Ale jaka to była czerwień, taka bardziej malinowa czy raczej krwista? Krwista! – odpowiedzieli zgodnie świadkowie. W tym momencie sędzia się zainteresował: czy państwo wcześniej się już spotkali? – Tak – odparli zgodnie świadkowie. – A gdzie? – U notariusza. – Jakiego? – Tego, co siedzi na tej sali – brzmiała odpowiedź.
– Zrobiło mi się ciepło, pomyślałem, że właśnie w tej chwili kończy się moja kariera prawnicza, zanim się jeszcze zaczęła – wspomina dr Górski. Na szczęście sędzia nie drążył, przeszedł nad tą kwestią do porządku dziennego, jakby nic się nie wydarzyło. Bo dr Górski miałby kłopot, by udowodnić, że nie jest wielbłądem, nie nakłaniał świadków do fałszywych zeznań, tylko oni sami wpadli na taki cwany plan, aby wszystko wcześniej ustalić między sobą.
Boże, strzeż przed wariatami
Inna sprawa to taka, że świadek jest istotą niezbadaną. I nieprzewidywalną. Można z nim porozmawiać, pozyskać wiedzę, pracowitemu prawnikowi się wydaje, że już wie, czego może się spodziewać podczas procesu. Bo przecież ustalili: jeśli padnie pytanie takie i takie, to świadek odpowie X. A tu na sali rozpraw świadek mówi: Y. I kładzie proces. Bo doznał amnezji. Bo zmienił zdanie. Bo z jakiegoś powodu zdenerwował się na osobę, na korzyść której miał zeznawać. Albo się wystraszył urzędowego otoczenia i zaliczył tzw. blackout.
Adwokat Rafał Dębowski prowadzi głównie sprawy cywilne, gospodarcze, ale również ma problem ze świadkami. Jeszcze większy niż jego koledzy karniści. Bo on nie ma wiedzy, jaką tamci czerpią z protokołów przesłuchań sporządzonych w postępowaniu przygotowawczym. A kwestie gospodarcze bywają bardzo skomplikowane i czasem tylko świadkowie wiedzą, co się naprawdę wydarzyło i dlaczego doszło do takich zdarzeń. To świadkowie, którzy są fachowcami mającymi specjalistyczną wiedzę w danej dziedzinie. Tacy świadkowie nie tylko mają wiedzę na temat sprawy, lecz są także specjalistami w zakresie branżowych norm i przepisów prawnych. Więc bez rozmowy z nimi niemożliwe byłoby ustalenie faktów, zrozumienie tego, co się naprawdę wydarzyło. Niemożliwe byłoby precyzyjne sformułowanie tezy dowodowej. Trochę inaczej wygląda sprawa w przypadku opinii biegłych – pięty achillesowej wymiaru sprawiedliwości. Bo to właśnie ich świadectwa, jeśli pełnomocnik jest dobrze przygotowany, najłatwiej obalić. – Prowadziłem sprawę, w której biegły architekt, pytany o szczegółowe kwestie, dosłownie zawieszał się, gorączkowo szukał logicznej odpowiedzi, której zresztą nie znajdował. Bo gdyby odpowiedział, to musiałby zaprzeczyć prawidłowości swojej wcześniejszej pisemnej opinii – wspomina adw. Dębowski.
To nieco inny problem, lecz także istotny, co podnoszą także inni prawnicy. Zwłaszcza że i tak się zdarza, że w roli biegłych występują osoby przypadkowe, mające problemy psychiczne, jeśli nie psychiatryczne. Ich świadectwa bywają zabójcze dla strony, która wnioskowała o ich powołanie.
Dlatego w ocenie Rafała Dębowskiego przygotowanie merytoryczne adwokata jest ważniejsze niż praca ze świadkiem. A na pewno bezpieczniejsze. – Wolę nie powoływać świadka, który nic nie wie o sprawie, za to będzie się bardzo starał pomóc, bo to tylko zaszkodzi. Wiarygodność takiego świadka jest żadna, co doświadczony sędzia natychmiast wychwyci – mówi mec. Dębowski. Czasem nerwy towarzyszące składaniu zeznań potrafią doprowadzić do tego, że składający zeznania nie jest w stanie podać własnego wieku. Bywa, że zeznający przed wysokim sądem, w teatrum sali sądowej stresują się nawet do tego stopnia, że są w stanie zaprzeczyć własnym roszczeniom. A potem się dziwią, że coś poszło nie tak.
Cienka czerwona linia
Nawet ci adwokaci, którzy dopuszczają możliwość porozmawiania ze świadkiem poza salą sądową, przyznają, że jedynie cienka czerwona linia dzieli dopuszczalność takiego spotkania od sytuacji, kiedy może zostać ono ocenione za naganne. Jedno jest pewne: nie można zrobić niczego, co by mogło zostać zinterpretowane jako nakłanianie świadka do takich, a nie innych zeznań czy określonych zachowań. Kiedy pytam mecenasów, czy byliby skłonni radzić osobie, która ma złożyć świadectwo przed sądem – jak się powinna ubrać, jak zachować, żeby dobrze wypaść – obruszają się. Nie. Takie rady może dać wyłącznie swojemu klientowi. Nie ma o czym mówić.
– To jest może cienka, ale wyraźna granica, i wcale nie jest tak trudno jej przestrzegać – uważa mec. Gracjan Pietras. W swojej karierze spotykał się na sali ze świadkami, którzy – tak mu się przynajmniej wydawało – zostali „ustawieni” przez profesjonalistów. Ale tacy wyszkoleni, wymusztrowani świadkowie, wbrew pozorom, wypadają często mniej wiarygodnie niż ci, którzy się denerwują, głos im się łamie. Doświadczony sędzia w kilka chwil zorientuje się, że coś tu było brzydko grane. Bo jeśli sprawa ciągnie się od, dajmy na to, 12 lat, a bywają i takie, a świadek ze szczegółami pamięta, co się wydarzyło konkretnego dnia o wpół do dziesiątej rano, to raczej nikt tego nie kupi.
Ale „nieustawieni” świadkowie również często nie są wiarygodnym źródłem wiedzy o sprawie. Był taki eksperyment psychologiczny autorstwa Daniela Simonsa, który pokazywał jego uczestnikom film, na którym koszykarze ćwiczyli podania. Naukowiec kazał je badanym liczyć. Liczyli tak skrupulatnie, że żaden z nich nie dostrzegł człowieka w stroju goryla, który plątał się po boisku. I podobnie bywa ze świadkami. Bywają przekonani, że pamiętają zdarzenia doskonale i nie zdają sobie sprawy, że są w błędzie. Często świadkowie są również emocjonalnie zaangażowani w sprawę po jednej ze stron, bo albo należą do rodziny oskarżonego, albo są pracownikami firmy, która stara się spór wygrać. Są więc gorliwi i zeznają to, co ich stronie pomoże wygrać. Mówią tylko o tych faktach, które wydają się im korzystne dla tego, komu kibicują, zapominając o mniej wygodnych. Plączą się w zeznaniach, sami sobie zaprzeczają. Nadrabiają gadatliwością, w której się gubią.
Inny z moich rozmówców daje banalny przykład: jest sprawa rozwodowa, świadek zeznaje na korzyść kobiety, która stara się zdyskredytować męża. Mówi, że zaniedbywał rodzinę, nie interesował się dziećmi. Po rozstaniu w ogóle się z nimi nie kontaktował. A za chwilę, żeby jeszcze bardziej go pogrążyć, opowiada, jak to z pobytu weekendowego u wyrodnego ojca dzieci wróciły głodne i chore. – To jednak dzieci miały kontakt z tatą? – zainteresował się sąd. I było pozamiatane.
Mecenas Michał Olechnowicz ze Szczecina ma na to jedną radę, taką samą jak mec. Szymański: kontaktować się ze świadkiem wyłącznie na sali sądowej. – Ten ma mówić prawdę, natomiast adwokat nie jest od tego, żeby mu radzić, w jakim wydaniu może ona lepiej brzmieć – kwituje. To kwestia etyki, etosu, ślubowania.
No, chyba że zmienią się przepisy i nasi adwokaci dostaną do ręki takie same narzędzia prawne jak ich amerykańscy czy angielscy odpowiednicy. Dokąd tak się nie stanie, lepiej uciekać przed świadkiem na drugą stronę ulicy. W każdym razie za dnia.