Jestem szują. Przyznaję się bez bicia. Większość moich znajomych już to wie. Część czytelników zapewne również mogła wyciągnąć taki wniosek po lekturze któregoś z moich tekstów. Ale dopiero ostatnio zrozumiałem, jak bardzo jestem okropny. Wystarczy chwila, by się o tym przekonać.
Jestem szują. Przyznaję się bez bicia. Większość moich znajomych już to wie. Część czytelników zapewne również mogła wyciągnąć taki wniosek po lekturze któregoś z moich tekstów. Ale dopiero ostatnio zrozumiałem, jak bardzo jestem okropny. Wystarczy chwila, by się o tym przekonać.
Otóż w Dzienniku Gazecie Prawnej pracuję już od dwóch lat. Przez ten czas napisałem niemal tysiąc artykułów. W nich zaś zwolniłem z pracy blisko milion Polaków. Tak, dobrze Państwo przeczytali: zwolniłem niemal milion obywateli. Można by rzec, że jestem największym kadrowym Rzeczpospolitej. Można by, gdyby tylko była to prawda.
Na łamach DGP opisujemy prace legislacyjne na każdym etapie ich trwania. Szczególnie interesujący jest etap konsultacji projektów ustaw i rozporządzeń z przedsiębiorcami. Wówczas bowiem do tworzących prawo kierowane są uwagi, które mają ich skłonić do naniesienia poprawek jeszcze przed nadaniem ostatecznego kształtu danemu dokumentowi. Sęk w tym, że gdy posłuchamy narracji przedstawicieli biznesu, wzbudza ona obawy. Ale gdy sprawdzimy, ile z przewidywanych przez organizacje przedsiębiorców efektów uchwalenia złych przepisów rzeczywiście się ziszcza – na ogół możemy się pośmiać.
Przyznaję się uczciwie: jeśli tylko poważni reprezentanci biznesu mówią, że „wejście w życie ustawy X spowoduje utratę pracy przez Y osób”, to wspominam o tym na łamach. Ludzi na ogół nie interesuje to, czy art. 4 jest spójny z art. 14, lecz to, jakie mogą być tego skutki. A prostą do zrozumienia konsekwencją uchwalenia złych przepisów, bazujących na nakładaniu kolejnych restrykcji na biznes, jest groźba utraty pracy przez tysiące obywateli.
Tyle że to tylko straszenie. Aby udowodnić więc, że jednak wcale nie jestem taką szują, pozwolę sobie sięgnąć po kilka przykładów.
Mój rekord to zwolnienie pół miliona Polaków. I to za jednym zamachem. Uczyniłem to w toku konsultacji ustawy antynikotynowej. Tej, która weszła w życie w ostatnich tygodniach. Jeśli ktoś z czytających te słowa stracił pracę wskutek wejścia w życie nowych przepisów – niech się zgłosi. Osobiście przeproszę za współudział przy pozbawieniu zatrudnienia. Nadmieniam, że w tej licznej grupie BCC umieściło nie tylko tych, którzy pracują na plantacjach tytoniu czy przy taśmie produkcyjnej, lecz także sprzedawców w kioskach. Bo w końcu jak dostęp do papierosów się pogorszy, to kiosk będzie miał mniejszy utarg. A jeśli będzie miał mniejszy utarg, to zwolni pracownika. Proste.
Rzuciłem na pożarcie też kilkadziesiąt tysięcy telemarketerów i akwizytorów. Tym razem wskutek działań podejmowanych przez Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów wymierzonych w nieuczciwe praktyki gigantów telekomunikacyjnych.
Kolejnych kilkadziesiąt tysięcy urzędników poszło na bruk z powodu rozwijającej się informatyzacji w polskich instytucjach publicznych (proszę mi oszczędzić złośliwych komentarzy).
Następne tysiące to pracownicy banków. Przedsiębiorcy dostali po głowie na skutek likwidacji bankowego tytułu egzekucyjnego oraz nałożenia na nich podatku bankowego. A jako że duży rekin sobie zawsze odbije problemy na małych rybkach – zwolniliśmy wraz z sektorem finansowym szereg pracowników.
A skoro już jesteśmy przy sektorze finansowym, to pamiętają Państwo ustawę antylichwiarską? Tak, tę, która już w najlepsze obowiązuje. Niestety w toku konsultacji „wyrzuciliśmy” z pracy wraz z branżą jedną trzecią wszystkich w niej zatrudnionych, dobre kilkanaście tysięcy osób.
W ostatnich tygodniach widmo wypowiedzenia zajrzało w oczy blisko dziesięciu tysiącom pracowników z branży oświetleniowej. Do czegoś się przyznam: „wyrzuciłem” wraz z Konfederacją Lewiatan tylu, a nawet nie wiem, ilu w tym sektorze ludzi pracuje. Mam nadzieję, że nie zwolniłem więcej osób, niż jest obecnie w oświetleniówce zatrudnionych.
Mógłbym tak mnożyć bez końca. Ale już nie będę. Bo jeszcze redaktor naczelny przeczyta, jakiego ma nierzetelnego dziennikarza. A wtedy przyjdzie i mnie jednego zwolni.
Gdy posłuchamy narracji przedstawicieli biznesu, wzbudza ona obawy. Ale gdy sprawdzimy, ile z przewidywanych efektów uchwalenia złych przepisów rzeczywiście zaistniało – na ogół możemy się pośmiać
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama