Co tam słychać w Warszawie, panie prezesie? To pytanie nierzadko kierują do mnie przypadkowo spotkani znajomi z moich okolic. Odpowiadając, trudno mi ostatnio zasłonić się zwrotem ze znanego powiedzenia, o przystawianiu ucha z różnych stron. Bo dziś, bez względu na to, gdzie to ucho przyłożyć (nie tylko w stolicy, choć w niej szczególnie) – prawie wszyscy mówią o tym samym; i niemal zawsze i wszędzie – źle.
Co tam słychać w Warszawie, panie prezesie? To pytanie nierzadko kierują do mnie przypadkowo spotkani znajomi z moich okolic. Odpowiadając, trudno mi ostatnio zasłonić się zwrotem ze znanego powiedzenia, o przystawianiu ucha z różnych stron. Bo dziś, bez względu na to, gdzie to ucho przyłożyć (nie tylko w stolicy, choć w niej szczególnie) – prawie wszyscy mówią o tym samym; i niemal zawsze i wszędzie – źle.
Co tak jednolicie (a jedność wszak zdarza się rzadko) bulwersuje, a nawet straszy? To prawo – choć słowo to wypowiadane jest w rożnych kontekstach.
Kontekst najważniejszy to państwo prawa. Za takie uważa się państwo, w którym rządzi się w ramach prawa, a nie takie, w którym rządzący przede wszystkim zmieniają prawo i ustanawiają je wyłącznie pod swoje kampanijne cele. To pierwsze państwo daje poczucie stabilności i bezpieczeństwa pojmowanego szerzej niż bezpieczeństwo socjalne (choć przecież bez lekceważenia tegoż). To drugie – w którym żyjemy niestety od jakiegoś czasu – oceniane jest jako chwiejne i niezapewniające bezpieczeństwa.
Stabilność państwu prawa zapewnia faktyczny ład konstytucyjny, a nie tylko spisane – choćby leksykalnie jak najstaranniej – postanowienia ustawy zasadniczej. Słowo „zasadnicza” dla określenia rangi prawa zapisanego w konstytucji nabrało w całym kończącym się roku – nie tylko w ostatnich tygodniach – szczególnego znaczenia. Demokratycznie legitymowanej władzy nie można rzecz jasna całkowicie odbierać możliwości rządzenia prawem – poprzez stanowienie i zmiany ustaw zwykłych. Pod jednym warunkiem: że te zwykłe nie czynią – i czynić nie będą – szkody tej ustawie, którą nazwaliśmy zasadniczą; dopóki ta nie ulegnie zmianie z woli suwerena.
O tym ostatnim też mówi się już bardzo dużo.
Suweren bywa w swej społecznej strukturze podzielony i choćby z tego względu różnie może oceniać sprawujących w danym czasie rządy. I państwo prawa zapewnia suwerenowi prawo do takiej oceny i jej wypowiadania. W państwie, w którym rządzi się prawem koniunkturalnie stanowionym, bez szacunku dla ładu konstytucyjnego, suweren staje się jedynie manipulowaną przez kolejno zmieniające się rządy, bliżej nieokreśloną masą. Obserwując twarze uczestników obu ubiegłotygodniowych demonstracji i słuchając ich wypowiedzi udzielanych mediom, dosłuchałem się przede wszystkim obawy, a nawet lęku przed tym, co może nastąpić. Tak postrzegam dzisiejszego polskiego suwerena.
Co pan, mecenasie, jako prawnik, sądzi o tym wszystkim, co się teraz dzieje? – pytają mnie znajomi prawnikami niebędący. – To trudne pytanie – mówię. Długo nie miałem na nie odpowiedzi. Dziś już mam. Pomógł mi były prezes Trybunału Konstytucyjnego, sędzia w stanie spoczynku Jerzy Stępień. „Proszę nie pytać prawnika, co sądzi o bezprawiu. Proszę pytać tych, którzy bezprawie czynią” – powiedział w jednym z telewizyjnych wywiadów.
Ale jest i inny kontekst złego mówienia o prawie – to opinie o prawnikach. Jedną z przyczyn pejoratywnego oceniania prawników jest zarzucanie im wygłaszania odmiennych opinii w tej samej sprawie. No cóż, taka ich publiczna i zawodowa misja. Niekiedy skutkująca tym, że występują przed sądami i trybunałami w obronie tych, których uczynki polegające na łamaniu prawa prywatnie potępiają, a przynajmniej nie są skłonni chwalić. Gorzej dla opinii o prawnikach, jeśli to oni czynią bezprawie.
Ponieważ felieton ten ukaże się w porze bezpośrednio przedświątecznej, pragnę zakończyć go życzeniami. Życząc Państwu wszystkiego dobrego – a mam na myśli przede wszystkim dobre państwo prawa. Wtedy poprawiać się powinny opinie o prawie i prawnikach... i o politykach też.