W XI i XII w. zarówno papież, jak i cesarz, aby osiągnąć przewagę politycznej sprawczości w Europie, chcieli mieć własnych notabli. Analogia bliższa? Partyjna nomenklatura. W wersji skrajnej potężnie skompromitowana przez dwa totalitaryzmy w wieku XX.

A co jeśli kompetencję nazwiemy prerogatywą?

Ewolucja prowadząca ku upodmiotowieniu rządzonych wypracowała rozdzielenie władz–organów (kompetencyjne, proceduralne, osobowe), aby rozczłonkować i rozdzielić władzę jako taką (imperium). Proceduralizacja i sekwencjonalizacja procesu decyzyjnego służą hamowaniu, sprawdzaniu i równoważeniu. Ale w ten mechanizm chwiejnej równowagi jest wpisana ciągła rywalizacja. Łatwo ją wypacza nadmiar niekontrolowanych aspiracji. Patrzeć sobie na ręce trzeba ustawicznie; konieczność niezbędnej czujności jest stała, a reakcja na zakłócenia równowagi musi być nieuchronna. Inaczej podział władz staje się narzędziem supremacji silniejszego.

W art. 144 konstytucji mowa o kompetencjach prezydenta; a w ust. 3 wymieniono 30 prezydenckich aktów, których – w przeciwieństwie np. do nominacji profesorskich czy ambasadorskich – nie musi kontrasygnować premier. Obejmują one i takie, gdzie prezydenckiej decyzji nie poprzedza żadna inna procedura (np. zrzeczenie się urzędu, inicjatywa ustawodawcza, zwracanie się z orędziem) i takie, gdzie istnieje wielostopniowe postępowanie kwalifikacyjne prowadzone przed innymi organami (choćby wspomniane już nominacje sędziów). Albo takie, gdzie – jak przy prawie łaski – musi istnieć sekwencyjnie wcześniejszy akt innego organu w postaci wyroku skazującego, bo nieskazanego ułaskawić się nie da. Kompetencje – jak wiadomo – mają być realizowane na podstawie i w granicach istniejącego prawa. Jeżeli jednak dokonamy „taksonomicznego rebrandingu” i nazwiemy kompetencję prerogatywą, zmiana etykiety uruchomi skojarzeniowy kapitał społeczny, przynależny woli suwerena nieskrępowanego prawem, kompetencjami innych władz, a nawet obowiązkiem uzasadnienia własnej decyzji.

Czy prezydent mógłby sam wskazywać sędziów na zasadzie „ten się nadaje”?

Akty niepodlegające kontrasygnacie wedle art. 144 konstytucji w rzeczywistości są niejednorodne. Mogą występować jako akty ceremonialne, uwierzytelniające, kreacyjne, połączone lub nie z funkcjami weryfikacyjnymi co do procedury i co do meritum jako zaskarżalne i niezaskarżalne sądownie. Niesformalizowany zabieg marketingu politycznego, jakim jest zmiana nazwy „kompetencja” na „prerogatywę”, ma przekonać o ich jednolitym znaczeniu: jako emanacji „ducha uprawnienia Prezydenta” (wniosek do Trybunału Konstytucyjnego w sprawie K 34/15), jako aktów zależnych tylko i wyłącznie od prezydenckiej woli, aktów uzdrawiających podpisem ewentualne braki poprzedzających procedur.

Stąd przemiana prezydenckiego prawa łaski w „abolicję indywidualną” (z przewrotnym motywem uwolnienia trzeciej władzy od trudu wyrokowania). Stąd odmowa powołań sędziowskich, lub leżakowanie ich bez biegu (w tym dzielą czasem los powołań profesorskich czy ambasadorskich). Rok temu w Sądzie Najwyższym prezydent stwierdził, iż „z punktu widzenia obywateli i istoty ustroju prezydent mógłby sam wskazywać sędziów na zasadzie ten się nadaje, ten się nadaje, ten się nadaje”. Hmm. O profesorach na razie nie było mowy.

Gdybyż sądy administracyjne wykazały się refleksem, a zarazem większą dogmatyczną dojrzałością i gdy był czas, dopracowały koncepcję decyzji funkcjonalnych, podlegających sądowej kontroli. Gdybyż Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu nieco rychlej rozpatrywał zawieszone (już trzeci rok) „skargi praworządnościowe” po wyroku pilotażowym z 2023 r. w sprawie „Wałęsa przeciwko Polsce”, wtedy łatwiej byłoby odpierać supremacyjny atak na chwiejny mechanizm podziału władzy prowadzony w imię przemiany kompetencji w ahistoryczną prerogatywę. Nie zrobiono tego. Symbolika (nazwy) pokonała rzeczywistość norm prawa. ©℗