Zamówienia publiczne mogą stymulować rozwój państwa i polskich firm. Organizujący je urzędnicy muszą jednak zmienić swe dotychczasowe podejście.
/>
Wicepremier i minister rozwoju Mateusz Morawiecki zaraz po objęciu przez siebie urzędu podkreślił, że jednym z priorytetów kierowanego przez niego resortu będą zamówienia publiczne. Zwrócił też uwagę, że postrzega je szerzej, niż tylko sposób na wybór możliwie korzystnych ofert i oszczędne wydawanie pieniędzy.
– Ustawa – Prawo zamówień publicznych jest potężnym instrumentem gospodarczym. Chcielibyśmy, żeby jak najefektywniej i w zgodzie z prawem unijnym stymulowała rozwój Polski – wskazywał wicepremier w wywiadzie udzielonym PAP.
Jednocześnie podkreślił, że chciałby, aby jak najwięcej zamówień publicznych realizowali polscy przedsiębiorcy, oczywiście z poszanowaniem prawa.
Zmiana nawyków
Sprawozdania pokazują, że od kilku do kilkunastu procent wartości rynku zamówień publicznych trafia do zagranicznych firm, głównie z Unii Europejskiej. W rzeczywistości jednak takich zamówień jest znacznie więcej, gdyż wiele międzynarodowych korporacji działa w formie spółek zarejestrowanych w naszym kraju.
Zanim wstąpiliśmy do UE zamawiający, który chciał zastosować preferencje krajowe, mógł po prostu postanowić w specyfikacji, że w przetargu mają prawo startować tylko polskie firmy lub mają wykorzystywać polskie surowce czy produkty. Od kilkunastu lat nie wolno już tego robić. Otwartość rynku na firmy z całej UE nie oznacza jednak, że zamówienia nie mogą być bardziej przyjazne polskim przedsiębiorcom. I to bez konieczności zmiany przepisów. Najwięcej zależy od zamawiającego.
– Polskie firmy to przede wszystkim te małe i średnie. Dlatego właśnie na rynek MśP powinny się przede wszystkim otworzyć zamówienia publiczne. Zresztą w tym samym kierunku zmierzają przepisy unijne, które musimy w najbliższym czasie implementować – zaznacza Paweł Przychodzeń, dyrektor Centrum Usług Wspólnych.
– Przykładem może tu być zachęta do dzielenia zamówienia na części. Firmy z sektora MśP często nie mają potencjału, by zrealizować samodzielnie dużą inwestycję. Gdy jednak podzieli się ją na mniejsze, to będą w stanie podołać takiemu, kilkakrotnie mniejszemu, zamówieniu – podpowiada.
Bardzo istotne jest też to, że polscy przedsiębiorcy nie zawsze są w stanie rywalizować z zagranicznymi koncernami pod względem dostępności do finansowania czy pomocy prawnej. Dlatego mnożenie wymagań przetargowych powoduje, że rezygnują już na starcie. Zamawiający – często z jak najbardziej uzasadnionych powodów, bo w trosce o jak najlepsze zabezpieczenie interesów strony publicznej – przerzuca bowiem wszystkie ryzyka na wykonawcę.
– Podam przykład drakońskich kar umownych, które są regułą w umowach o zamówienia publiczne. Duże międzynarodowe koncerny mają to ryzyko wkalkulowane w biznes. Małe, krajowe firmy nie są zaś w stanie podjąć się takiego wyzwania – ocenia Piotr Trębicki, radca prawny z kancelarii Czublun Trębicki.
Kolejny element zmniejszający szansę na realizację zamówień przez mniejsze firmy dotyczy podwykonawstwa. Organizator przetargu ma prawo wymagać, by kluczowe części zamówienia zrealizował generalny wykonawca. W efekcie firmy podwykonawcze, czyli najczęściej właśnie polskie, nie dostaną pracy.
Klauzule społeczne
Najłatwiej o pewne uprzywilejowanie krajowych przedsiębiorców w przetargach do progów unijnych.
– Z pewnością naturalną barierą ograniczającą dostęp zagranicznym firmom jest krótki termin składania ofert w takich postępowaniach (7 lub 14 dni,) a także to, że zarówno ogłoszenia o zamówieniach w Biuletynie Zamówień Publicznych, jak i wszystkie dokumenty są sporządzane wyłącznie w języku polskim – zauważa Artur Wawryło, ekspert Centrum Obsługi Zamówień Publicznych.
Potwierdzenie tego można znaleźć nawet w wytycznych Komisji Europejskiej, która oczywiście wielokrotnie przypominała, że poniżej progów również musi być zapewniona konkurencyjność, jednak przyznawała, że znaczenie tych zamówień na rynku unijnym ze względu na wartość jest nieznaczne.
A co z zamówieniami droższymi?
– Tu można raczej mówić o postrzeganiu narodowego aspektu zamówień publicznych jako mechanizmu aktywizacji krajowych przedsiębiorców i krajowej siły roboczej. Może temu sprzyjać sposób realizacji zobowiązań kontraktowych, który wymaga, aby wykonawca zagraniczny, realizując zamówienia, lokował podwykonawstwo na krajowym rynku pracy – wyjaśnia Artur Wawryło.
Liczyć się mogą także wymagania dotyczące chociażby czasu reakcji, np. serwisu. Z oczywistych względów pracownik znajdujący się w pobliżu miejsca realizacji zamówienia jest na uprzywilejowanej pozycji wobec tego, którego od usługobiorcy dzielą tysiące kilometrów.
Naturalnym wręcz, a niestety wciąż bardzo rzadko wykorzystywanym sposobem na wspieranie jeśli nie samych krajowych przedsiębiorców, to przynajmniej pracowników, jest stosowanie klauzul społecznych.
Od ubiegłego roku obowiązuje art. 29 ust. 4 pkt 4 ustawy – Prawo zamówień publicznych (t.j. Dz.U. z 2013 r. poz. 907 ze zm.). Pozwala on postawić sztywny wymóg dotyczący zatrudniania pracowników na etat, o ile jest to uzasadnione charakterem zamówienia.
Innym sposobem może być wprowadzenie kryterium oceny ofert, w ramach którego firmy deklarujące zatrudnianie na podstawie umowy o pracę będą otrzymywały dodatkowe punkty. Z oczywistych względów, zwłaszcza gdy chodzi o usługi, skorzystają na tym polscy pracownicy.
Co ciekawe, poprzedni rząd wydał nawet specjalne wytyczne, zgodnie z którymi wymagania dotyczące zatrudniania na etat powinny być stosowane wszędzie tam, gdzie jest to możliwe.
Niestety trudno byłoby dzisiaj wskazać konkretne efekty. Możliwość ta pozostaje szerzej niewykorzystana, podobnie jak pozostałe klauzule społeczne. Rzadko sięga się także chociażby po art. 29 ust. 4 p.z.p., który pozwala wymagać zatrudnienia przez wykonawców konkretnej liczby pracowników niepełnosprawnych, bezrobotnych czy małoletnich.
Mała konkurencja
Dużo większym problemem, jaki stoi przed administracją, jest nakłonienie polskich przedsiębiorców do udziału w przetargach. W aż 38 proc. przetargów rozpisanych w 2014 r. złożono tylko jedną ofertę. Plasuje nas to na samym końcu państw unijnych.
– Niestety, obawiam się, że wciąż pokutuje przekonanie, iż uczciwej firmie trudno jest wygrać przetarg. Dlatego musi pójść jednoznaczny i czytelny dla wszystkich przekaz, że nowy rząd będzie bez skrupułów walczył z korupcją – przekonuje Paweł Przychodzeń.
Zamówienia publiczne wciąż też są postrzegane przez przedsiębiorców jako sformalizowane i wymagające sporych nakładów pracy i kosztów. Umowy o zamówienia są zaś kształtowane jednostronnie. Wykonawcy chcieliby też mieć pewność, że postępowanie nie zostanie bezpodstawnie unieważnione.
Znaczenie ma zresztą nie tylko sam start w przetargu, lecz także możliwość dochodzenia swych racji. Niestety, dla wielu przedsiębiorców dostęp do Krajowej Izby Odwoławczej jest czysto iluzoryczny, a to z powodu wysokości wpisu. Wynosi on od 7,5 do 20 tys. zł.
– Tych 7,5 tys. zł w przetargu o wartości dajmy na to 200 tys. zł w żaden sposób nie można porównać do nawet najwyższego wpisu w przetargu na kilkadziesiąt czy kilkaset milionów zł – podkreśla Piotr Trębicki.
Jego zdaniem wpis powinien być wprost uzależniony od wartości przetargu, podobnie jak to jest w sprawach cywilnych.
– Co więcej, powinien być wnoszony od wartości danej części zamówienia, której dotyczy odwołanie, a nie całości zamówienia. Dlaczego bowiem wykonawca walczący o 10 proc. zlecenia ma pokrywać opłatę dokładnie taką samą jak ten, co ubiega się o pełne 100 proc. – pyta Trębicki.
Wciąż pokutuje przekonanie, że uczciwej firmie trudno jest wygrać przetarg