Dopiero 8 kwietnia 2015 r. zamknięto dostęp do danych osobowych i wrażliwych zawartych w tych aktach. Od tego czasu prokuratorzy muszą dopilnować, by teczki udostępniane pełnomocnikom były innymi niż te, na których sami pracują. Ale dopiero w sprawach wszczętych po 8 kwietnia. Między czerwcem 2014 a kwietniem 2015 było mnóstwo czasu, by – zgodnie z prawem i standardami strasburskimi – przekazywać stronom akta śledztw in extenso. Tego wymagał przepis. Owszem – zastrzega on także, że udostępnienie następuje, o ile nie stoi temu na przeszkodzie dobro śledztwa lub ważny interes państwa.
I tu otwiera się pole do dywagacji: czy samo to, że kelnerzy u Sowy nagrywali polityków oznacza, że interes – i to nie byle jaki, ale ważny – państwa doznał uszczerbku przez ujawnienie ich zeznań? Czy można było uznać, że śledztwo było zagrożone, skoro kluczowe dowody zostały już zebrane? Czy w razie decyzji o odmowie dostępu do akt prokurator wybroniłby ją przed sądem, sięgając po takie argumenty?
Prawo nie jest nauką ścisłą. Prokurator prowadzący sprawę taśmową wolał art. 156 par. 5 zastosować tak, jak jest on napisany, niż stronom odmówić i tłumaczyć się przełożonym. Można mieć do niego pretensję, że nie chciał iść na konfrontację z pełnomocnikami po to, by przetestować, czy jego interpretacja się wybroni. Ale nie wolno zapominać, że to nie prokuratorzy napisali to prawo. To nie oni zobowiązali się do udostępniania akt bez ich rzetelnego zanonimizowania. Zrobił to ustawodawca.
Ma on taki zwyczaj, że działanie przepisów rozpoznaje bojem. Z obywatelami na ogół mu się udaje. Teraz chce to wykonać na prokuraturze.