Adwokaci i radcowie, których ścieżki kariery zahaczyły o ul. Wiejską bądź rządowe gmachy, są ostrożni w formułowaniu tezy, iż taki rodzaj aktywności prawnika działa jak magnes na klientów. W ich opinii bywa wręcz odwrotnie
Początek 2014 r., jedno z tradycyjnych noworocznych spotkań śmietanki palestry przy symbolicznej lampce szampana. Jak co roku wśród zaproszonych osób przewijają się najważniejsze prawnicze twarze polskiej polityki. U wejścia do zatłoczonej sali w pewnym momencie zjawia się charakterystyczna, postawna sylwetka mec. Romana Giertycha. Niektórzy adwokaci urywając niemal w połowie zdania, pospiesznie żegnają swoich rozmówców i tłumnie ruszają na przywitanie nowo przybyłego gościa. – Miałem wrażenie, jakby za chwilę miały rozlec się brawa. Nie widziałem jeszcze, żeby ktoś inny w adwokaturze spotkał się z takim traktowaniem – wspomina jeden z uczestników tamtego wieczoru.
Żaden z adwokatów, z którymi rozmawialiśmy, nie potrafi wyjaśnić fenomenu mec. Giertycha. Najczęściej można usłyszeć opinie, że wielu urzeka otaczający go splendor minionej władzy oraz to, że może pochwalić się zażyłością lub przynajmniej przyjaznymi relacjami z najważniejszymi osobami w państwie. Do tego dochodzą niekwestionowane sukcesy w sądzie.
Roman Giertych należy do całkiem sporej grupy aktywnych zawodowo adwokatów i radców prawnych, którzy mają za sobą przygodę z wielką polityką albo przynajmniej się o nią otarli. Większość z tych osób unika jednak publicznego rozpamiętywania swojej przeszłości czy też zabierania głosu na temat poczynań byłych kolegów partyjnych. Kiedy otwarcie mówią o tym, że ciągnie ich wciąż do polityki i nie wykluczają startu w wyborach, to każdej rozmowy z dziennikarzami nie traktują jako elementu kampanii.
Chyba najbardziej skrajnym przykładem takiej postawy jest prof. Zbigniew Ćwiąkalski, były minister sprawiedliwości, ale przede wszystkim – co sam skwapliwie podkreśla – adwokat i wykładowca akademicki. – Nigdy nie uważałem się za polityka, a do rządu wszedłem z zamiarem wykonania konkretnego zadania i taki układ zawarłem z kolegami z kancelarii. Tym niemniej odbyła się w naszym gronie duża dyskusja, czy tak zasadnicza zmiana ma sens i warta jest ryzyka. Bo było wiadomo, że opozycja zacznie wypominać mi, jakie osoby broniłem – przyznaje prof. Ćwiąkalski. Po tym jak w styczniu 2009 r. złożył dymisję z funkcji szefa resortu, ponownie uzyskał wpis na listę adwokatów (jako minister sprawiedliwości–prokurator generalny musiał zostać z niej wykreślony) i wrócił na zajmowane wcześniej stanowisko partnera w spółce Studnicki Płeszka Ćwiąkalski Górski.
Poza drobnymi formalnościami przejście do pracy w kancelarii po 16-miesięcznej przerwie przebiegło dla niego bezkolizyjnie. – Mój gabinet wciąż na mnie czekał, podobnie jak szyld kancelarii, na którym widniało moje nazwisko. Jedyna różnica była taka, że gdy obejmowałem tekę ministra, to koledzy ze spółki żegnali się ze mną dobrym francuskim szampanem, a jak wróciłem nie było nawet kieliszka wina – śmieje się prof. Ćwiąkalski.
Nieco trudniej było od nowa budować prawniczą markę politykom, którzy znacznie większą część swojego życia zawodowego poświęcili pracy parlamentarnej. Mec. Jerzy Wierchowicz, poseł Unii Wolności w latach 1993–2001, a od 1998 r. także przewodniczący klubu parlamentarnego partii, pamięta, że początkowo niełatwo mu było odnaleźć się w nowych realiach rynku usług prawnych po ośmiu latach zasiadania w ławie poselskiej. – Mnóstwo się przez ten okres zmieniło w wykonywaniu zawodu. Kiedy odchodziłem, prawnicy pracowali jeszcze w zespołach adwokackich, a samych adwokatów było w moim mieście pięć razy mniej niż osiem lat później. Po powrocie nie miałem więc już takiej pozycji, jak wtedy gdy odchodziłem do polityki. Moja stara posada była dawno zajęta i na rynku stałem się po prostu jednym z wielu – opowiada mec. Wierchowicz, obecnie partner w spółce adwokackiej Synowiec Łopatowski Sobusiak Wierchowicz w macierzystym Gorzowie Wielkopolskim. Mimo że merytorycznie był prawdopodobnie lepiej przygotowany niż znaczna część konkurencji (w parlamencie był m.in. członkiem komisji sprawiedliwości i praw człowieka, a także wielu podkomisji), to klienci nie od razu zaczęli się pchać do niego drzwiami i oknami. – Mój zawodowy status i opinia o mnie jako o adwokacie pomogły mi wygrać wybory do Sejmu, za to kariera polityka nie przełożyła się specjalnie na zainteresowanie ze strony klientów. Wiodło mi się nieźle, ale pod względem liczby i jakości spraw w pierwszych latach nie miałem takiego zawodowego komfortu co wcześniej – ocenia mec. Wierchowicz. Tym, co sprawiało, że mógł poczuć się lekko uprzywilejowany, był co najwyżej sposób, w jaki odnosili się do niego na sali rozpraw sędziowie. – Przyznam, że nie spotykałem się z ich strony z lekceważącym traktowaniem ani niedopuszczalnymi odzywkami, czyli problemami, na które normalnie skarżyli się moi koledzy – dodaje.
Nie każdy prawnik polityk powracający na salę sądową po latach może liczyć na ciepłe przyjęcie. Mocno przekonała się o tym radca prawny Katarzyna Piekarska, w latach 1997–2007 posłanka SLD, która obecnie życie zawodowe dzieli między współpracę z kancelarią a funkcję radnej sejmiku (choć po najbliższych wyborach liczy na udany powrót na Wiejską). – Jak zaczęłam znowu bywać na salach rozpraw, to miewałam do czynienia z sędziami, którzy, mówiąc bardzo delikatnie, traktowali mnie ostrzej niż moich przeciwników procesowych, np. w sposób wymowny sugerując mi niekompetencję. Przyszedł polityk, to trzeba mu pokazać, kto tu rządzi – ironizuje mec. Piekarska.
O ile sędziowie pozwalają sobie co najwyżej na mniej lub bardziej uszczypliwe uwagi i subtelne aluzje, o tyle adwokaci potrafią przejść do otwartego ataku, jeśli tylko ich przeciwnik procesowy okaże się nie tylko skuteczniejszym prawnikiem, ale także wrogiem politycznym. – Raz po wygranej przeze mnie sprawie pewnej pani mecenas kompletnie puściły nerwy i pod salą sądową zwymyślała mnie od adwokatów pisowskich, wyrzucając mi, jak w ogóle mogę należeć do tej partii itd. Z drugiej strony bywałem też krytykowany przez moich kolegów partyjnych, gdy reprezentowałem osoby z drugiej strony barykady politycznej – zauważa mec. Bartosz Kownacki, od 2011 r. poseł Prawa i Sprawiedliwości, który od prawie sześciu lat prowadzi też własną kancelarię w Warszawie.
Jak pokazują doświadczenia jego i innych adwokatów zaangażowanych w politykę, rozpoznawalność i ugruntowane sympatie partyjne mają też swoje dobre strony. – Bardzo prawdopodobne, że nazwisko pomogło mi w pracy adwokata po odejściu z polityki, ale żaden z klientów nie dał mi tego bezpośrednio odczuć – mówi mec. Aleksander Bentkowski, minister sprawiedliwości w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, poseł PSL w latach 1989–2001 i senator w latach 2005–2007.
Niestety, polityczna przeszłość może równie dobrze pomagać w przyciąganiu lukratywnych zleceń, co wabić wszelkiej maści życiowych awanturników, furiatów i roszczeniowców. – To raczej mit, że do takich prawników przychodzą głównie tuzy biznesu gotowe wyłożyć wielkie pieniądze, żeby tylko zgodzili się poprowadzić jakąś sprawę. Wręcz przeciwnie, nierzadko znane nazwisko działa jak magnes na wiecznych pieniaczy i osoby z różnego typu zaburzeniami psychicznymi – zapewnia prof. Ćwiąkalski.
Za nimi w kolejce często ustawiają się także klienci o oczekiwaniach daleko wykraczających poza zdrowy rozsądek i etyczne standardy związane z wykonywaniem zawodu.
– Kiedy wznowiłem praktykę adwokacką, co jakiś czasem musiałem odprawiać z kwitkiem osoby, które spodziewały się po mnie cudów, bo uważały, że jako były poseł na pewno znam „właściwych ludzi” w Warszawie i każdą sprawę mogę załatwić. Wprawdzie po 2–3 latach takie wizyty się skończyły, ale na początku dość przeszkadzało to w normalnym prowadzeniu kancelarii – podkreśla mec. Wierchowicz.
Kłopotliwi klienci zapewne jeszcze bardziej dają się we znaki prawnikom, którzy obecnie łączą działalność parlamentarną i partyjną z wykonywaniem zawodu. – Przychodzą do mnie po porady prawne osoby sympatyzujące z partią, które uważają, że skoro jestem adwokatem i reprezentuję PiS, to należy im się pomoc za darmo. Nie wspominając już o tych, którzy najchętniej procesowaliby się z każdym i o wszystko – potwierdza mec. Kownacki.
Nie zaprzecza przy tym, że kariera partyjna stała się dla niego przepustką do występowania w głośnych, prestiżowych procesach. – Koledzy mają mnie pod ręką, więc to naturalne, że zwracają się do mnie w sprawach o ochronę dóbr osobistych. Nie ukrywam też, że reprezentowanie takich polityków jak prezes Kaczyński to powód do dumy. Ale za to większy stres niż w innych przypadkach – zaznacza Kownacki, który reprezentował m.in. założyciela niesławnej strony internetowej Antykomor.pl; Ryszarda Nowaka, przewodniczącego Ogólnopolskiego Komitetu Obrony przed Sektami, w sporze z Dorotą „Dodą” Rabczewską, a także sześć rodzin ofiar smoleńskich. Niespełna pół roku temu występował również w roli pełnomocnika Jarosława Kaczyńskiego w procesie o ochronę dóbr osobistych przeciwko Kazimierzowi Kutzowi. Poseł podkreśla jednak, że większość spraw zabarwionych politycznie prowadzi pro bono.
– Im dłużej jestem obecny w polityce, tym bardziej umacniam się w przekonaniu, że przynależność partyjna i związany z nią wizerunek zdecydowanie nie przynoszą biznesowych korzyści mojej kancelarii. Zwłaszcza kiedy jest się członkiem opozycji. Miałem już klientów, którzy w pewnym momencie dochodzili do wniosku, że stałem się dla nich niewygodny, bo jestem już za bardzo rozpoznawalny jako polityk PiS. Skończyło się na tym, że podziękowali mi za współpracę. Zresztą spotyka to wielu prawników działających w polityce – szczerze przyznaje mec. Kownacki. O tym, że połączenie praktyki adwokackiej z życiem parlamentarnym wcale nie musi pociągać za sobą intratnych zleceń, przynajmniej częściowo świadczą dane na temat przychodów jego kancelarii. Jak wynika z oświadczenia majątkowego posła, w 2014 r. jego kancelaria osiągnęła niespełna 6 tys. 442 zł przychodu (w sumie zanotowała więc stratę w wysokości 15 tys. 160 zł). Dla porównania, w 2011 r., kiedy mec. Kownacki pozostawał jeszcze poza Sejmem, miał przychody rzędu 287 tys. zł.
Jeszcze bardziej dramatyczne rozstanie z klientką o podtekście politycznym pamięta mec. Rafał Rogalski, który otarł się o wielką politykę nie tylko jako smoleński prawnik (wciąż zresztą reprezentuje rodzinę marszałka Krzysztofa Putry), ale też jako potencjalny kandydat PiS w wyborach parlamentarnych. Okazało się bowiem, że popadając w niełaskę prezesa Kaczyńskiego, podpadł też niektórym swoim mocodawcom. – Po tym, jak publicznie wyraziłem opinię, że nie było zamachu w Smoleńsku, jedna moja klientka, gorąca zwolenniczka teorii Antoniego Macierewicza, niemal z dnia na dzień zrezygnowała z moich usług – mówi mec. Rogalski.
Uczciwie przyznaje, że stara się jeszcze odcinać kupony od pięciu minut sławy, jaką przyniosło mu śledztwo smoleńskie. Tym niemniej gdyby mógł cofnąć czas, to niewykluczone, że nie zdecydowałby się pójść tą drogą. – Smoleńsk to nie był – mówiąc brutalnie – biznes mojego życia, chociaż rozpoznawalność dała mi nowych klientów. Kiedy wchodziłem w tę sprawę, miałem jednak bardziej dochodowe zlecenia. Gdybym wiedział, jakie problemy zdrowotne i dyscyplinarne ona za sobą pociągnie, pewnie nie podjąłbym się jej prowadzenia albo przynajmniej byłbym bardziej stonowany w swoich wypowiedział – spekuluje mec. Rogalski.
Jak sam przyznaje, o jego postępowaniach dyscyplinarnych (w toku jest kilka) można by już pewnie napisać książkę. Źródłem niemal wszystkich zarzutów, które postawił mu rzecznik dyscyplinarny ORA – w tym naruszenia tajemnicy zawodowej oraz braku umiaru i oględności w wypowiedziach – były udzielone mediom wywiady na temat katastrofy smoleńskiej. – Nie mam wątpliwości, że oprócz jednej sprawy, dyscyplinarki te mają podtekst polityczny. Może to zemsta za to, że śmiałem reprezentować Kaczyńskiego? Moje wypowiedzi nie były na tyle drastyczne, rażące i obraźliwe, aby mnie poniewierać i od kilku lat nękać – żali się mec. Rogalski, twierdząc, że był okres, kiedy co dwa tygodnie otrzymywał nowe pisma z ORA dotyczące prowadzonych przeciwko niemu spraw dyscyplinarnych.
Nie zgadza się z zarzutem, który wysuwali przeciwko niemu znani koledzy, że wkraczając po kwietniu 2010 r. w świat polityki, nagminnie mylił role profesjonalnego prawnika z zausznikiem partii. Do kolegów z palestry sam ma dziś największe pretensje o to, że publicznie oskarżali go o zawodową nieuczciwość i szkodzenie wizerunkowi korporacji, choć wobec powszechnie znanych występków wielu innych adwokatów zachowują pobłażliwość.
Na podwójne standardy stosowane przez władze adwokackie skarży się także mec. Kownacki, wobec którego organy dyscyplinarne też nie okazały się zrozumiałe, kiedy polityczny temperament brał u niego górę nad chłodnym profesjonalizmem godnym adwokata. Jego słynny już internetowy wpis o „pedalskiej tęczy” i „bufetowej” skończył się bowiem zarzutami naruszenia obowiązku zachowania umiaru i powściągliwości w wypowiedziach publicznych. – W PRL na polecenie władz wytaczano postępowania dyscyplinarne adwokatom broniącym praw człowieka, w tym prawa do wolności wypowiedzi. Dzisiaj sami adwokaci wykorzystują dyscyplinarki, żeby walczyć z niektórymi wygłaszanymi poglądami – uważa mec. Kownacki.
Jego zdaniem to, jakie ma przekonania i w jaki sposób je wyraża, może rzutować na relacje z wyborcami, lecz nie powinno być przedmiotem zainteresowania organów palestry. – Zajmując się moim wpisem, adwokatura przekroczyła granice śmieszności. Rozumiem, że mógł on mieć dla mnie negatywne konsekwencje ze względów wizerunkowych, ale żeby użyć go jako pretekst do wszczęcia dyscyplinarki, skoro nie miał nawet żadnego związku z wykonywaniem zawodu? – pyta retorycznie.
Wąskie grono politykujących prawników, którzy swoimi wypowiedziami podpadli radzie adwokackiej, nie byłoby pełne, gdyby nie wymienić mec. Marcina Dubienieckiego, męża bratanicy Jarosława Kaczyńskiego. On w wytoczonych mu postępowaniach dyscyplinarnych (m.in. za prowadzenie auta bez uprawnień i wypowiedzi dla mediów) widzi przede wszystkim wyraz korporacyjnej zawiści i próbę uciszenia. – Władze adwokatury zwykle uaktywniają się wtedy, kiedy przewinienie jakiegoś adwokata zostaje nagłośnione przez media, bez względu na zasadność podejmowanego działania. Wielu adwokatów ma na swoim koncie wykroczenia drogowe, na które rada adwokacka w ogóle nie reaguje, a mi wytacza się sprawę dyscyplinarną za zdarzenie sprzed prawie czterech lat, mimo że niezawisły sąd częściowo uniewinnił mnie od zarzutów, a w przypadku pozostałych uznał moją winę. To samo dotyczy sprawowania funkcji członka zarządu czy też prokurenta w spółkach prawa handlowego. Osobiście znam adwokatów, którzy pełnią takie funkcje i nie są podejmowane wobec nich żadne działania dyscyplinujące. I jak tu mówić o równym traktowaniu – pyta retorycznie mec. Dubieniecki.
I dodaje w emocjach: – Samorząd adwokacki podcina gałąź, na której sam siedzi. Walcząc o samodzielność sądownictwa dyscyplinarnego, powinien tak zreformować kodeks etyki adwokackiej, aby korelował z realiami życia gospodarczego i wykonywanych przez adwokatów zadań. Adwokaci dziś z racji dużej konkurencji będą zmuszeni do szukania zajęć na polach różnych sfer życia prawno-gospodarczego i powinien nastąpić swoisty podział formalny na adwokatów sądowych, biznesowych i zatrudnionych na umowie o pracę. Tylko wtedy będzie można w realny sposób udrożnić naturalny napływ do zawodu poprzez stworzenie szerokich horyzontów działania i możliwości, a nie prowadzić bezzasadne postępowania dyscyplinarne – przekonuje mec. Dubieniecki.
Choć uważa, że medialny szum raczej zaszkodził, niż pomógł jego karierze adwokackiej, zapewnia, iż radzi sobie dobrze. Po dłuższej nieobecności publicznej ostatnio znowu zaistniał w mediach jako pełnomocnik kobiety, która postanowiła pozwać szpital za odmowę wykonania aborcji. Mecenas twierdzi jednak, że to nie za sprawą koneksji politycznych mógł zająć się tą sprawą, ale dzięki wspólnym znajomym i „własnej wrażliwości na krzywdę”.
Zarówno mec. Dubieniecki, jak i mec. Rogalski po wszystkich swoich doświadczeniach na styku adwokatury z polityką, z tą ostatnią nie chcą mieć nic wspólnego. Pierwszy z nich zarzeka się, że taka działalność już go nie interesuje, drugi mówi, że nie widzi siebie w roli człowieka partii. Dlaczego? Bo przynależność do ugrupowania jego zdaniem ogranicza niezależność. A bez niej przecież nie będzie prawdziwym adwokatem.
Gdy wróciłem po ośmiu latach w Sejmie, moja stara posada była dawno zajęta i na rynku stałem się po prostu jednym z wielu – opowiada mec. Wierchowicz
Bartosz Kownacki: Im dłużej jestem obecny w polityce, tym bardziej umacniam się w przekonaniu, że przynależność partyjna i związany z nią wizerunek zdecydowanie nie przynoszą biznesowych korzyści mojej kancelarii