Publiczna sfera traktuje ją niczym Święty Graal. Nie kwestionuje, a jeśli już, to zaostrza reguły. Ta komercyjna ma do niej taki stosunek, jak chory do czyraków. Najlepiej leczyć, jeśli się nie da, to nie zauważać. I tak żyjemy w państwie prawnej obłudy wokół ustawy o ochronie danych osobowych
Szanowni Rodzice, proszę o wypełnienie oświadczenia: czy zgadzacie się na to, aby rysunki Waszych Dzieci, które będziemy prezentować w kąciku plastycznym, były podpisywane ich imieniem i nazwiskiem. Jeśli nie, dane będą anonimizowane, co wynika z Ustawy o ochronie danych osobowych. Z poważaniem, dyrekcja Przedszkola nr 3 w X”.
To mój ulubiony przykład z absurdów, jakie wiążą się z ustawą o ochronie danych osobowych. Paranoją, jaka zawładnęła z całym dostojeństwem prawa naszym życiem. Otacza nas niczym skażone powietrze, ale już tak bardzo się do niej przyzwyczailiśmy, że przestaliśmy ją zauważać. I wdychamy, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo zatruwa nasze życie.
Jest stara: ustawa o ochronie danych osobowych była pierwszym aktem prawnym implementowanym przez Polskę w ramach dostosowywania naszego ustawodawstwa do norm UE. Weszła w życie 29 sierpnia 1997 r. Wprawdzie podlegała nowelizacjom, ale ostatnie merytoryczne zmiany naniesiono w niej dziesięć lat temu, a dekada to sporo czasu w coraz bardziej scyfryzowanym świecie. Przestarzałe, mało elastyczne prawo jest dziś niczym beton, który zamiast pozwalać biec bezpieczniej w przyszłość, chroniąc przy okazji naszą prywatność, krępuje nam nogi.

Trochę historii i co z tego wynikło

Pierwszym zauważalnym skutkiem działania ustawy o ochronie danych osobowych było znikanie list lokatorów z klatek schodowych. Ściągano je w tempie ekspresowym, co szybko odczuli na własnej skórze przede wszystkim listonosze. To był jeszcze czas przed erą wszechobecnych domofonów, więc – jak opowiada Józef Nowak, dziś emeryt – kiedy człowiek trafił w obcy rejon na jakimś osiedlu, musiał się nieźle nabiegać po piętrach, żeby dowiedzieć się, gdzie faktycznie mieszka Iksiński, bo nadawca pomylił się w adresie. Plagą stały się więc listy wyrzucane do śmieci, bo wielu nie chciało się prowadzić śledztwa przy każdym takim przypadku. Jak wspomina Dorota Kowalska, publicystka „Polski The Times”, która wówczas była reporterką jednej z gazet na Śląsku, dziennikarze zaczęli mieć kłopoty z docieraniem do bohaterów swoich tekstów – nie wystarczyło wiedzieć, że ktoś mieszka w Zabrzu przy ulicy Akacjowej, a potem rzucić okiem na listy lokatorów. W dodatku informacja o numerach telefonicznych przestała działać jak kiedyś – dowiedzenie się o numer aparatu abonenta stało się mistrzostwem świata.
Potem zaczęły znikać karty pacjenta ze szpitalnych łóżek – wieszanie ich zakwestionował generalny inspektor ochrony danych osobowych, podnosząc, że zawierają imię, nazwisko, numer PESEL – a te powinny być chronione przed osobami postronnymi, choćby w postaci gości odwiedzających chorych. I zaczął się bałagan. – Mylenie leków przez pielęgniarki, konsternacja podczas porannych wizyt, kiedy lekarz na przepełnionym oddziale nie bardzo się orientował, czy ten pan z łóżka pod oknem to ostra trzustka czy raczej kłopoty z wątrobą – opowiada jeden z medyków. Zaczęło się noszenie z sobą sterty makulatury, dopasowywanie historii choroby do konkretnych osób. Jednak to nie koniec kłopotów – bo w większości placówek dokumentacja dotycząca pacjentów wciąż jest prowadzona w formie papierowej. I okazało się, że jeśli karty pacjentów leżą np. w dyżurce pielęgniarek, także jest to pogwałcenie ustawy – bo do dyżurki może wejść salowa. Dlatego niektóre szpitale, aby nikt się ich nie czepiał, na wszelki wypadek nadały upoważnienia do przetwarzania danych osobowych wszystkim, nawet osobom sprzątającym. Paranoja? Tak. A raczej usilne, choć żałosne starania, aby nie podpaść. – W moim szpitalu nazwiska pacjentów zastąpiono numerami na opaskach na rękę. Ćwiczę techniki zapamiętywania, aby nie wyskoczyć z pytaniem: „Jak się pani dzisiaj miewa, pacjentko nr 478” – ironizuje pielęgniarka z jednego ze stołecznych szpitali.
Oczywiście to nie jest tak, że ochrona prywatności pacjentów jest bez sensu. Nasze zdrowie, choroba to są bardzo wrażliwe dane, którymi nie chcemy się dzielić z całym światem. Powitałam z zadowoleniem coraz powszechniejszy ostatnio zwyczaj niewywoływania pacjentów siedzących w kolejce do specjalisty po nazwisku. W tym przypadku bycie anonimowym numerem daje komfort psychiczny.

Nawet GIODO zauważa

Nie da się ukryć, że ustawa o ochronie danych osobowych (będę ją nazywała UoODO) spowodowała, że niektóre instytucje – zwłaszcza publiczne – zwariowały na jej punkcie. I robią wiele, żeby utrudnić nam i sobie życie. Weźmy taki smakowity przykład: chłopak zdawał maturę. W egzaminacyjnym stresie nie zauważył w kwestionariuszu, który dano mu do wypełnienia, że powinien podpisać zgodę na przetwarzanie danych osobowych w dalszym procesie rekrutacyjnym. Nie postawił krzyżyka. Liceum zawiadomiło o tym fakcie szkołę wyższą. Efekt: uczelnia nie rozpatrzyła jego podania. Wszystkie odwołania od decyzji były bezskutecznie. Rok w plecy.
Do biura GIODO trafia zresztą więcej tego typu kwiatków z różnych miejsc w kraju. Dostałam całą ich listę. W miejscowości X dyrektor szkoły zażądał, aby rodzice podpisali oświadczenie o wyrażeniu zgody na przetwarzanie danych osobowych ich dzieci na potrzeby działań edukacyjnych. Równie gorliwy okazał się pewien przedsiębiorca: ten chciał od załogi zgody na przetwarzanie ich danych w celach związanych z zatrudnieniem. Z kolei banki chcą często, aby ich klienci podpisali zgodę na przekazanie ich danych do BIK.
Ale UoODO jest także używana w celach obronnych przez samych zainteresowanych. Bo często bywa, że urzędnicy odbierający telefony odmawiają podania imienia i nazwiska – bo to ich dane osobowe. Z tego samego powodu lekarze dyżurujący w placówkach medycznych nie chcą się przedstawiać. A wspólnota mieszkaniowa odmawia najemcom wydrukowania duplikatów rachunków ze względu na to, iż zawierają one imię i nazwisko wynajmującego. Jedno z czołowych miejsc w moim rankingu kuriozalnych interpretacji ustawy zajęła spółdzielnia mieszkaniowa, która nie zgodziła się na zamieszczenie przy domofonach imion i nazwisk lokatorów, choć ci o to prosili. I pierwsze miejsce na liście urzędniczej głupoty: dyrektor punktu krwiodawstwa odmawia podania adresu mężczyzny, którego krew po pobraniu wykazała obecność wirusa HIV.

Szkolna paranoja

Szaleństwo, zgadzam się z tymi, którzy uśmiechnęli się, czytając tę wyliczankę. I gdyby to wszystko sprowadzało się do jednostkowych przypadków, nadgorliwości urzędników, nie byłoby większego problemu. Jednak on istnieje, choć nauczyliśmy się go nie zauważać. Wróćmy do przykładu oświatowego – szkoły i przedszkola, które zbierają oświadczenia o zgodzie na podpisanie rysunku, na udział w zdjęciu klasowym... – Kiedyś jedną z najdotkliwszych kar, jaka mogła spotkać ucznia, była nagana udzielona przez dyrektora na apelu. Dziś nie może być o tym mowy, bo podobno zabrania tego UoODO – opowiada nauczycielka z katowickiego gimnazjum. Inni nauczyciele zwracają uwagę, że zmieniły się wywiadówki – nie ma już na nich szczegółowego omawiania problemów wychowawczych, zastanawiania się, jak pomóc Kasi, żeby mogła pojechać na wycieczkę, i co zrobić z Józkiem, który rozrabia. – Niczym proboszcz z ambony odczytuję ogłoszenia: kiedy zielona szkoła, jakie będą potrzebne podręczniki czy ćwiczenia, krótka rozmowa o tym, gdzie na wycieczkę – narzeka wychowawca IV klasy w małym miasteczku na południu Polski. I śmieje się, że kościelna analogia jest usprawiedliwiona, bo po krótkiej części wspólnej rodzice ustawiają się w kolejce na indywidualne rozmowy, jak do księdza, do spowiedzi.
Profesor Jarosław Górniak, socjolog specjalizujący się w zakresie metod badań społecznych, także zauważył tę prawidłowość: narastającą atomizację w procesie wychowania, odspołecznienie procesu nauczania, które to przecież powinny mieć także socjalizującą wartość. – Jak w takiej szkole rodem z amerykańskiego filmu o Dzikim Zachodzie, gdzie osadnicy wspólnie stawiają budynek, wyposażają klasy, opłacają nauczycielkę, a uczenie i wychowywanie dzieci jest sprawą całej wspólnoty – śmieje się. Tymczasem bariera prawna sprawia, że dziś nie mogą sobie wzajemnie pomagać. I to zaczyna być problemem społecznym, ta atomizacja ludzi żyjących w jednym kraju.
Jeśli szkoły mają kłopot z tym, aby podpisywać rysunki dzieci, pewnie niedługo zamiast wręczać publicznie nagrody najlepszym uczniom na zakończenie roku, będą wysyłać je pocztą. Bo UoODO, a poza tym innym dzieciom mogłoby być przykro. – To dmuchanie na zimne – przyznaje Marek Wójcik ze Związku Powiatów Polskich. I przyznaje, że zdarzały się sytuacje, kiedy rozwścieczony rodzic robił piekło, bo obrazek jego pociechy był brzydki i inne dzieci się z niego śmiały. Słyszał też o przypadkach, kiedy tego typu sprawy kończyły się w sądzie. Jednak Elżbieta Krzyżak z Biura Prawnego Agami prosi, żeby tak całkiem nie bagatelizować kwestii ochrony dziecięcych danych. – Znam sprawę, kiedy dziewczynka została porwana, bo sprawca wytropił ją dzięki zdjęciu rysunku wrzuconemu do sieci. Było podpisane, mała wygrała jakiś konkurs i pozbawiony praw rodzicielskich tata odnalazł ją i byłą żonę, która się przed nim wraz z córką ukrywała – opowiada.
Tylko czy jeden, a nawet kilkanaście podobnych przypadków to powód, aby kwestie wychowania i nauczania stawiać na głowie. – Aby to określić, należałoby przeprowadzić badania, z których będzie wynikało, że dzięki takiemu postępowaniu proces wychowawczy przebiega sprawniej, dzieci lepiej się uczą, są szczęśliwsze i bezpieczniejsze. Ale u nas takich rzeczy się nie robi. Nawet w sprawach najważniejszych decyzje podejmowane są na oko – podsumowuje prof. Górniak.
A mecenas Paweł Litwiński, jeden z najlepszych specjalistów w dziedzinie ochrony danych osobowych w Polsce, dorzuca jeszcze jeden przykład: studenta, który zwrócił się ze skargą do GIODO na swoją uczelnię, gdyż ta wywiesiła listę z wynikami egzaminów, a przy jego nazwisku widniała dwója. Inspektor wszczął postępowanie, pewnie się okaże, że wywieszanie takich list jest niezgodne z prawem, niemniej zaczynamy się ocierać o granicę paranoi.

Dwie strefy i nierównowaga

– Dzwonię z firmy GetBack, czy zna pani Grzegorza Czarnego (imię i nazwisko zmienione), mieszka przy tej samej ulicy co pani. W pilnej sprawie musimy się z nim skontaktować – głos pracownika call center nalegał, ale ucięłam rozmowę: nie wiem, nie znam, proszę mnie wykreślić z bazy danych i już do mnie nie dzwonić. Jednak pracownicy firmy nękali mnie dalej telefonami, wypytując o obcą mi osobę. Ba, zostawiali nagrania na skrzynce głosowej: „Pan Grzegorz Czarny, pan Grzegorz Czarny proszony jest o pilny kontakt...”. GetBack to firma windykacyjna, nie trzeba więc geniusza, aby poskładać do kupy, że osaczany przez nią człowiek ma kłopoty. Zdradzając to osobie postronnej, łamią prawo, tak samo jak wydzwaniając do ludzi, którzy sobie tego nie życzą. Ale mają to w nosie. Podobnie jak tysiące innych firm, które handlują naszymi danymi, przetwarzają je, gdyż w jakiś sposób wyłudziły – albo i nie – naszą zgodę. W dodatku „wypisanie się” z baz danych, kiedy już człowiek raz w nie wskoczył, jest niemożliwe, co sprawdził redakcyjny kolega i opisał w artykule „Nawet nie wiesz, kiedy zostałeś sprzedany” (DGP z 21 lutego 2014 r.).
Histeria związana z UoODO dotyczy przede wszystkim placówek publicznych – państwowych i samorządowych. One najbardziej się boją, żeby nie znaleźć się na cenzurowanym i w związku z tym wymyślają najdziwniejsze rzeczy. To z jednej strony, jak tłumaczy prof. Jarosław Górniak, efekt ustawienia prawa z góry wnoszącego nierówność paradoksalnie po to, aby utrzymać równowagę. Instytucjom państwowym wolno mniej, one muszą się trzymać ściśle litery prawa i czynić tylko to, co wyraźnie jest w nim dozwolone. Ma to na celu obronę obywatela przed omnipotencją państwa. Żeby go nie przytłaczać, nie inwigilować (nie bez kozery Trybunał Konstytucyjny zajmuje się kwestią uprawnień służb specjalnych). Z kolei w sferze prywatnej dozwolone jest wszystko to, co nie zostało zabronione, stąd duża dowolność w interpretowaniu prawa. W dodatku, co podnosi mec. Litwiński, duże firmy mają duże pieniądze, aby wynajmować najlepsze kancelarie, do granic wykorzystywać i naciągać system prawny. – Od czterech lat prowadzę sprawę pewnego mężczyzny, do którego systematycznie dzwonili przedstawiciele telekomów „przypadkiem” akurat w momencie, kiedy już, już kończyła mu się umowa z dotychczasowym operatorem. I nie mogę przez tyle czasu doprowadzić do tego, żeby ktoś się tą sprawą zajął i wyjaśnił ten „przypadek” – wzdycha. Jak widać – obywatel jest tutaj najmniej ważny. Taki przykład, który podaje mi jeden z rozmówców: oszust zarejestrował firmę pod adresem Bogu ducha winnego człowieka. Wkrótce zaczęły do niego przychodzić rachunki – za telefon, internet etc. na bardzo wysokie kwoty, po kilkaset tysięcy. Chciał podać drania do sądu i poprosił urząd o udostępnienie mu adresu, pod którym tamten jest zameldowany (imię i nazwisko figurowało na rachunkach). Urząd odmówił, tłumacząc to ochroną danych.
Nie miał racji, gdyż, jak tłumaczy Elżbieta Krzyżak z Agami, ustawa pozwala udostępniać dane osobowe stronom, także osobom fizycznym, jeśli mają w tym interes społeczny bądź prawny – a w tym przypadku ewidentnie tak było. Tyle że urzędnicy, jeśli mają podjąć samodzielnie decyzję, a nie są pewni, odpowiedzą odmownie. Miewają też braki w wiedzy, a co gorsza – nie bardzo mają warunki, żeby tę wiedzę uzyskać i, jak zauważa mecenas Litwiński, bywa, że pomocy szukają w internecie, zamiast sięgnąć do prawniczej lektury. – Ale gdybym ja był urzędnikiem, robiłbym tak samo: odpychałbym od siebie wszystkie niewygodne sprawy, czekając, aż zdecyduje sąd – uśmiecha się.

Samorządy też mają dość

Co ciekawe jednak, UoODO nie podoba się też urzędnikom. Marek Wójcik ze Związku Powiatów Polskich mówi, że jego zastrzeżeń jest całkiem sporo. By wrócić do oświaty: samorząd jest odpowiedzialny za nią, ale faktycznie jest pozbawiony gros informacji, których by potrzebował, aby zapewnić sensowność i ciągłość opieki czy nauki. W praktyce wygląda to tak: jeśli jest w przedszkolu dziecko wymagające szczególnej troski, dajmy na to z ADHD, przydałaby się informacja, do jakiej trafi szkoły. I, generalnie, ile w tej placówce będzie dzieciaków, które będą wymagały szczególnej uwagi. – Ale nie, jeśli rodzice tego nie powiedzą, nikt niczego nie wie – opowiada Wójcik.
Inna sprawa – pomoc społeczna. Jest poprzedzona wywiadem środowiskowym. Także potencjalny beneficjent tego wsparcia dostaje do wypełnienia szczegółową ankietę. Ale jeśli nie zechce ujawnić, np. w ilu miejscach pracuje i zarabia, nie można mu nic zrobić. Ani odmówić pomocy. To są zdaniem Wójcika uchybienia systemowe i niedoskonałość prawa. – Mamy jako starostwa powiatowe czuwać nad aktualnością bazy kierowców – opowiada. W praktyce wygląda to tak, że raz w roku proszą gminy o informacje, kto umarł. – Teraz wojewoda świętokrzyski orzekł, że nie mamy prawa żądać takich danych – zżyma się. A powinno być tak, że baza PESEL jest sprzężona z bazą kierowców. Teraz samorządowcy toczą rozmowy z resortem finansów o tym, w jaki sposób mają weryfikować, czy osoby sprowadzające auto z zagranicy uiściły akcyzę, jeśli nie mają wglądu do baz resortu. MF nie jest od tego, pozostaje pytanie, co na ten temat powie GIODO. A GIODO często ma związane ręce przez prawo, którego musi przestrzegać.

Tanie badania zabronione

Naukowcy z Uniwersytetu Warszawskiego opracowali system, który pozwalałby na dokładną ewaluację zawodowych losów absolwentów i ustalenie faktycznego związku sukcesu lub porażki na rynku pracy z doświadczeniami na studiach. Trzeba było tylko połączyć ze sobą informacje z baz UW i ZUS, specjalny program dokonywałby analizy i – po anonimizacji danych – mielibyśmy najbardziej wiarygodne informacje: z jakich kierunków ludzie znaleźli pracę i dobrze zarabiają, a jacy siedzą na bezrobociu, czy udział w takich, czy innych kursach przełożył się znacząco na sukces zawodowy etc. System na UW miał być pilotażowy, ale planowano wdrożenie go na innych uczelniach. Opracowana metodologia została częściowo wykorzystana przez rząd podczas nowelizacji prawa o szkolnictwie wyższym, ale jako że GIODO wyraził wątpliwości co do samego badania, sprawa rozeszła się po kościach, a raczej jest w zawieszeniu.
Dr Mikołaj Jasiński z UW, jeden z pomysłodawców systemu, jest niepocieszony. I ubolewa, że w Polsce dane zbierane przez różne instytucje są niewykorzystywane do badań. Inaczej niż w krajach skandynawskich, a zwłaszcza w Szwecji, która jest liderem w tej dziedzinie. Opowiada, jak w latach 90., kiedy na tamtejszym rynku pracy pojawiły się problemy, w ciągu roku przebadano całą ponaddziewięciomilionową populację kraju, korzystając z danych zbieranych przez różne instytucje. Dzięki temu można było określić najbardziej zagrożone grupy i ustalić sensowne scenariusze wychodzenia z kryzysu. Badanie kosztowało tylko 50 tys. dolarów. To sposób nie tylko na większą skuteczność działań, lecz także na tanie państwo. W Szwecji, mówiąc w wielkim skrócie, działa to tak, że centralny rejestr statystyczny zasysa dane z 11 różnych instytucji gromadzących informacje o podatkach, rynku pracy, emeryturach, służbie zdrowia, edukacji itd. Te wszystkie dane udostępniane są różnym jednostkom badawczym. – A u nas na niewiele warte badania ankietowe wywala się miliony, a licząc w skali kraju i skutków, jakich nie osiągnięto, choć byłoby to możliwe, miliardy złotych rocznie – irytuje się naukowiec.
I dodaje, że ma obawy, iż inna koncepcja – określenie faktycznych kosztów terapii chorób przewlekłych – też zostanie wyrzucona do kosza z powodu złego pojmowania idei ochrony danych osobowych. Tutaj należałoby porównać efekty taniej terapii danego schorzenia najchętniej stosowanej przez NFZ z droższą, ale pozwalającą chorym na pełną aktywność zawodową aż do osiągnięcia wieku emerytalnego. W tym celu należałoby zsynchronizować informacje NFZ i ZUS, by prześledzić, co na przestrzeni lat bardziej się opłaca: inwestycja w leki czy w pomoc społeczna. Ale na przeszkodzie znów może stanąć UoODO.
– Uważam, że w naszym systemie źle pojmuje się tę ideę – powinno się bardziej chronić prywatność obywateli, a nie za wszelką cenę blokować dostęp do danych. Ich bezpieczne wykorzystanie w celach praktycznych podniosłoby zaufanie do państwa, które wie, co zrobić z informacjami o obywatelach, które są o nich zbierane – mówi dr Jasiński. A prof. Górniak dodaje, że dziś, kiedy w społeczeństwach nastąpiła irytacja zalewem ankiet i namolnością telemarketerów zadających głupie pytania do ankiet, z których nic nie wynika, analiza tzw. Big Data, czyli wielkich zbiorów danych, jest jedynym sensownym krokiem, aby znaleźć odpowiedzi na fundamentalne pytania, od których zależy los całych narodów.

Co jest nie tak z tym prawem

Na portalach internetowych, kiedy jest mowa o tym, dlaczego UoODO nie działa, często sypią się pretensje pod adresem generalnego inspektora ochrony danych osobowych. Ale kiedy rozmawiam z ludźmi, którzy siedzą w temacie, słyszę, że GIODO jest w porządku, tyle że ma jako narzędzie głupie prawo. Mecenas Paweł Litwiński diagnozuje, że implementując je na polski grunt, zrobiliśmy mnóstwo błędów. Pierwszy to ten związany z felernym paradygmatem – nie powinniśmy chronić danych, tylko prywatność obywateli. W dodatku UoODO umieściliśmy w bloku prawa administracyjnego. A to oznacza z założenia jego sztywność, karuzelę z pieczątkami, pełną formalizację. – W niektórych krajach Europy Zachodniej ichniejszy GIODO także wydaje decyzje, ale ma do wyboru także narzędzia tzw. miękkiej regulacji, jak chociażby wydawanie zaleceń. Nasz nie – ocenia. Kolejna sprawa, to umiejscowienie głównego inspektora. W Polsce został upodobniony do rzecznika praw obywatelskich, choćby pod względem niektórych kompetencji (możliwość wydawania niewiążących wystąpień, tzn. sygnalizacji problemów) czy sposobu powoływania i podległości tylko Sejmowi. Czyli jawi się niemal jako drugi ombudsman, który jednak jednocześnie może prowadzić postępowania administracyjne i wydawać decyzje, co oznacza pomieszanie ról, w jakich występuje. Co gorsza, nasz GIODO jest, mówiąc kolokwialnym językiem, bezzębny. Jego budżet roczny wynosi mniej więcej tyle, co wydatki miasta Warszawy na monitoring wizyjny. W 40-milionowym kraju – podnosi Litwiński – zatrudnia 16 inspektorów. Ale jeśli nawet GIODO uzna, że np. któraś z takich firm naruszyła prawo, niewiele może zrobić. Nie może nałożyć na taką firmę żadnej kary. Przekazanie sprawy do prokuratury jest zazwyczaj bezskuteczne, gdyż jeśli wierzyć statystykom, w 2012 r. miało miejsce zaledwie 15 prawomocnych skazań sądowych z przestępstw z ustawy o ochronie danych osobowych. A nieprawidłowości było zapewne więcej.
– Prawo nie tylko jest złe, lecz także nie działa – diagnozuje mecenas Litwiński. Zapętlone paragrafy sprawiają, że jedni mają je w nosie, inni nauczyli się je omijać. Trwa festiwal hipokryzji. Bo weźmy na przykład pod uwagę wymóg technicznych zabezpieczeń, jaki stawia ustawa. Gdyby się w nią wgłębić, każdy, kto ma zarejestrowaną bazę danych osobowych, a nie ma własnych, dobrze chronionych serwerów komputerowych, powinien zawrzeć pisemną umowę z firmą, której powierza te dane. Ale kto tworząc portal internetowy czy zakładając pocztę na którymś z serwerów, to robi? Gdyby być wiernym ustawie, to także przechowywanie danych w chmurze okazałoby się nielegalne.
Być może ta parodia prawa się zmieni, gdyż w Brukseli trwają prace nad unifikacją zapisów. I, być może, ujednolicenie prawa dotyczącego ochrony danych osobowych zostanie uchwalone już na jesieni tego roku, czyli wejdzie w życie w 2016 r. – niemal ćwierć wieku po tym, jak tę ustawę napisano.
Mark Zuckerberg, twórca Facebooka, miał wówczas zaledwie 13 lat. I nikt nawet nie śnił o fenomenie portali społecznościowych. Kiedy nasi polscy i unijni biurokraci uporają się wreszcie z tym, aby paragrafy UoODO dostosować do realiów, świat znów z dziesięć razy się zmieni. Optymistyczne w tej bajce jest tylko to, że jako zwykli zjadacze chleba będziemy może lepiej chronieni. Unijna sankcja wobec międzynarodowych koncernów, które nasze dane traktują bez szacunku, zakłada grzywnę wynoszącą nawet 3 proc. obrotów grupy, do której należy firma, która nas źle potraktowała. Jednak to pieśń przyszłości. Na razie musimy się zajmować drobnymi sprawami: np. na ile niebezpieczne jest to, że pod rysunkiem, jaki zrobiło nasze dziecko, będzie umieszczenie jego danych osobowych. I czy umieszczając na wizytówce naszego mieszkania nazwisko, zamienimy swoje życie w piekło.