PAP: Czy pani zdaniem ustawa o dostępie do informacji publicznej wymaga zmiany?
Irena Kamińska: Na pewno. Ostatnia duża nowelizacja nie rozwiązała całego szeregu wątpliwości, bo pominięto cały dorobek orzeczniczy i przetransportowano do ustawy jedynie regulacje dyrektywy. Nadal np. nie jest rozwiązany problem odpłatności za udzielenie informacji. Wprowadzono odpłatność za ponowne wykorzystanie, ale nadal jest problem ze zwykłym udostępnianiem informacji, gdy wiąże się to z koniecznością poniesienia dodatkowych kosztów, np. skserowaniem akt, przygotowaniem wydruków itp.
W takiej sytuacji organ może przecież pobrać opłatę.
To prawda, tyle tylko, że z obecnego przepisu wynika, iż nawet jeśli wnioskodawca nie wniesie opłaty, to podmiot zobowiązany do udzielenia informacji publicznej musi ją udostępnić zgodnie z wnioskiem. Przepis mówi, że organ jedynie powiadamia o wysokości opłaty, nawet nie wzywa do jej wniesienia, bo to wiązałoby się z jakimiś środkami egzekucyjnymi, a po upływie 14 dni i tak musi udostępnić informację. Uważam, że taki przepis wręcz ośmiesza organ zobowiązany do udzielenia informacji.
Co jeszcze wymaga zmiany w ustawie?
Przede wszystkim nie ma przepisów, które ograniczałyby możliwość nadużywania prawa do informacji, a to, niestety, jest trend coraz bardziej powszechny. Do NSA rzadko trafiają sprawy, w których faktycznie chodzi o dostęp do informacji w celach, które przyświecały uchwaleniu tej ustawy. A jeśli trafiają, to zwykle skarżącym jest fundacja, stowarzyszenie, organizacja pozarządowa. Natomiast coraz więcej spraw trafiających do sądu to klasyczne sprawy, w których obywatel nadużywa prawa do informacji.
To nadużycie nie wynika jednak z przepisów, tylko z czysto ludzkiej obserwacji sędziego?
Tak, bo nie ma w ustawie normy, która pozwalałaby określić, kiedy mamy do czynienia z nadużyciem prawa do informacji.
Nie ma też przepisu ograniczającego prawo dostępu do informacji publicznej z uwagi na ważny interes państwa. Trybunał Konstytucyjny orzekł, że przepis jest niekonstytucyjny, bo został uchwalony w niewłaściwym trybie. Czy pani zdaniem takie ograniczenie powinno być w ustawie?
Problem jest szerszy, czego przykładem jest niedawny wyrok, w którym NSA rozstrzygał, czy dostęp do poczty mailowej ministra Michała Boniego i jego współpracowników powinien być jawny. Niektóre kraje przyjęły w swoich przepisach pewne ograniczniki, które pozwalają na poufność rozmów i konsultacji organów władzy publicznej do czasu podjęcia decyzji i powstania gotowego projektu.
Wiadomo, że w toku podejmowania decyzji proponowane są różne warianty i rozstrzygnięcia i proces ten musi odbywać się w spokoju i ciszy, a nie pod nieustanną presją opinii publicznej i mediów. Dlatego uważam, że do momentu podjęcia decyzji ten etap prac powinien być chroniony przed naciskami i szumem medialnym. Chodzi o ten etap prac, gdy nie mają one jeszcze waloru oficjalności, nie zapadła jeszcze decyzja co do kształtu, jaki ma przybrać projekt przyjętego rozwiązania.
W ustawie nie ma jednak takiego ograniczenia.
To prawda, osobiście jestem jednak za tym, by taka norma była. W tym zakresie orzecznictwo na razie sobie radzi, stosując pojęcie dokumentu wewnętrznego. Taki dokument - jak wynika z orzecznictwa - nie jest informacją publiczną i w związku z tym nie podlega udostępnieniu. Oczywiście zdajemy sobie sprawę z tego, że taka wykładnia jest bardzo krytykowana przez grono konstytucjonalistów, obrońców prawa do informacji.
Sądzę jednak, że często wynika to z braku znajomości realiów. Uważam, że Naczelny Sąd Administracyjny jest bardzo otwarty na ochronę prawa do informacji, zapadło wiele wyroków, w których daliśmy dowód, że szanujemy to prawo, uważamy je za jedno z najważniejszych praw obywatelskich i jesteśmy jak najdalej od tego, by je ograniczać.
Są jednak sprawy, w których ochrony wymaga nie tylko prawo obywatela do informacji, ale też prawo organu do wykonywania zadań publicznych, do których został powołany.