W międzywojennej Polsce korporacje studenckie uznające pojedynki liczono w dziesiątkach, podobnie jak i same wydarzenia, podczas których spory honorowe rozwiązywano za pomocą szabel, rapierów oraz pistoletów. Ginęli ludzie. Ostatni śmiertelny wypadek tego rodzaju miał miejsce nieomal w przeddzień końca starego świata
Korporacje akademickie, skupiające studentów oraz absolwentów przedwojennych uczelni wyższych, były elitarnymi stowarzyszeniami, których członków konsolidowała wiara we wspólne wartości. Zewnętrznymi atrybutami korporantów były: dekiel (nakrycie głowy), banda (materiałowa szarfa) oraz cyrkiel (monogram korporacji). Kolorystycznie dekiel i banda zwykle korespondowały z przyjętymi przez korporację barwami. Bycie korporantem nakładało obowiązek poznania, a następnie respektowania szczególnego decorum. Jego źródłem był honor, o który należało dbać, a w razie potrzeby również występować w jego obronie z orężem w ręku.
Rodowód studenckich stowarzyszeń sięga średniowiecza. Pobieranie nauk za granicą (np. na uniwersytetach w Bolonii czy Padwie) okazywało się wygodniejsze i przyjemniejsze, kiedy można było liczyć na wsparcie krajanów i ziomków. W grupie łatwiej było się również bronić, a zagrożeń nie brakowało. W cudzoziemskich krajach swoi lgnęli więc do swoich, co z czasem zostało sformalizowane. W okresie zaborów funkcjonowanie środowisk polskich na uniwersytetach miało krzewić kulturę polską na obczyźnie, a samą żakowską młódź chronić przed nadmiernym przesiąkaniem cudzoziemskimi wartościami.
W XIX w. dokonał się na zachodzie Europy ważny proces, który odcisnął piętno również na polskiej mentalności i wpłynął na rodzimą strukturę społeczną. Otóż wykształciła się wówczas nowa warstwa – inteligencja, której przedstawiciele zaczęli nawiązywać do etosu szlacheckiego. Inteligencja przejęła z niego wiele pojęć i zwyczajów. W Niemczech, których akademickie tradycje wywarły największy wpływ na polskie praktyki, wyrazem tego stało się upowszechnienie wśród korporantów tzw. menzur, czyli akademickich pojedynków.
Menzury rzadko kiedy kończyły się czymś więcej niż niegroźnym zacięciem. Duellanci byli bowiem dobrze zabezpieczeni, a możliwość wykonywania przez nich cięć ograniczał obowiązek utrzymania statycznej pozycji. Dla uratowania honoru jak najmniejszym kosztem menzury były wręcz idealne!

Prawo i praktyka

Fechtunkowymi zabawami żaków, które Ernst Jünger uważał za mniej niebezpieczne niż boks, narciarstwo czy piłka nożna, nikt się nie przejmował, o ile kończyło się na potłuczeniach lub niegroźnych szramach (na te niekiedy wręcz polowano, gdyż dodawały zainteresowanym „męskości”). Na ziemiach polskich od wieków pojedynkowano się jednak również całkiem na serio. Lała się krew i padali ludzie. Studenci-korporanci mieli w tym swój znaczący udział.
Prawo nieprzychylnie odnosiło się do pojedynków. W okresie I Rzeczpospolitej gwałtownie występowali przeciw nim hetmani. Nic dziwnego. Wzajemne kiereszowanie się szablami żołnierskiej braci z pewnością nie pozostawało bez wpływu na obronny potencjał poszczególnych formacji. Od roku 1215 zdecydowanie potępiał pojedynki również Kościół. W okresie zaborów solidarnie objęły je karalnością regulacje wszystkich państw zaborczych. Najsurowiej reagowała Ustawa Karna Austriacka z roku 1852, w której pojedynek doczekał się nawet definicji legalnej. W par. 158 rzeczonego aktu czytamy: „Kto kogoś z jakiegokolwiek powodu wyzywa do walki na broń zabójczą i kto na takie wyzwanie do walki staje, popełnia zbrodnię pojedynku”. Łagodniej traktowały pojedynek Kodeks Karny Rzeszy Niemieckiej z 1871 r. oraz rosyjski Kodeks Tagancewa z 1903 r.
Po unifikacji przepisów karnych w odrodzonej Rzeczpospolitej w kodeksie z roku 1932 znalazł się art. 238, zgodnie z którym „Kto w pojedynku zabija człowieka albo zadaje mu uszkodzenie ciała, podlega karze więzienia do lat 5 lub aresztu”. Świadom gorącego temperamentu rodaków Juliusz Makarewicz wyjaśniał: „Kodeks polski wiąże odpowiedzialność za pojedynek z zaistnieniem pewnych zmian w świecie zewnętrznym, a więc śmierci człowieka lub przynajmniej uszkodzenia ciała, wynika stąd a contrario, że zmierzenie się dwu osobników, które kończy się bezkrwawo, będzie wprawdzie pojedynkiem, ale nie będzie stanowiło przestępstwa z art. 238”. Ustawodawca miał świadomość, że jedynie za pomocą przepisów nie będzie w stanie wyrugować pojedynków z życia społecznego. Położył więc nadzieję w zdrowym rozsądku i asekuranckiej postawie większości pojedynkowiczów.
Makarewicz wiedział, o czym pisze. Skłonność do pieniactwa i natychmiastowego rozładowywania złych emocji była wśród rodaków powszechna. Niemniej przypadki śmierci lub cięższego uszkodzenia ciała, zwłaszcza w przypadku osób, które z perorowania o honorze uczyniły sposób życia, była znikoma. Wszystkim zależało na tym, by zjeść ciastko i mieć ciastko. Ratowano więc honor, nie ryzykując przy tym nadmiernie. Niekiedy wystarczało skrzyżowanie broni białej, niekiedy lekkie zadraśnięcie (pierwsza krew), a niekiedy wzajemne wypalenie z archaicznych gładkolufowych flint Panu Bogu w okno. Owszem, zdarzały się ofiary, ale jedynie wśród tych, którzy nie zrozumieli zasad gry. Na ryzyko narażeni byli zwłaszcza ludzie młodzi, z natury impulsywni oraz przeczuleni na punkcie własnego ego. Spośród nich zaś prym w zbrojnym rozwiązywaniu sporów wiedli… studenci i absolwenci prawa, będący zarazem członkami korporacji akademickich.

Tragedia

Do ostatniego śmiertelnego pojedynku doszło 22 czerwca 1939 r. pod Jaszunami. Relacja, jaką zamieścił w związku z tragedią łódzki „Głos Poranny”, budzi raczej żal i współczucie niż napięcie czy ekscytację. Czytamy w niej: „Ś.p. Dymitr Twierdochlebow pochodził z Nowogródczyzny, miał lat 23, był studentem 4. roku medycyny USB i commilitonem korporacji Ruthenia. Do pojedynku stanął w obronie honoru korporacji. Obrazy korporacji Ruthenia dopuścił się Zdziarski przed kilku tygodniami podczas zabawy w korporacji Leonidania. Przeciwnik Twierdochlebowa Ryszard Zdziarski ma lat 24 i jest mgr. Praw Uniwersytetu Katolickiego w Lublinie i członkiem korporacji Concordia Lublinensis. (…) Warunki pojedynku były stosunkowo łagodne, miał się on odbyć na pistolety, zgodnie z przepisami kodeksu, niegwintowane. Odległość strzału wynosiła 25 kroków”. Naturalnie, pisząc o „przepisach kodeksu”, autor relacji nie miał na myśli obowiązującego od dobrych kilku lat polskiego kodeksu karnego. Chodziło o jeden z kilku będących wówczas w nieformalnym użyciu kodeksów honorowych, spośród których największą popularnością cieszył się osławiony Kodeks Boziewicza. Wracając do opisywanych wydarzeń: „Po wyznaczeniu stanowisk pierwszy strzał miał Zdziarski. Strzelił i tragizm chciał, że kula trafiła, pomimo, iż strzelający ma wadę wzroku. Twierdochlebow padł zbroczony krwią. Kula trafiła w prawy bok i wyszła lewą stroną klatki piersiowej. Lekarze po nałożeniu opatrunku ułożyli rannego w samochodzie, by przewieść go do szpitala w Wilnie. Tymczasem rana okazała się śmiertelna. Twierdochlebow zmarł, nie odzyskawszy przytomności”.
Niejakie zdziwienie może budzić koniec relacji: „Sprawą zajął się sędzia śledczy, który polecił ujawnić protokoły posiedzeń sekundantów, odbytych przed pojedynkiem, celem sprawdzenia, czy przy spotkaniu zostały zachowane wszystkie przepisy kodeksu postępowania honorowego”. Zachowanie sędziego śledczego było jednak prawidłowe. Gdyby okazało się, że pojedynek przeprowadzono sprzecznie z zasadami sztuki, sprawcy należało postawić zarzut zabójstwa. W omawianej sytuacji groziło mu jednak maksymalnie 5 lat więzienia.
Ryszard Zdziarski (na zdjęciu) jeszcze tego samego dnia zgłosił się na posterunek wileńskiej policji, gdzie złożył obszerne wyjaśnienia. Ich treści nie znamy. Nie wiemy, co miał do powiedzenia neurotyczny krótkowidz, który wziął na swe barki brzemię odpowiedzialności za śmierć rówieśnika. Dla wszystkich było więcej niż oczywiste, że do tej śmierci nie miało prawa dojść! Zdziarski nie widział dobrze, a pistolet, z którego wypalił, był ładowanym od przodu zabytkiem, po którym można się było spodziewać wszystkiego poza zabójczą celnością. Sędzia śledczy wypuścił Zdziarskiego za kaucją. Trzęsienie ziemi, jakie wywołał niemiecko-bolszewicki najazd na Polskę w roku 1939, sprawiło, że uniknął odpowiedzialności.

Podsumowanie

„Czasami – zauważył kiedyś na łamach »Przekroju« prof. Jan Widacki – może się wydawać, że przywrócenie zwyczaju »honorowego załatwiania spraw« bardzo by się w Polsce przydało. W życiu publicznym chamstwo jest czymś oczywistym, obrażanie przeciwnika politycznego czymś codziennym, kłamstwo i pomówienie na stałe weszły do arsenału politycznej debaty. Sądy działają opieszale, o naruszenie dóbr osobistych można się procesować, ale wyłącznie ludzie młodzi mają szansę doczekać wyroku…”.
Szkoda, że bezlitosny czas pozbawił nas szansy, by zapytać o zdanie w tej kwestii Ryszarda Zdziarskiego. Nasz bohater zmarł w podeszłym wieku w roku 2003. W okolicznościowym biogramie przygotowanym na potrzeby zbiorku wspomnień absolwentów KUL napisano: „Sędzia grodzki w Piszu, Węgorzewie i Giżycku (w tym ostatnim mieście również jako sędzia powiatowy). Od 1953 r. pracuje w adwokaturze”. W roku 1985 przeszedł na emeryturę. Od siebie dodamy, że pracę magisterską pt. „Pożyczka w prawie rzymskim” napisał pod kierunkiem ks. prof. Henryka Insadowskiego. O incydencie, do jakiego doszło w sierpniu 1939 r. w lesie pod Jaszunami, nie mówił nigdy, a tajemnicę ostatniego śmiertelnego pojedynku zabrał ze sobą do grobu. Requiescat in pace.