Sytuacja, w której obywatel domaga się przeprosin za słowa sprzed prawie dwóch dekad, i jeszcze przez kilka lat będzie o nie walczył, jest bulwersująca.
17lat. Tyle czasu minęło od opublikowania na łamach „Rzeczpospolitej” artykułu pt. „Kasjer z Ministerstwa Obrony”. Kilkanaście dni temu Sąd Najwyższy uchylił wyrok Sądu Apelacyjnego w Warszawie, który właśnie tego tekstu dotyczył. Sprawa trafi więc do sądu powszechnego raz jeszcze. A potem zapewne znów do Sądu Najwyższego. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można więc rzec, że o tym, czy artykuł prasowy był rzetelny, dowiemy się po 20 latach od jego publikacji.
„Kasjer z Ministerstwa Obrony” to jeden z najważniejszych artykułów prasowych opublikowanych po 1989 r. Anna Marszałek i Bertold Kittel opisali w nim nielegalną ich zdaniem działalność Zbigniewa Farmusa, który był wówczas asystentem wiceministra obrony narodowej Romualda Szeremietiewa. W tekście zasugerowano też, że sam Szeremietiew kupił działkę, choć z pensji by mu na nią nie starczyło. Wydźwięk był jasny: w resorcie mamy do czynienia z korupcyjną aferą, a związany z nią jest nawet wiceminister.
„Asystent Romualda Szeremietiewa żądał w imieniu wiceministra łapówek od koncernów zbrojeniowych. Szeremietiew w ciągu czterech lat kupił lancię, działkę i wybudował dom, wydając znacznie więcej pieniędzy, niż zarobił” – czytamy w nadal dostępnym na stronie rp.pl materiale.
Romuald Szeremietiew został wyrzucony z ministerstwa. Tekst Marszałek i Kittela w zasadzie zakończył jego polityczną karierę. Autorzy zaś zebrali za swój materiał mnóstwo nagród, w tym najbardziej prestiżową w Polsce nagrodę dziennikarską – Grand Press. Wygrali więc dziennikarze, przegrał polityk.
Sęk w tym, że choć Zbigniew Farmus został w widowiskowy sposób zatrzymany przez Urząd Ochrony Państwa na promie płynącym do Szwecji, a potem spędził w areszcie śledczym 2,5 roku, to ostatecznie od zarzutów został uniewinniony. W świetle prawa więc Farmus w resorcie nie „kasował” łapówek. Oczywiste więc było również, że nie dorobił się na nich Romuald Szeremietiew.
Tylko błyskawiczna reakcja sądu daje nadzieję niesłusznie zdyskredytowanym na odwrócenie chociaż części wywołanych pomówieniem skutków
Były wiceminister obrony narodowej pozwał dziennikarzy. Zażądał od nich przeprosin. I właśnie ta sprawa ciągnie się do dziś. Jest to już sprawa honorowa. Niezależnie od wyroku Szeremietiew już nie wróci na polityczne salony. Dziennikarzom nikt nie odbierze zdobytych nagród. A jeśli to były polityk przegra proces – kto się tym przejmie? Zapewne Anna Marszałek i Bertold Kittel wypiją po lampce wina i wrócą do codziennych zajęć.
Sprawy o ochronę dóbr osobistych wywołane publikacjami prasowymi nie mają obecnie racji bytu. Z rozliczania po latach ci, którzy zostają nierzetelnie opisani, mogą mieć jedynie odrobinę satysfakcji. I to najczęściej nie z powodów praktycznych. Co komu przyjdzie po tym, że będzie np. przez tydzień przepraszany na okładce poczytnej gazety? Czy zlecenia, które przepadły po nierzetelnej krytyce lub fałszywych zarzutach, magicznie powrócą? Czy dzieci, które były wyśmiewane przez rówieśników, powiedzą, że było warto? A znajomi, którzy się odwrócili, przyjdą z przeprosinami? A nawet jeśli, to czy niesłusznie pomówiony wybaczy tym, którzy woleli zaufać gazecie niż przyjacielowi?
Oczywiście w grę wchodzi jeszcze aspekt finansowy. Czasem ktoś na tym, że został pomówiony, może przyzwoicie po latach zarobić. Najczęściej jednak i tak wcześniej stracił więcej, niż teraz odzyska. Sprawa Romualda Szeremietiewa przeciwko dziennikarzom pokazuje, że są rzeczy, których nie da się odwrócić niezależnie od ostatecznego wyroku sądu.
Często rozmawiamy o tym, jak należy usprawnić wymiar sprawiedliwości. Narzekamy, że za długo rozpoznawane są sprawy gospodarcze. I to prawda. Utyskujemy, że zbyt długo trwa ogłaszanie upadłości konsumenckiej. Fakt. Gdybym jednak miał wybrać jeden rodzaj spraw, które się niemiłosiernie wloką, to byłyby to właśnie sprawy o naruszenie dóbr osobistych. Tu reakcja wymiaru sprawiedliwości powinna być błyskawiczna. Tylko taka bowiem daje nadzieję niesłusznie zdyskredytowanym na odwrócenie chociaż części wywołanych pomówieniem skutków.
Zarazem dostrzegam niepokojącą tendencję: wytaczanie powództw o naruszenie dóbr osobistych coraz częściej służy do zamykania ust dziennikarzom. Często czytam opinie, że „jak napisał prawdę, to nie ma się czego obawiać”. To nie takie proste. Każde powództwo to konieczność przygotowania się. To także wydatki na profesjonalnego pełnomocnika, które niemal nigdy się nie zwracają, nawet w razie wygranej. Przy coraz słabszej kondycji mediów dziennikarze, którzy oprócz tematów przynoszą do redakcji procesy, są coraz mniej chętnie widziani u wielu wydawców. I bez znaczenia jest to, czy napisali prawdę czy nie. Chodzi o sam fakt, że wytoczony proces to konieczność poświęcenia czasu i pieniędzy. Opisywani przez media ludzie oraz spółki szafują powództwami o naruszenie dóbr osobistych. Najczęściej nie chodzi im o wygranie sprawy, lecz o wytworzenie w odbiorcach wyobrażenia, że zarzuty są nieprawdziwe.
„Przecież ich pozwałem”, „moi prawnicy zaraz go pozwą” – często słyszymy. O tym, że ktoś wycofuje po kilku miesiącach powództwo (albo ostatecznie w ogóle go nie złożył), już raczej się nie mówi.
Gdy siedziałem na sali sądowej w Sądzie Najwyższym podczas rozpoznawania sprawy Romualda Szeremietiewa odczuwałem absmak. Oczywiście nie mnie oceniać, kto ma w tym sporze rację. Ale sytuacja, w której obywatel domaga się przeprosin za słowa sprzed 17 lat, i jeszcze przez kilka lat będzie o nie walczył, jest bulwersująca. Sam Szeremietiew chciał zabrać głos. Skład sędziowski mu tego odmówił. Jak bowiem stwierdzono (notabene zgodnie z procedurą) Sąd Najwyższy jest sądem prawa, a nie faktów. Zgodnie z literą prawa Sądu Najwyższego – mówiąc szczerze – nie interesuje, jak się z całą sprawą czuje Szeremietiew ani co ma do powiedzenia, skoro obok niego stoi profesjonalny pełnomocnik.
Po dwóch dekadach dowiemy się, jak wymiar sprawiedliwości Rzeczypospolitej Polskiej ocenia gazetową publikację. Co, powiedzmy wprost, niemal nikogo już nie interesuje.