W układzie trójpodziału władz przewagę zawsze ma parlament, bo to on stanowi prawo. Ale temu, kto tworzy prawo, nie wszystko wolno. Musi przestrzegać pewnych granic. A tę nieprzekraczalną czerwoną linię stanowi konstytucja
/>
Podczas gdy rozmawiamy, zza moich pleców dobiegają podniesione głosy z sejmowej debaty na temat nowej ustawy o Sądzie Najwyższym. Raz po raz padają w niej słowa o naruszeniu zasad demokratycznego państwa prawnego, o mordowaniu demokracji, końcu trójpodziału władzy. Ten monteskiuszowski slogan jest w ostatnich dniach odmieniany przez wszystkie przypadki. Mógłby pan wyjaśnić, czym w zasadzie jest ten trójpodział władzy?
Wszyscy się powołują na Monteskiusza, a to nie on był pierwszy. Bo wcześniej taką koncepcję zaproponował Anglik John Locke. A tak naprawdę – to podział władzy można znaleźć już u Cycerona. W każdym razie nie chodzi jedynie o podział pewnych ról między władzami: wykonawczą, ustawodawczą i sądowniczą. To przede wszystkim stworzenie mechanizmu równowagi między nimi, który ma zagwarantować, że żadna z nich nie będzie miała dominującej pozycji. Nie tylko w zakresie kompetencji, lecz także sposobu podejmowania decyzji i wzajemnej kontroli pomiędzy tymi władzami. W gruncie rzeczy o to chodzi w trójpodziale władzy. Teoretycznie można zapytać, co to ma wspólnego z klasycznie pojętą demokracją.
No właśnie, czy może istnieć demokracja bez trójpodziału władzy? Czy to niezbędny komponent?
Doświadczenia są pod tym względem negatywne. Demokracja, zwłaszcza w warunkach społeczeństw masowych, nie może być sprowadzona tylko do demokracji arytmetycznej.
Co pan rozumie pod tym pojęciem?
To sytuacja, w której jeden głos przewagi wystarczy do podjęcia decyzji. W końcu musimy sobie zadać pytanie, po co my tych posłów wybieramy. Nie po to, aby oni sobie byli, lecz by w ramach demokratycznych procedur uchwalali prawo. Pod tym względem ta arytmetyczna demokracja zaczyna się zamieniać w farsę. Widzimy, że projekty poselskie ustaw są takimi tylko z nazwy, bo w rzeczywistości powstają np. w ministerstwach. Funkcja posła, reprezentanta władzy ustawodawczej, sprowadza się do sprawozdawczości na temat przygotowanych poza Sejmem rozwiązań i głosowania według decyzji rzeczywistego ośrodka władzy. Gorzej – powoli zaczyna wyglądać na to, że u nas wszystko uzależnione jest od decyzji jednego człowieka. Mogliśmy to obserwować przy okazji wycofania się przez rząd i parlament z ustawy wprowadzającej opłatę paliwową. Podobnie było z lex Szyszko, która została poprawiona tylko dlatego, że jeden człowiek – szef rządzącej partii – nagle uznał, że jest ona efektem lobbingu. To oczywiście nie była dobra ustawa, ale gdyby Jarosław Kaczyński się nie zorientował, że coś jest nie tak, to nadal by obowiązywała. To farsa niemająca nic wspólnego z zasadami prawidłowego tworzenia prawa.
To, co pan mówi, potwierdza tylko tezę, że co prawda w art. 10 konstytucji mamy zapisany trójpodział władzy, ale to teoretyczny konstrukt niewystępujący w nadwiślańskiej przyrodzie.
Tak to zaczyna wyglądać. Ale są jeszcze inne przepisy niż tylko art. 10. W art. 173 konstytucji określono dodatkowo, że władza sądownicza jest władzą odrębną. Mechanizmy, które przewidziano w projekcie nowej ustawy o SN, zdecydowanie zakłócają ten obraz odrębności władzy sądowniczej, skoro wpływ na nią zaczyna mieć władza wykonawcza. Wprawdzie słyszymy, że nie zostanie on już podobno powierzony w ręce ministra sprawiedliwości – co byłoby dramatyczne – tylko prezydentowi albo Krajowej Radzie Sądownictwa. Prezydent, choć niewątpliwie ma większą legitymizację niż minister, jednak jest organem władzy wykonawczej. Natomiast co do KRS, to trzeba pamiętać, że jej struktura i skład zostają właśnie zmienione nowelizacją, która czeka na podpis Andrzeja Dudy. Zakłada ona, że parlament będzie wskazywał już nie tylko członków KRS z grona posłów i senatorów, lecz także sędziów. To wszystko powoduje, że w Polsce coraz bardziej zaczynam obserwować symptomy niedemokratycznego państwa bezprawia. Władza nadal pochodzi co prawda z demokratycznych wyborów, lecz zaczyna być w sposób niedemokratyczny sprawowana. W trakcie prac parlamentarnych nie ma miejsca na dyskusję. Jakieś pozory są, ale wszyscy jej uczestnicy i tak są przekonani, że wynik debaty jest z góry przesądzony.
To już wynika z rozkładu miejsc w parlamencie, jakie przypadły zwycięskiej partii w ostatnich wyborach.
Ale to, że wynik dyskusji jest z góry przesądzony, nie wynika z arytmetyki sejmowej de nomine, ponieważ de facto jest to decyzja tego „centralnego ośrodka decyzji politycznej”, jak to się ładnie w politologii mówi. Decyzja o kształcie i kierunku dyskusji, a także ostatecznej treści prawa, powstaje poza parlamentem, a ten ma tylko formalnie przyklepać rozwiązania. To są właśnie symptomy zanikającej demokracji, a przejawem naruszania trójpodziału władzy są ustawy i projekty reformujące sądownictwo, o których tak wiele w ostatnich dniach mówimy.
A czy nie jest to – tylko czy aż – ale jednak kolejny krok w procesie naruszania równowagi władz? Z konstytucji wynika odrębność władzy sądowniczej, czego ustawa zasadnicza nie podkreśla w stosunku do egzekutywy i legislatywy. Teoretycznie powinny być to dwa niezależne ośrodki władzy. Trudno to jednak stwierdzić, skoro parlament już dawno został sprowadzony do podrzędnej roli względem rządu. A przecież w koncepcji trójpodziału wszystkie władze mają się wzajemnie kontrolować?
Pierwotnie władzą wykonawczą był monarcha, który uosabiał suwerena, czyli naród. Od nastania demokracji parlamentarnej król, który miał przewagę względem parlamentu, zaczął ją tracić na jego rzecz. Tak więc to, jak w praktyce wygląda obecnie trójpodział władzy, jest efektem ewolucji. Natomiast elementy wzajemnego równoważenia się pomiędzy pierwszą a drugą władzą ciągle występują. Z jednej strony to parlament kreuje rząd. Z drugiej to rząd wykonuje budżet, który określa parlament, oraz stosuje większość uchwalanych przez niego ustaw.
Ale też inicjuje większość projektów, oficjalnie i nie, które są potem uchwalane, wykonując w gruncie rzeczy zadania władzy ustawodawczej.
Aleksander Hamilton, jeden z twórców amerykańskiej konstytucji, był też współautorem komentarza do niej zatytułowanego „The Federalist Papers”. W rozdziale zatytułowanym władza wykonawcza napisał, że władza sądownicza jest w gruncie rzeczy najmniej niebezpieczna. A dlaczego? Po pierwsze nie ma sakiewki – tę dzierży parlament uchwalający budżet. Nie ma też miecza – ten w postaci wojska czy służb dzierży władza wykonawcza. Jaki oręż w takim razie ma władza sądownicza? Czy jest bezbronna, jak sądził Hamilton? Otóż nie. Władza sądownicza jest strażnikiem wartości konstytucyjnych. I to jest potężna broń, bo zawsze może ona przeciwstawić się każdej z pozostałych dwóch władz, które uzurpują sobie jakieś prawo, odwołując się do norm konstytucyjnych.
To potężny oręż dopóty, dopóki wszyscy zgadzają się co do tego, że konstytucja jest ważna, i zgadzają się jej przestrzegać.
Czytał pan program PiS z 2014 r.? Tam sformułowano zapowiedź zaostrzenia odpowiedzialności dyscyplinarnej wobec sędziów, czyli to, co właśnie usiłuje się zrobić za pomocą zmiany ustawy o SN. Tylko że w programie zapisano, iż optymalnym ku temu rozwiązaniem byłoby „wyprowadzenie organu orzekającego w sprawach odpowiedzialności dyscyplinarnej poza korporację sędziowską i usytuowanie go przy organie powołującym sędziów, czyli prezydencie Rzeczypospolitej, z możliwością odwołania się od orzeczenia dyscyplinarnego do Sądu Najwyższego”. Planowano wprowadzenie takiego rozwiązania „w warunkach możliwości nowelizacji konstytucji”. Każdy rozsądny prawnik, gdy słyszy o warunkach zmiany konstytucji, rozumie przez to spełnienie wymogu poparcia przynajmniej dwóch trzecich posłów, bezwzględnej większość w Senacie oraz wypełnienie tych wszystkich warunków formalnych, o których mowa w art. 235 konstytucji, które są niezbędne do legalnej zmiany ustawy zasadniczej. Natomiast w tej chwili proponuje się nową teorię interpretacji konstytucji, zgodnie z którą „warunkami zmiany konstytucji” są warunki faktyczne, a nie prawne. Mnie, jako prawnikowi, trudno to zrozumieć.
Gdy myślimy o trójpodziale władz, wydaje nam się, że są one sobie równe. Tymczasem nasza konstytucja nie mówi o ich równości, lecz o równoważeniu się. Jaka jest wobec tego hierarchia pomiędzy nimi?
Równość i równowaga to nie jest to samo. Trudno mówić o równości władz, bo mają one różne zadania i funkcje. W tym układzie przewagę zawsze będzie miał parlament, bo to on jest bezpośrednią reprezentacją suwerena. Jednocześnie niemal wyłącznie stanowi prawo, a tym co ustanowi, jest związana władza sądownicza, a tym, bardziej wykonawcza. Ale są mechanizmy – jak problem kontroli konstytucyjności ustaw czy bezpośredniego stosowania ustawy zasadniczej – które mają równoważyć tę przewagę parlamentu. Bo temu, kto tworzy prawo, nie wszystko wolno. Musi przestrzegać pewnych granic. A tę nieprzekraczalną czerwoną linię stanowi konstytucja.
Czyli moment, w którym jedna z władz zaczyna dominować, można uznać za zmianę ustrojową?
Tak, bo we współczesnych demokracjach odpowiedzialność za to, jakie prawo tworzymy, ale też jak je tworzymy, spoczywa na wszystkich ośrodkach władzy. Powołam się tutaj na jeszcze starszego teoretyka, z VI w. – Izydora z Sewilli. Od czasów rzymskich w filozofii prawa odróżniamy ius (idee systemu prawa jako całości) od lex (prawa wynikającego z konkretnego aktu normatywnego). Izydor pisał, że pierwotnie w języku łacińskim ius oznaczało nie tylko prawo przeciwstawiane lex, ale także zupę, sos, polewkę. Prawnik, a zwłaszcza sędzia, jest jak kucharz, który na podstawie owego lex, czyli rosołu, który mu dostarcza ustawodawca, warzy strawę. Jaka będzie jakość tego sosu, zależy od składników. To ciekawa metafora, która mówi nam, że to prawo uchwalane przez parlament nie jest gotowym rozwiązaniem. Ten sędzia musi jeszcze coś od siebie dołożyć. Obecny model stosowania prawa nie polega na tym, że dopasowujemy normę do stanu faktycznego i wydajemy wyrok czy decyzję. To musi być pewna deliberacja, rozważanie z uwzględnieniem tego, że każdy przypadek jest inny. Podobnie jest z demokracją i procesem tworzenia prawa. Nie można go sprowadzać do przepychania własnego rozwiązania, korzystając z większości. Zmiana prawa winna być efektem dyskusji, argumentacji, partycypacji np. organizacji pozarządowych w procesie tworzenia prawa.
Koncepcję trójpodziału przyjęliśmy w 1989 r., zmieniając ustrój. To był moment reformowania istniejących i tworzenia nowych instytucji demokratycznego państwa prawnego. Dziś też się mówi o zmianie ustroju, acz pozakonstytucyjnej. Czy dostrzega pan teraz potrzebę takiego nowego startu?
Nie. To nie jest najlepszy moment do zmiany konstytucji, a zwłaszcza do zmiany w takim gwałtownym trybie. Rok 1989, a potem 1997, były momentami przełomowymi. Wtedy zaszczepiliśmy sobie emblematyczne zachodnie idee demokracji i konstytucjonalizmu, trójpodziału władzy i wszelkich innych wartości, które zostały w konstytucji z 1997 r. zapisane. Nie twierdzę, że jest ona idealna. Być może trzeba dokonać jej rewizji. Ale nie oznacza to, że trzeba to robić w sposób zapowiedziany przez prezydenta, czyli w drodze referendum.
Zamiast dyskusji nad konkretnym projektem mają być postawione pytania w stylu: „Czy jesteś za systemem parlamentarno-gabinetowym czy prezydenckim?”. Taka materia nie nadaje się do tego, by zawrzeć ją w referendum, ponieważ suweren się w tym pogubi. Rewizja konstytucji to proces, nad którym trzeba się głęboko pochylić, zastanowić się, czego potrzebujemy, jakie elementy państwa nie funkcjonowały wystarczająco dobrze. Natomiast PiS jest w tym względzie niekonsekwentny. Jednym z najchętniej przywoływanych autorytetów przez jego członków jest niemiecki konstytucjonalista Carl Schmitt. Gdyby chcieli postąpić po schmittowsku, to rzeczywiście wyrzuciliby konstytucję do kosza. Mielibyśmy nową godzinę zero, w której przyjmujemy zupełnie nową ustawę zasadniczą. Tylko Schmitt mówił, że jest to tylko moment początkowy, po którym następuje normalność. Bo to ona jest naturalnym otoczeniem prawa, a nie permanentny stan wyjątkowy. Decyzja suwerena dotyczyła momentu początkowego, po którym następuje normalność. Ludzie się pobierają, rozwodzą, kupują, sprzedają, płacą podatki, popełniają przestępstwa etc. To jest naturalne otoczenie prawa. Owszem pod pojęciem polityki rozumiał co prawda rywalizację wrogów i przyjaciół, ale nie w taki uproszczony sposób, w jaki stara się to współcześnie interpretować, czyli poprzez atmosferę nieustannego konfliktu i utrzymywania stanu ciągłej mobilizacji.
Kwestionuje pan zasadność organizowania referendum konstytucyjnego z uwagi na niską świadomość prawną Polaków. Z drugiej strony jest art. 4 konstytucji, który stanowi, że to naród sprawuje władzę zwierzchnią. Gdy zostanie rozpisany plebiscyt, ten naród otrzyma sygnał, że ktoś z nim się liczy. Że ma wpływ na tę, tak obecnie mocno krytykowaną, władzę sądowniczą.
Ale sądownictwo wcale nie jest pozbawione tej kontroli. Przede wszystkim dlatego, że jest bardzo wiele mechanizmów, które sprawdzają decyzje sędziego...
Robią to inni sędziowie.
Tak, ale równie dobrze możemy zapytać o to, kto sprawdza parlament.
Wyborcy przy urnach, Trybunał Stanu i Trybunał Konstytucyjny. A sądy...
No dobrze, ale taki mechanizm wynika z charakteru władzy sądowniczej. Wyrok musi być kontrolowany przez sąd wyższej instancji, a nie przez zewnętrzny podmiot. Można mieć zastrzeżenia co do postępowań dyscyplinarnych, często mamy podejrzenia, że sprawy załatwiane są na zasadzie „ręka rękę myje”, ale mamy przecież instytucję wizytatorów, jest Sąd Najwyższy.
Czyli sędziowie. I właśnie dlatego PiS tłumaczy nam, że mamy do czynienia z sędziokracją.
W ramach systemu równoważenia się władz alternatywa demokracja albo sędziokracja jest fałszywa. Co ma niby uzasadniać tezę o istnieniu sędziokracji? Brak społecznej kontroli i to, że w drodze jakiejś uzurpacji pozakonstytucyjnej sędziowie rządzą krajem? Absurdalna teza. Powiem więcej. Jeśli demokracja ma wyglądać tak, jak sobie ją PiS wyobraża, a sędziokracja ma polegać na tym, że sędziowie przeciwstawiają się łamaniu prawa, a zwłaszcza konstytucji, to ja z dwojga złego wolę taką sędziokrację niż taką demokrację.
To mocno postawiona teza.
Teza o tym, że w Polsce mamy sędziokrację, sugeruje, że sędziowie wykazują nadmierny aktywizm interpretacyjny. Tymczasem gdybym miał coś zarzucić polskim orzecznikom, to nadmierny pasywizm i rutynę. Wiem, że sędziowie się na to żachną, lecz przeciętny sędzia, jeśli dostaje sprawę do rozstrzygnięcia, to pierwszą rzeczą, nad którą się zastanawia, jest to, jak jej się pozbyć. Jeśli nie uda się tego zrobić z powodów proceduralnych, to nie zastanawia się, jak wymierzyć sprawiedliwość, tylko co z jego orzeczeniem zrobi sąd wyższej instancji. I pod tym względem PiS ma rację. System wymaga głębokiej reformy. Bo nie może być tak, że sędziowie są rozliczani na podstawie tego, ile mają uchylonych wyroków. Przecież to ten pierwszy sędzia, a nie sąd wyższej instancji, mógł mieć rację. Tymczasem, zastanawiając się nad treścią orzeczenia, sędzia sprawdza, co mu mówi utrwalona linia orzecznictwa. Pod tym względem anglosaski system, który zamiast na orzecznictwie opiera się na sile precedensu, bije nasz kontynentalny model na głowę. Jest zresztą uczciwszy. Opowiem pewną anegdotę.
Bardzo proszę.
Ostatnio w sieci można było obejrzeć filmik nakręcony na rozprawie w jednym z sądów w USA. Podsądny pojawił się na sali z synkiem. A sędzia wziął chłopca na kolana i zaczął mu tłumaczyć, na czym polega problem oraz co on, jako sąd, musi zrobić i dlaczego. Czy wyobraża pan sobie taką sytuację w naszym sądzie? Z jego sformalizowanymi procedurami, salami rozpraw pełnymi przemocy symbolicznej, tymi łańcuchami i togami? Ten sztuczny formalizm nie da się w gruncie rzeczy pogodzić z ideą państwa prawa. Dlatego jeśli miałbym coś zarzucić naszym sędziom, to raczej to, że do tej pory wykazywali zbyt mało sędziokracji – ale sędziokracji właściwie pojętej. Jednak zamiast reform strukturalnych proponuje się nam reformy personalne. Bo w ustawach PiS nie ma żadnego elementu, który by sprawił, że sądy zaczną orzekać szybciej. A to jest przecież wskazywane jako największa nasza bolączka.
Strasznie dużo uwagi poświęcamy władzy sądowniczej, która jest tylko jednym z wierzchołków trójkąta symbolizującego trójpodział. A czy widzi pan strukturalne problemy władzy ustawodawczej lub wykonawczej?
Kontrola parlamentu nad rządem stała się iluzoryczna. De facto rząd, via partia i „centralny ośrodek dyspozycji politycznej”, podporządkował sobie parlament. W tym sensie, że ten akceptuje każdą decyzję rządu.
Trudno sobie wyobrazić projekt poselski, poselski nie tylko z nazwy, który by przeszedł przy negatywnym stanowisku rządu.
To jest problem wynikający ze zbyt małej roli opozycji. Można by ją wzmocnić poprzez zmianę regulaminu Sejmu. Myślę, że rządzący mają tego świadomość. Nawet pojawiały się takie zapowiedzi, np. postulat wprowadzenia jednego dnia dla opozycji, kiedy mogliby przedstawiać swoje projekty.
A władza wykonawcza? W tej chwili większość członków rządu jest posłami, ale równie dobrze parlament może powołać Radę Ministrów złożoną z osób, które nawet nie startowały w wyborach. Czy z punktu widzenia prawidłowego działania trójpodziału lepsza jest sytuacja, w której ministrami są wybrani przez naród politycy czy niewybrani – z założenia przynajmniej – fachowcy? Czy ten problem jest w ogóle istotny?
Jest ważny tym bardziej, że jeśli rząd ma mieć wystarczająco silną pozycję w stosunku do parlamentu, to musi mieć instrumenty, które pozwolą mu na realizację programu.
A czy jest jakaś alternatywa dla trójpodziału władz? Mówimy przecież o koncepcji z końca XVIII w.
Alternatywy nie ma, bo nic lepszego niż wzajemna kontrola równoważących się władz nie wymyślono.
Mamy przykłady w historii, kiedy było inaczej. Takie jak koncepcje jednolitości władzy państwowej czy centralizmu demokratycznego. Sprowadzanie sędziów do roli posłusznych wykonawców rozkazów władzy wykonawczej czy wręcz partii politycznej pamiętamy też z okresu nazizmu. Sędziowie nie poparli Hitlera dlatego, że byli pozytywistami prawniczymi, którzy nie wymagali od prawa stanowionego związków z moralnością, jak nam się to często wmawia. Poparli go dlatego, że nienawidzili Republiki Weimarskiej. Tęsknili za rządami silnej ręki, czekali na kogoś takiego i bez skrupułów przyjęli zasadę, że prawem jest wszystko to, co Führer uzna za prawo. To są analogie zbyt daleko idące dla niektórych, ale mechanizm jest bardzo podobny. To, przeciwko czemu protestują środowiska prawnicze, naukowe, organizacje pozarządowe, to niebezpieczeństwo, że sprowadzimy sędziego do roli funkcjonariusza państwowego, który wykonuje polecenia władzy. To już nie jest casus sędziego na telefon, lecz stworzenie systemu, w którym sędzia będzie osobą wyprzedzającą oczekiwania władzy. W domyśle mitycznego suwerena.
Powiedział pan, że budując III RP, przyjęliśmy pewne demokratyczne wartości i instytucje. A może było to tak, że przyjęliśmy je jako państwo, lecz duża część społeczeństwa nie uznała ich za własne.
Absolutnie się z panem zgadzam. To jest zaniedbanie ze strony elit politycznych w zakresie kształtowania społeczeństwa obywatelskiego. I to nie z ostatnich miesięcy, lecz 27 lat. Nieżyjący prof. Lech Morawski twierdził, że konstytucja kompletnie nie przystaje do polskiej świadomości konstytucyjnej, która została jego zdaniem ukształtowana przez zabory i okres komuny. Ja się nie do końca z tym zgadzam, uważam takie podejście za anachroniczne. Może mamy jakieś specyficzne cechy narodowe, ale to nie znaczy, że nasza konstytucja nie przystaje do naszego charakteru czy mentalności. Zresztą te konflikty są, moim zdaniem, sztucznie rozbudzane. Wmawia się społeczeństwu, że trójpodział władzy jest niepotrzebny. Tylko jeśli stracimy opiekę ze strony sądów, szybko się przekonamy, jakie to bolesne. Poza tym, jak aplikowaliśmy do Europy, a zaczęliśmy to robić na długo przed przyjęciem konstytucji, świadomie wybieraliśmy model europejskiego konstytucjonalizmu.
Tylko pamiętajmy o tym, że mamy społeczeństwo konsumpcyjne, a nie obywatelskie. Oraz tak dobrą sytuację ekonomiczną, jakiej nie mieliśmy od lat. W tej sytuacji abstrakcyjnie brzmiące zasady trójpodziału władzy mogą wcale nie wydawać się takie ważne. Walka o demokrację w warunkach dobrobytu brzmi dość aberracyjnie, prawda?
/>
Tylko wtedy trzeba zapytać się tego konsumpcyjnego społeczeństwa, czy ma ono świadomość, skąd się ta dobra sytuacja gospodarcza wzięła. Jej podstawy były wypracowane przez ostatnie dwadzieścia kilka lat. To nie pojawiło się jak deux ex machina.
Dlaczego więc warto bronić trójpodziału władzy?
Ponieważ zabezpiecza prawidłowe funkcjonowanie systemu demokratycznego państwa prawnego. A władza sądownicza jest najbliżej ludzi, to z nią się stykają najczęściej. Daleki jestem od stwierdzenia, że PiS jest w stanie upolitycznić cały wymiar sprawiedliwości i wszystkie rozpatrywane przez niego sprawy. W polskich sądach są ich miliony, bardzo różnych: o zwrot pożyczki, eksmisję z lokalu, spory międzysąsiedzkie. Nawet jeśli reforma wymiaru sprawiedliwości rodzi niebezpieczeństwo ingerencji politycznych, będą one dotyczyły niewielu spraw. Ale choć będzie ich relatywnie niewiele, to ten fakt sam w sobie stanowi ogromne niebezpieczeństwo. To spowoduje, że obywatel nie będzie mógł być pewien swojej sytuacji – bo nigdy nie będzie miał pewności, czy sędzia, przed którym staje, to rzeczywiście niezawisły sędzia, czy też funkcjonariusz gotowy do wykonywania partyjnych poleceń. Spór może być błahy, o miedzę, ale może się okazać, że przeciwnikiem w tym sporze będzie np. prominentny działacz PiS. Nie wiem, jaka będzie tego skala i nikt tego nie wie. A już samo ryzyko wystąpienia takiej sytuacji stwarza niebezpieczeństwo, że równowaga zostaje zakłócona.
Jeśli miałbym coś zarzucić naszym sędziom, to raczej to, że do tej pory wykazywali zbyt mało sędziokracji – ale sędziokracji właściwie pojętej. Jednak zamiast reform strukturalnych proponuje się nam reformy personalne. Bo w ustawach PiS nie ma żadnego elementu, który by sprawił, że sądy zaczną orzekać szybciej. A to jest przecież wskazywane jako największa nasza bolączka