Zwieńczeniem kariery Kamila Zaradkiewicza mógł być, zdaniem niektórych, nawet urząd sędziego Trybunału Konstytucyjnego. On sam otwarcie kwestionuje dziś sens istnienia tej instytucji.
Jeszcze kilkanaście miesięcy temu zawodowy życiorys Kamila Zaradkiewicza wyglądał na modelowe ucieleśnienie naukowego sukcesu i oddanej służby publicznej. Od ponad 15 lat był lojalnym urzędnikiem Trybunału Konstytucyjnego, a od 2006 r. do niedawna pełnił stanowisko dyrektora zespołu orzecznictwa i studiów w biurze TK, komórki zajmującej się m.in. opracowywaniem analiz na potrzeby składu orzekającego oraz przygotowywaniem dorocznych raportów na temat działalności instytucji.
Sędziowie trybunału, którzy mieli okazję z nim współpracować, pamiętają go przede wszystkim jako rzetelnego fachowca. Tym trudniej jest im dzisiaj określić postawę Zaradkiewicza w kategoriach innych niż zaskoczenie, rozczarowanie i zawód. – Nasza współpraca zawsze układała się dobrze. Nie miałem żadnych zastrzeżeń do tego, jak wywiązuje się ze swoich obowiązków – twierdzi Wojciech Hermeliński, sędzia TK w stanie spoczynku. – Bardzo krytycznie natomiast oceniam teraz publiczny charakter jego wypowiedzi. Urzędnik państwowy, zajmujący eksponowaną funkcję w trybunale, powinien powstrzymać się od wygłaszania swoich prywatnych poglądów związanych z funkcjonowaniem tej instytucji – dodaje.
– Wykonywał swoje zadania sumiennie, choć nie mogę powiedzieć, żeby czymś się wyróżniał. W każdym razie nie mieściło mi się w głowie, że wieloletni pracownik TK, na dodatek naukowiec z tytułem doktora habilitowanego, może wykazać się tak dużą nielojalnością w stosunku do instytucji i jej szefa – mówi Jerzy Stępień, prezes trybunału w latach 2006–2008.
Podobne sprzeczne emocje Zaradkiewicz wywołuje dziś wśród swoich naukowych mentorów i wydziałowych kolegów. Profesor Ewa Łętowska, która dobrze poznała akademicki dorobek Zaradkiewicza dwa lata temu, kiedy była recenzentką w jego przewodzie habilitacyjnym, podkreśla, że spełniał on wszelkie kryteria rzetelnego i bezstronnego naukowca. – Napisał znakomitą rozprawę na temat prawa własności w kontekście ochrony konstytucyjnej. Byłam także jak najlepszego zdania o warsztatowej stronie jego naukowej działalności, w tym uczciwości intelektualnej – zapewnia prof. Łętowska, sędzia TK w stanie spoczynku. Monografia „Instytucjonalizacja wolności majątkowej. Koncepcja prawa podstawowego własności i jej urzeczywistnienie w prawie prywatnym” wygrała zresztą prestiżowy konkurs miesięcznika „Państwo i Prawo” na najlepszą pracę habilitacyjną, a także otrzymała nagrodę prezesa Rady Ministrów. – Ogromnie żałuję, że prof. Zaradkiewicz nie zdecydował się ograniczyć swojej aktywności do kontynuowania bardzo dobrze zapowiadającej się kariery naukowej. Sądzę, że jego postępowanie z ostatnich miesięcy przybiera niekiedy charakter kontrproduktywny, także z punktu widzenia jego własnej kariery – dodaje prof. Łętowska.
Pierwszym sygnałem, że w konflikcie wokół Trybunału Konstytucyjnego Zaradkiewicz nie zamierza być pokornym urzędnikiem i obserwatorem ex cathedra, były wywiady udzielone pod koniec kwietnia dziennikowi „Rzeczpospolita” oraz stacji TVP Info. To właśnie w nich powiedział, że orzeczenia TK nie zawsze są ważne i ostateczne oraz stwierdził, że nie każdy akt wydany przez sędziów należy obiektywnie potraktować jako orzeczenie. Zasugerował także, że wyrok można uznać za ostateczny dopiero po analizie prawnej dokonanej przez niezależny organ. Tyle że konstytucja ani żadna ustawa nie wskazują, jaki podmiot miałby być kompetentny, aby rozstrzygać tego rodzaju spory. Od konstytucjonalistów, zdumionych intelektualną przemianą kolegi, można dziś usłyszeć, że nie tak dawno na konferencjach naukowych Zaradkiewicz wygłaszał zupełnie inne tezy. Niektórzy wysłali mu e-maile wyrażające niezadowolenie zarówno z formy, w jakiej przedstawił swoje poglądy, jak ich merytorycznej wartości. Nie otrzymali odpowiedzi.
Krótko po tych wywiadach Zaradkiewicz został poproszony przez szefa biura TK Macieja Granieckiego o rozważenie rezygnacji z stanowiska dyrektora, a do tego otrzymał zakaz wypowiadania się w mediach. Długo jednak nie wytrzymał, zwłaszcza że z miejsca stał się wtedy bohaterem prawicowych portali. Swoją kampanię medialną kontynuował zresztą, mimo zwolnienia lekarskiego, na które udał się w kwietniu (nie odwołał także swojego majowego wykładu dla radców prawnych w stołecznym samorządzie).
Każda jego kolejna wypowiedź publiczna na temat trybunału, a zwłaszcza prezesa Andrzeja Rzeplińskiego, jest przy tym coraz bardziej kategoryczna, śmiała i naszpikowana przytykami personalnymi. Sędziom TK zarzucił, że wykraczają poza swoje kompetencje i formułują poglądy stricte polityczne, a całe środowisko prawnicze oskarżył o to, że próbuje zastraszać i eliminować ze swojego grona osoby, które mają poglądy inne niż mainstream. O samym prezesie Rzeplińskim powiedział, że „nadwyręża zaufanie do tej instytucji, jaką jest TK, żeby nie powiedzieć, że doprowadza trybunał do ruiny”. Równie dyplomatyczny nie był jednak w swoich lakonicznych wpisach na Facebooku. Zaproszenie studenckiego koła naukowego praw człowieka na wykład „Po co nam Trybunał Konstytucyjny?” (prowadzony przez Jerzego Stępnia) skwitował krótko: „strata czasu”.
Co więcej ostatnio zaczął otwarcie sugerować, że teoretycznie likwidacja tej instytucji w Polsce jest możliwa. – Nie byłoby to nierealne, choć z punktu widzenia prawnego konieczna byłaby zmiana konstytucji. Ale też nie byłoby to zagrożeniem dla demokracji, a w szczególności przejawem jakichś pokus totalitarnych, bo w wielu państwach europejskich nie ma trybunałów konstytucyjnych. Mało tego, w niektórych krajach, jak np. w Szwajcarii, istnieje zakaz kontroli konstytucyjności prawa przez sądy – powiedział niedawno na antenie Telewizji Republika.
Niewykluczone, że pracę w TK w ogóle uważa dziś za błąd i plamę na życiorysie, którą trzeba starannie wymazać. W jego precyzyjnie opracowanej i udokumentowanej notce biograficznej w Wikipedii jest tylko lakoniczna wzmianka o tym, że zajmował dyrektorskie stanowisko w TK. Z serwisu YouTube zniknął jego profil, na którym zamieścił m.in. film ze swojego wystąpienia konferencyjnego na temat modeli kontroli konstytucyjności prawa. A powiedział wówczas jednoznacznie, że „głos ostateczny w wielu wypadkach należy do sądów konstytucyjnych. I to chodzi o ostateczne rozstrzygnięcie nie tylko w stosunku do władzy parlamentu, lecz także w stosunku do innych władz: wykonawczej i sądowniczej”. Z Google’a poginęły też odnośniki do wielu jego publikacji, wykładów i komentarzy. Na przykład, w internetowej wyszukiwarce nie już niemal żadnej informacji o wydanej w 2010 r. monografii pod redakcją Zaradkiewicza „Relacje między prawem konstytucyjnym a prawem wspólnotowym w orzecznictwie sądów konstytucyjnych państw Unii Europejskiej”. W spisach jego publikacji naukowych figurują teraz jedynie prace cywilistyczne. Można odnieść wrażenie, że Zaradkiewicz w zasadzie nigdy nie zajmował się naukowo problematyką sądownictwa konstytucyjnego.
Kiedy zaczęła dojrzewać jego intelektualna i zawodowa wolta, powyrzucał też ze znajomych na Facebooku wszystkich tych, którzy odmiennie od niego interpretowali konflikt wokół TK. Wkrótce w ogóle zamknął swój prywatny (choć otwarty)profil, służący mu głównie za pamiętnik życia codziennego. Dokładnie od tego czasu zaczął za to aktywnie uprawiać na Twitterze zaangażowaną działalność quasipublicystyczną.
– To, jak dziś działa, co mówi, to jest dla mnie pod każdym względem niezrozumiałe, to zaprzeczenie tego, co mówił i robił do tej pory – powiedział w rozmowie z „Polityką” prof. Marek Safjan. To właśnie on w 2000 r. zaproponował Zaradkiewiczowi pracę w trybunale, a także był promotorem jego rozprawy doktorskiej na temat charakteru prawnego i konstrukcji timesharing w prawie cywilnym. – Darzyłem go wielkim zaufaniem. Często rozmawialiśmy o koncepcjach konstytucyjnych i zgadzaliśmy się w tym względzie – dodał prof. Safjan.
Mirosław Wyrzykowski, sędzia TK w stanie spoczynku i profesor na Wydziale Prawa UW, niespełna roku temu publicznie wymieniał Zaradkiewicza jako osobę, którą widziałby w składzie trybunału na miejscu jednego z sędziów. Dziś o swoim wydziałowym koledze i prawniczej nadziei nie chce rozmawiać, przyznając jedynie, że w ostatnich miesiącach radykalnie zmienił swój stosunek do niego.
Nieoczekiwanie Zaradkiewicz znalazł nawet wroga w posłance PiS prof. Krystynie Pawłowicz, której nikt nie posądza o szczególną życzliwość wobec trybunału. W opublikowanym na początku maja felietonie na portalu „Frondy” dała do zrozumienia, że byłego dyrektora ma za oportunistę i karierowicza. „Pan K. Zaradkiewicz zatrudniony został i ze swymi poglądami dobrze się odnajdywał przez 15 lat w biurach TK jako ulubieniec kolejnych prezesów i sędziów: M. Safjana, A. Rzeplińskiego, M. Zubika czy M. Wyrzykowskiego – pisze prof. Pawłowicz. Jej zdaniem były dyrektor liczył, że dzięki takim protektorom posłowie PO i PSL wybiorą go do TK. Ale kiedy Platforma przegrała wybory były dyrektor zaczął dyskretnie zmieniać front polityczny. „Niezorientowani ze strony obecnej władzy natychmiast wykreowali go po tej wypowiedzi na „męczennika” i „ofiarę” sędziego Rzeplińskiego” – twierdzi prof. Pawłowicz, dodając, że kara za pracowniczą nielojalność zwyczajnie się Zaradkiewiczowi należała.
– Widział, że niektórzy byli pracownicy zostają sędziami trybunału i uwierzył, że to jest możliwe także w jego przypadku. Okazało się jednak, że brakuje mu odpowiednich kwalifikacji moralnych – ocenia jeden z sędziów TK w stanie spoczynku.
Sam Zaradkiewicz konsekwentnie odpiera zarzuty, że w kwestii sporu o trybunał oraz statusu jego rozstrzygnięć zatracił bezstronność i wstrzemięźliwość, których wymaga funkcja urzędnika państwowego. – Nigdy nie odnosiłem się publicznie do argumentacji zawartej w orzeczeniach ani do trafności działań sędziów. Moje słowa były jedynie prawną i naukową interpretacją obowiązujących przepisów – przekonywał w rozmowie z „Rzeczpospolitą” krótko po tym, jak otrzymał wypowiedzenie dotychczasowej umowy o pracę w trybunale i został przeniesiony na stanowisko asystenta sędziego (nie wskazano przy tym którego).
Tę degradację przynajmniej częściowo rekompensuje mu powołanie przez Ministerstwo Skarbu Państwa do rady nadzorczej spółki Naftogaz. Objęcie tej posady niemal idealnie zbiegło się w czasie z początkiem jego zwolnienia lekarskiego. Wygląda na to, jakby cały ciąg zdarzeń od jego pierwszego wywiadu dla „Rzeczpospolitej” był pieczołowicie wykalkulowaną operacją. Jak ustaliła „Polityka”, w czasie parodniowego urlopu były dyrektor w TK pojawił się na posiedzeniu rady nadzorczej Naftoportu i był na nie dobrze przygotowany.
Niektórzy profesorowie z wydziału prawa UW, którzy w połowie maja publicznie stanęli w obronie Zaradkiewicza, upominając się w liście do prezesa Rzeplińskiego o prawo do wolności wypowiedzi naukowca, czują się teraz oszukani. – Podpisałem ten list z pobudek moralnych, bo w pewnym momencie miałem wrażenie, że rzeczywiście rozpętano na niego nagonkę. Dzisiaj już bym tego na pewno nie zrobił. Nie podoba mi się zwłaszcza to, że zataił informację o posadzie w radzie nadzorczej. A jeśli przyjmuje propozycję od konkretnej partii, to też trudno uwierzyć w jego zapewnienia o niezależności – mówi jeden z sygnatariuszy listu.
– Przed wojną, a w niektórych środowiskach także po wojnie, nie podawano ręki. To nie były złe wzorce zachowań. Ostracyzm jest ostatnią bronią, jaką mamy w pewnych okolicznościach – ucina jeden z profesorów na Wydziale Prawa UW.
Nowa zawodowa rola Zaradkiewicza wywołała też zdziwienie wśród prawników, którzy znają go przede wszystkim jako klasycznego akademika. – Kiedyś poszedłem do niego z praktycznym problemem, jaki napotkałem w pracy, i wprost odpowiedział mi wtedy, że jego kwestie praktyczne nie interesują. Że kiedyś pracował w kancelarii, ale w ogóle to go nie wciągnęło. Zawsze był stricte teoretykiem, do tego oryginalnym w swoich naukowych poglądach – wspomina jeden z byłych studentów Zaradkiewicza, obecnie prawnik. Absolwenci WPiA UW przyznają też, że zdanie egzaminu z prawa cywilnego u profesora jest uznawane za wyczyn, bo ma wymagania znacznie wyższe niż inni wykładowcy.
Żaden z naszych rozmówców nie do końca rozumie, skąd ten radykalny zwrot w myśleniu i postawie obiecującego naukowca. Zdarzenia z ostatnich miesięcy kwitują najczęściej twierdzeniem, że to po prostu przygnębiająca historia. – Moim zdaniem zrobił straszne głupstwo. Biznes i nauka nie zapominają. Jest mi go żal – komentuje sędzia TK w stanie spoczynku.
Niektórzy upatrują źródła przemiany Zaradkiewicza w jego emocjonalnym rozchwianiu i ogromnej wrażliwości. Dziwili się, że zamieszcza frywolne wpisy i selfie na Facebooku, biorąc je za świadectwo niedojrzałości i narcystycznych potrzeb, które nie licują z powagą działalności naukowej. A przecież środowisko akademickie nie szczędziło mu nagród i pochwał.
Ci, którzy znają Zaradkiewicza z trybunału, zwracają uwagę, że zawsze był osobą niezwykle konfliktową w kontaktach z ludźmi, a współpraca z nim nie należała do łatwych i przyjemnych. Z ich relacji wynika, że pracowników stojących niżej w hierarchii urzędniczej, a też tych na podobnym szczeblu, potrafił traktować apodyktycznie i bezwzględnie, lubując się w personalnych rozgrywkach. Nie był po prostu wymagającym, a przez to nielubianym szefem. Napastliwość Zaradkiewicza, według osób znających go z TK, była niczym innym jak formą nadużywania własnej pozycji, która kompensowała jego brak pewności siebie. Nasi rozmówcy podkreślają przy tym, że nigdy w ten sposób nie zachowywał się wobec swoich zwierzchników. Wręcz przeciwnie, zawsze okazywał należny im szacunek i życzliwość. Nie dawał przy tym żadnych powodów, aby wątpić w jego bezstronność jako urzędnika. Wystarczy choćby przejrzeć zapisy z posiedzeń sejmowych komisji i podkomisji dotyczących projektu ustawy o TK uchwalonej w czerwcu 2015 r., w których Zaradkiewicz aktywnie uczestniczył. Jego ówczesne wypowiedzi i uwagi zawsze miały charakter ściśle merytoryczny. – W kontaktach z nim nigdy nie odniosłam wrażenia, że ma zacięcie polityczne – zaznacza prof. Łętowska.
Od niedawna w mediach społecznościowych zaczął też z dumą afiszować się z tragiczną historią swojej rodziny, budując wokół niej mit o wielopokoleniowym męczeństwie. Pradziadek Zaradkiewicza gen. Kazimierz Tumidajski uczestniczył w kampanii wrześniowej, a potem w konspiracji. W 1947 r. zamordowało go NKWD. Drugi pradziadek legionista płk Stanisław Styrczula został zabity w 1940 r. w Charkowie. Rodzice Zaradkiewicza, z zawodu graficy po ASP, podobnie jak teraz syn, z zaangażowaniem kultywują pamięć o przodkach. Jego samego wspierają w walce z przeciwnościami losu. „Jestem dumny z mojego syna, że miał odwagę stanąć po stronie prawdy. Żaden decydent, w tym prof. Rzepliński, nie może traktować państwa jak własny folwark. Nie jest to pierwsza represja w stosunku do jego rodziny (co najmniej od czterech pokoleń)” – napisał Zaradkiewicz senior na Facebooku.
Prof. Zaradkiewicz nie chciał z nami rozmawiać, tłumacząc, że obecnie nie pozwala mu na to stan zdrowia.