Ministerstwo Sprawiedliwości rozesłało do mediów komunikat mający być podsumowaniem trzech lat tzw. dobrej zmiany w sądownictwie. Po jego przeczytaniu człowiek wprost marzy, aby ktoś go pozwał lub przynajmniej sąd wezwał go na świadka, by na własne oczy przekonać się o tych wszystkich cudach, jakich udało się dokonać Zbigniewowi Ziobrze i spółce.
Być może i ja oddałabym się tym fantazjom, gdyby nie to, że zaledwie miesiąc wcześniej natknęłam się na notatkę sporządzoną przez osobę ze ścisłego kierownictwa resortu. Co więcej, złośliwie przybliżyłam jej treść czytelnikom DGP. Chodzi o odpowiedź, jakiej na interpelację jednego z posłów udzielił Łukasz Piebiak, wiceminister sprawiedliwości. Otóż z dokumentu tego wyłania się nieco inny obraz sądowej rzeczywistości niż ten, który kierownictwo resortu próbowało wyczarować podczas zeszłotygodniowej konferencji prasowej. Zderzenie treści tych dwóch pism daje wprost piorunujące wrażenie. A wniosek jest taki, że komunikat przesłany dziennikarzom jest pełen niedomówień i manipulacji.
Największej dokonano we fragmencie o rzekomym „skróceniu postępowań sądowych nawet o ponad pół roku”. Z komunikatu dowiadujemy się przede wszystkim, że „aż 7 miesięcy krócej wyniósł w trzecim kwartale 2018 roku średni czas rozpatrywania wnoszonych przez inspektorów pracy spraw o ustalenie stosunku pracy w porównaniu do okresu sprzed reformy, a więc 2016 roku”. Powiedzieć, że w ten sposób resort opisał rzeczywistość sądową w sposób fragmentaryczny, to nie powiedzieć nic. Nie od dziś przecież wiadomo, że prawdziwym problemem polskiego sądownictwa – i to od wielu już lat – nie są sprawy pracownicze, lecz cywilne, w tym gospodarcze. To do wydziałów cywilnych wpływa bowiem rok w rok najwięcej spraw. I to tam są największe zatory. O tym jednak resort sprawiedliwości, przynajmniej w komunikacie skierowanym do dziennikarzy, przezornie milczy.
Nie był jednak w stanie przemilczeć tego problemu wiceminister Piebiak. We wspomnianej odpowiedzi sprzed miesiąca z rozbrajającą wręcz szczerością stwierdza: „Jak wynika z danych statystycznych w zakresie wpływu i pozostałości w sądach apelacyjnych, okręgowych i rejonowych w głównych kategoriach spraw (…) oraz danych odnośnie przeciętnego czasu trwania postępowania w latach 2015–2018 w głównych kategoriach spraw, wydłużył się czas trwania postępowania sądowego (…), wzrosły również pozostałości. Podobnie sytuacja wygląda w pionie gospodarczym”. Dosadniej nie da się już chyba opisać sądowej rzeczywistości po trzyletnim okresie wprowadzania w niej zmian przez obecne kierownictwo resortu. A skoro tak, to pozostawię tę kwestię bez komentarza.
Pozostanę jednak jeszcze przez chwilę przy piśmie wiceministra Piebiaka. Będzie mi ono bowiem pomocne przy wydłubywaniu kolejnego kitu, jaki ministerstwo wciskało dziennikarzom. Otóż resort jako swój sukces stara się przedstawiać to, że obecnie na jednego sędziego przypada więcej spraw, niż to było jeszcze dwa lata temu. Wiceminister Piebiak w odpowiedzi na interpelację poselską również posługuje się argumentem dotyczącym obciążenia sędziów pracą. Tutaj jednak ma ono być… jednym z czynników odpowiedzialnych za to, że zaległości sądowe rosną, a czas oczekiwania na wyrok wydłuża się! I jak tu się w tym nie pogubić?
Kolejną nieścisłość, jaka pojawia się w komunikacie resortu, postaram się wykazać już bez pomocy pana wiceministra. Chodzi o fragment, w którym ministerstwo informuje o zmniejszeniu liczby stanowisk funkcyjnych w sądach. Resort stara się to przedstawić jako swój zamierzony sukces. Ponoć dzięki temu więcej sędziów orzeka zamiast wykonywać obowiązki związane z kierowaniem sądem. Prawda jednak znów zdaje się być zgoła inna. Owszem, jest mniej funkcyjnych. Jest to jednak przynajmniej w dużej mierze efekt tego, że w wielu przypadkach resortowi po prostu nie udało się znaleźć chętnych do piastowania stanowisk w sądach. A to dlatego, że minister sprawiedliwości, korzystając z przysługujących mu przez pół roku uprawnień, wymienił prawie 1/4 prezesów i wiceprezesów sądów w trakcie trwania kadencji i na ich miejsca powołał „swoich”. A sędziowie po prostu nie chcieli z takimi osobami współpracować. Ot i cała zasługa resortu. A tym, którzy funkcje przyjęli, resort hojnie ograniczył przydział spraw do rozpoznania.
Nie mogę w tym miejscu nie odnieść się do mojego ulubionego ostatnimi czasy tematu losowego przydziału spraw. Minister Ziobro mówi o tym rozwiązaniu jako o strzale w dziesiątkę. W komunikacie natomiast stwierdza się, że „uniemożliwia przydzielanie spraw specjalnie wybranym sędziom, którzy mieliby wydawać wyroki zgodne z oczekiwaniami swoich zwierzchników”. O tym, jak to wygląda w praktyce, DGP pisał pod koniec listopada. Stawiane wówczas przez nas tezy znalazły potem odbicie w orzeczeniu Sądu Najwyższego. Chodzi o postanowienie, w którym SN stwierdził, że w jednej ze spraw, w których stosowany był losowy przydział, doszło do tak wielu błędów w organizacji procesu wyznaczania składu orzekającego, że należy przekazać sprawę do rozpoznania przez zupełnie inny sąd. A trzeba zaznaczyć, że SN niezwykle rzadko decyduje się na przekazanie sprawy do rozpoznania sprawy innemu sądowi niż ten, który jest właściwy.
I na koniec krótka acz niezwykle smutna konstatacja. Resort w swoim komunikacie posługuje się pojęciem godności. Pisze, że „dobre zmiany mają prowadzić do tego, aby sądy służyły wszystkim Polakom – bez względu na to, czy są zamożni czy biedni”. Szkoda tylko, że ci, którzy mają zadbać o wprowadzanie tych zmian w życie, czyli pracownicy administracyjni sądów, sami zaliczają się do tej drugiej grupy. Jak bowiem wielokrotnie informowaliśmy na łamach DGP, ich płace często nie sięgają nawet 2 tys. zł. Zaiste, w tych okolicznościach nie pozostaje nic innego jak tylko otrąbić sukces.