To zorganizowana działalność. Uczestniczą w niej i adwokaci, i sędziowie, i Polacy żyjący w aktach sądowych po 120–130 lat.
To zorganizowana działalność. Uczestniczą w niej i adwokaci, i sędziowie, i Polacy żyjący w aktach sądowych po 120–130 lat.
Sala sądowa. Kilka osób, bo proces, jakich wiele. Jeden z prawników przekonuje sędziego, że w sprawie reprywatyzacyjnej reprezentuje 117-letniego staruszka.
Miejsce pobytu wiekowego klienta? Nieznane. Dlatego musi zostać wyznaczony kurator, który zadba o jego interesy. Młody sędzia patrzy z niedowierzaniem na przemawiającego, w końcu się odzywa: – Ale czy ja dobrze zrozumiałem? Czy pański klient liczy sobie 117 lat? Prawnik bez zająknięcia odpowiada: – Tak, proszę wysokiego sądu. A co w tym dziwnego? Niektórzy ludzie tyle żyją.
Sędzia nie wie, co zrobić, więc ogłasza 15-minutową przerwę. Idzie się poradzić bardziej doświadczonych kolegów. Dowiaduje się, że to kolejny przypadek, gdy o ustanowienie kuratora wnosi klient mający ponad setkę lat. Co prawda sędzia może sprawdzić prawnika, ale odmowę musi uzasadnić na piśmie. A to wcale nie będzie proste, bo argumenty typu „przecież ludzie tak długo nie żyją” w wyższej instancji nie znajdą zrozumienia – a apelacja w takim przypadku to standard. Na dodatek prawnik dysponuje oświadczeniem sędziwego mężczyzny. Nie do sprawdzenia, bo nawet gdyby sędziego podkusiło, by zlecić analizę pisma, to zadania nie podejmie się żaden biegły za względu na brak materiału porównawczego – nie ma innego podpisu staruszka. Więc lepiej dla świętego spokoju, przekonują doświadczeni koledzy, ustanowić kuratora.
W tym samym czasie w innym mieście w jednej ze średniej wielkości kancelarii wre praca. Aplikantka kończy pismo dotyczące sprawy reprywatyzacyjnej. Długo nad nim siedziała, jest perfekcyjne. – Zbyt dobre, nie przejdzie w sądzie – mówi mecenas do młodej prawniczki.
Jak pismo procesowe może być zbyt dobre? – Niedoświadczony prawnik chce się popisać erudycją, pokazać sądowi, że jest mądry. A prawnik doświadczony chce, by sędzia najistotniejszy fragment stworzonego pisma przepisał do swojego uzasadnienia wyroku. Trzeba więc dostosować język do sędziowskich uzasadnień i nie przesadzać z dowodzeniem swoich racji – tłumaczy adwokat zajmujący się od kilku lat sprawami reprywatyzacyjnymi. Deklaruje, że nie można go jeszcze uznać za wyjadacza, bo na razie wygrał dla swoich klientów nieruchomości o wartości ok. 40 mln zł.
Obie sytuacje dotyczą tego samego. Tego, co prof. Ewa Łętowska, była rzecznik praw obywatelskich oraz sędzia TK w stanie spoczynku, nazywa taśmociągiem reprywatyzacyjnym. Po stronie prawników potrzebne są przede wszystkim spryt i brak skrupułów. A można ich nie mieć, bo na drugiej szali znajdują się miliardy złotych. – Wielkim grzechem początku transformacji było to, że nie uporządkowano roszczeń, nie policzono, ile trzeba zwrócić. W efekcie nikt nie wie, czy na taśmie znajdują się jeszcze roszczenia warte 5 mld zł, czy może 50 mld zł – tłumaczy prof. Łętowska.
Produkcja własności
Konstytucja Rzeczypospolitej liczy 243 artykuły. Choć wielu z nas wystarczyłby jeden – art. 64, który stanowi, że każdy ma prawo do własności. Czy własność prywatna to świętość w demokratycznym państwie prawa? – Nie sakralizujmy jej, bo nie ma takiej konieczności – przekonuje radca prawny Jerzy Kozdroń, były wiceminister sprawiedliwości. I dodaje, że gdyby miał dokończyć zdanie „własność prywatna to...”, odrzekłby, że jest to podstawowe prawo każdego obywatela. – To właśnie różni ludzi wolnych od niewolników. Ci pierwsi coś posiadali, można było mówić o własności prywatnej – wskazuje.
Polacy mają tendencję do jej sakralizowania. Zdaniem wielu ekspertów to pokłosie poprzedniego ustroju, gdy niemal wszystko było wspólne. A jak jest wspólne, to jest niczyje. Taki punkt widzenia jest jednak niebezpieczny i może prowadzić do patologii, o których czytamy w gazetach. Nie kojarzymy jednak wówczas, że winna jest właśnie ta hołubiona przez wielu własność.
26 listopada 2008 r. Siąpi deszcz, śliskie chodniki, idąc, trzeba uważać, by nie przemoczyć butów w kałużach. Pogoda jesienna. Depresyjna. Wiele osób nie zdawało sobie sprawy, że ten dzień będzie dla nich wyjątkowo paskudny, o czym przekonają się dopiero po latach.
Tego dnia zebrał się powiększony skład Naczelnego Sądu Administracyjnego, by wydać uchwałę w sprawie związanej z reprywatyzacją (sygn. akt I OPS 5/08).
Sąd został poproszony o odpowiedź na pytanie prawne, czy przeznaczenie nieruchomości w planie zagospodarowania przestrzennego na cele użyteczności publicznej wyłączało, co do zasady, możliwość przyznania byłemu właścicielowi prawa wieczystej dzierżawy na podstawie dekretu warszawskiego. NSA odpowiedział: przeznaczenie nieruchomości w planie zagospodarowania przestrzennego na cele użyteczności publicznej nie wyłączało możliwości przyznania byłemu właścicielowi prawa własności czasowej (wieczystej dzierżawy), na podstawie art. 7 ust. 2 dekretu z 26 października 1945 r. o własności i użytkowaniu gruntów na obszarze m.st. Warszawy (Dz.U. nr 50, poz. 279 ze zm.).
Dla osoby niebędącej prawnikiem brzmi to bardzo skomplikowanie. Profesor Ewa Łętowska znaczenie tej uchwały wyjaśnia w prosty sposób: – NSA uznał, że właściciel prywatny tak samo realizuje cele użyteczności publicznej jak gmina. Uznano, że dla lokatora nie ma większego znaczenia, czy właścicielem kamienicy jest państwo, czy też osoba prywatna – tłumaczy. – I wtedy się zaczęło... – dopowiada prawniczka.
W ocenie prof. Łętowskiej 28 listopada 2008 r. należy traktować jako początek przyspieszenia machiny reprywatyzacyjnej. Potwierdzają to słowa jednego z warszawskich urzędników zajmujących się tą materią. – Regularnie wydaje mi się, że sprawy reprywatyzacyjne zaraz się skończą, że kto miał się ubiegać o zwrot, już to zrobił. A jednak tych spraw jest coraz więcej – utyskuje.
Uchwałę NSA z wielkim zadowoleniem przyjęli prawnicy specjalizujący się w prowadzeniu spraw reprywatyzacyjnych. I słusznie, gdyż w kolejnych latach sądy wielokrotnie ją przywoływały, a większość spraw kończyła się po myśli ubiegających się o zwrot własności lub odszkodowania. Profesor Łętowska mówi wręcz o ciągu produkcyjnym. Reprywatyzacja przypomina taśmę w fabryce. Ostatecznie wytworzonym produktem jest prawo własności. Aby jednak do niego dojść, trzeba wcześniej zobaczyć, jak wyglądają poszczególne fazy produkcji.
Taśma reprywatyzacyjna
Pierwszy etap to handel roszczeniami. Sporadycznie zdarzają się przypadki, gdy o zwrot własności walczą dawni właściciele. O wiele częściej czynią to osoby, które się w tym wyspecjalizowały – bo na tym zarabiają. Skupują za ułamek wartości roszczenia nawet bez dokumentów koniecznych do odzyskania nieruchomości. Już na tym etapie w sprawę angażują się kancelarie prawne, reklamujące się hasłami typu: „Bez trudu odzyskamy twą nieruchomość”.
Zadzwoniłem do jednej z nich, przedstawiając się jako potomek niesłusznie wywłaszczonego. Przyznaję w rozmowie, że nie mam wszystkich dokumentów, które wydają się niezbędne w walce o zwrot nieruchomości lub odszkodowanie od państwa, części nie udało mi się odnaleźć. – Pan przyniesie to, co ma. Damy radę – zapewnia nas miła pani.
Nic dziwnego, że dadzą radę. Bo następny punkt przy taśmie to miejsce fabrykowania dowodów. Skoro wiele dokumentów się nie zachowało, a wiadomo, że sąd ich będzie wymagał, trzeba je stworzyć. Dowody? Choćby popularne ustanawianie kuratorów na rzecz 120-letnich uprawnionych, których miejsce pobytu zazwyczaj pozostaje nieznane. – Na salę rozpraw wchodzi prawnik i zasypuje sąd dokumentami, z których wynika, że w społeczności sefardyjskiej ludzie żyją nawet po 130 lat. Przekonuje więc, że w Polsce 120-latek to żaden ewenement, typowy uprawniony do reprywatyzacyjnego roszczenia – opisuje prof. Łętowska. – Urąga to jakiejkolwiek logice, ale działa. Zresztą nie rozumiem dlaczego – mówi profesor.
I teraz dochodzimy do najsmutniejszego miejsca przy taśmociągu: stanowiska sędziów. Dzika reprywatyzacja, gdy majątki są zwracane osobom o co najmniej wątpliwych podstawach prawnych do ich odzyskania lub wypłaca się niewyobrażalne kwoty nijak nieprzystające do rzeczywistej wartości utraconego dziesiątki lat temu mienia, to w znaczącej mierze wina sądów. A przede wszystkim braku dociekliwości sędziów, braku chęci przyjrzenia się całemu procederowi.
– Sędzia czuje, że coś jest nie tak, że kurator 120-letniej osoby to jednak dziwny przypadek. Ale jeśli wyda niepomyślną dla niego decyzję procesową, to będzie musiał ją uzasadnić na piśmie. A pisać mu się nie chce, a bywa też, że nie umie – twierdzi prof. Łętowska. Zwraca uwagę na to, że o ile sędziowie z chęcią piszą uzasadnienia wyroków, które wpisują się w ugruntowaną linię orzeczniczą, tak problem pojawia się wtedy, gdy trzeba pójść pod prąd. Bo to wymaga o wiele większego nakładu pracy i nie ma gwarancji, że decyzja utrzyma się w apelacji. A ambicje do naprawy świata i kryteria awansu zawodowego nie zawsze idą w parze. Większości sędziów zależy na tym, by ich skuteczność była możliwie największa.
W efekcie większość orzeczeń jest pomyślna dla ubiegających się o zwrot nieruchomości lub odszkodowanie. A uzasadnienia wyroków są do siebie bardzo podobne. Nie ma w tym nic dziwnego, bo biznes reprywatyzacyjny dba o sędziów: by nie musieli się przemęczać pisaniem, już na pierwszej rozprawie dostają gotowiec. Tak skonstruowane pismo procesowe, że wystarczy je przekopiować do uzasadnienia – tylko trzeba wstawić właściwe dane. Także urzędnicy samorządowi zajmujący się reprywatyzacją wolą się nie wychylać. – Czasem kusi, aby w daną sprawę zaangażować się bardziej, bo ona śmierdzi na kilometr. Ale świadomość, że wówczas sprawa zajmie co najmniej trzydzieści razy więcej czasu niż inna, a tego czasu po prostu nie ma, wcale nie zachęca. Zwłaszcza że jestem rozliczany z liczby spraw załatwionych – słyszę od jednego z nich.
A cytowany już adwokat zauważa: – Wyczuwam w pana głosie pretensję. Niech pan ma pretensje do tych, którzy akceptują przedstawiane przez nas dowody, czyli sędziów i urzędników. Ja i koledzy po fachu wykonujemy jedynie swoją pracę najlepiej, jak potrafimy. Jeśli powiem coś absurdalnego w sądzie, a sędzia to klepnie, to powie pan, że głupi jest adwokat czy że sędzia jest głupi?
Odrzut z taśmociągu
Wspomniana uchwała NSA jest niebezpieczna z jeszcze jednego powodu. Przyjęto w niej założenie, że właściciel prywatny w takim samym stopniu będzie realizował cele użyteczności publicznej (np. zapewni mieszkańcom dach nad głową, stworzy przedszkole lub szkołę) jak gmina. A to absurd. – Wiadomo, że ten pierwszy będzie nastawiony na zysk. Gmina zaś ma obowiązek realizowania swoich zadań, choćby zaspokajanie potrzeb mieszkaniowych obywateli było nierentowne – wskazuje prof. Łętowska. I tym sposobem docieramy do tych, którzy są odrzutem produkcyjnym. Chodzi o lokatorów. Gdy ktoś odzyska kamienicę, w najlepszym razie jej mieszkańcom podniesie czynsz. W gorszym – pozbędzie się ich. A w najgorszym – lokatorzy będą chcieli zostać, a nowy właściciel nie będzie miał skrupułów w walce z nimi.
Gdy słyszymy o zorganizowanych grupach czyścicieli kamienic, często chodzi o zreprywatyzowane nieruchomości. Pojawia się nowy-stary właściciel, który chce sprzedać majątek. A oczywiste jest, że lepsze pieniądze można dostać za budynek bez lokatorów. – Oczywiście, że można stworzyć ciąg przyczynowo-skutkowy między reprywatyzacją a rugami lokatorskimi – zapewnia prof. Ewa Łętowska. Metody rugowania? Pisaliśmy o nich szerzej na łamach DGP choćby w styczniu („Więzienie za odcięcie mediów”, DGP 2/2016). Przykładowo, poza niemal typowym już odcinaniem mediów, wyjmuje się okna, zamyka pomieszczenia na kłódkę, a nawet zamurowuje wejścia do mieszkania. Wcześniej czy później tak dręczony lokator się poddaje.
Problem dostrzegł zresztą ustawodawca. Począwszy od 1 stycznia 2016 r., w kodeksie karnym znajduje się art. 191 par. 1a uchwalony jeszcze przez Sejm poprzedniej kadencji. Zgodnie z tą regulacją karze podlega ten, kto „stosuje przemoc innego rodzaju uporczywie lub w sposób istotnie utrudniający innej osobie korzystanie z zajmowanego lokalu mieszkalnego”. Eksperci już teraz jednak twierdzą, że to regulacja daleko niedoskonała. Ustawa w żadnym innym miejscu nie posługuje się sformułowaniem „innego rodzaju czynu”. W takiej sytuacji zaś prokuratorzy wcale nie będą chętni do pisania aktu oskarżenia, bo tak naprawdę przepis jest niejasny.
Próbowaliśmy skontaktować się z kilkoma kancelariami prowadzącymi sprawy reprywatyzacyjne. Większość prawników, na ogół tak chętnych do rozmowy, tym razem odmawia. Niektórzy mówili wprost: nie chcemy, by nazwa naszej kancelarii pojawiła się w tekście, wolimy działać po cichu. Na rozmowę zgodził się jednak adwokat Józef Forystek z Forystek i Partnerzy, czołowej kancelarii na rynku reprywatyzacyjnym.
Mecenas Forystek zapewnia, że nigdy w jego wieloletniej praktyce nie zdarzyła się sytuacja, by jego kancelaria prowadziła sprawę o eksmisję w stosunku do kogoś, kto nie zalegał z czynszem. – Jedyne przypadki, gdy pomagamy naszym klientom w eksmisji, mają miejsce wówczas, gdy ktoś od dawna zajmuje lokal bez tytułu prawnego i nie uiszcza ani czynszu, ani wynagrodzenia za bezumowne zajmowanie lokalu – deklaruje prawnik.
Czy to oznacza, że rugowanie lokatorów przez nowych właścicieli to mit? – Czy patologiczne przypadki się zdarzają? Zapewne tak. Od czasu do czasu piszą o tym gazety – mówi Forystek. I dodaje, że niewykluczone, iż mniejsze kancelarie chcą się pokazać i znaleźć miejsce na wyjątkowo konkurencyjnym i trudnym rynku usług prawniczych. – Przy 50 tys. profesjonalnych pełnomocników zawsze zdarzą się tacy, którzy nadinterpretują instytucje prawne. Po to jednak są sądy, które powinny rozstrzygać spory prawne, stojąc na straży prawa. A prawo dobrze chroni prawa lokatorów – twierdzi Józef Forystek.
Jego zdaniem zaś często to właśnie właściciele stoją na straconej pozycji. Bo ich ochrona jest iluzoryczna. Przykład? – Nie może być tak, że właściciel nieruchomości przejmuje zobowiązania państwa i gminy wobec osób uboższych. To nie na właścicielu spoczywa obowiązek utrzymywania co biedniejszych lokatorów, lecz na gminie i całym społeczeństwie, które w tym celu płaci podatki. W praktyce jednak to na barkach naszych klientów spoczywa finansowy ciężar ich utrzymania – wyjaśnia mec. Forystek.
Co dalej
Roszczenia reprywatyzacyjne nie wygasają. Orzecznictwo sądowe zachęca kolejne osoby do ubiegania się o zwrot nieruchomości lub odszkodowanie. I to niezależnie od tego, czy są podstawy, czy ich nie ma. Zgodnie z zasadą: a nuż się uda?
– Nawołuję do znalezienia złotego środka. Reprywatyzować trzeba, ale z głową, a nie oddawać każdemu, kto się upomni – mówi prof. Ewa Łętowska. Jej zdaniem sędziowie powinny wyściubić nos poza swoje sprawy i spojrzeć na biznes reprywatyzacyjny całościowo. Wtedy dostrzegą, że przyzwolenie na nieograniczone wręcz dochodzenie kolejnych roszczeń to droga donikąd. Wówczas bowiem nie będzie ich wcale mniej, lecz coraz więcej. Zamiast 120-letnich babć pojawią się 140-letni dziadkowie. Oczywiście tylko na papierze, bo w rzeczywistości będzie występował ustanowiony dla nich kurator, działający na rzecz firmy skupującej roszczenia. – Bierzmy przykład z pojedynczych sądów, które mówią: reprywatyzacja tak, ale się rozliczmy. Skoro gmina wzięła stary, obdrapany budynek, a ma oddać nowo wyremontowany, to właściciel musi zapłacić za odbudowę, remonty, wszystko. Przecież prawo dopuszcza taką możliwość, tylko liczyć trudno, fakt – wskazuje prof. Ewa Łętowska.
Minister Jerzy Kozdroń uważa jednak, że nie należy reprywatyzacji zbytnio utrudniać. – Fakty są takie, że PRL ludziom odebrał majątki. I teraz – czy nam się to podoba, czy nie – trzeba je oddać lub wypłacić odszkodowania. Zacisnąć zęby i ponosić konsekwencje tego, co państwo zrobiło lata temu – konkluduje Kozdroń.
Tyle że niektórzy w takiej sytuacji mówią: niech każdy zaciska własne zęby, a nie cudze.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama