3 grudnia posłowie zdecydowali o wprowadzeniu poprawki do projektu uchwały wzywającej Ministra Administracji i Cyfryzacji do zagwarantowania rodzicom prawa do internetu bez pornografii. Zgodnie z nią Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji ma przygotować zalecenia – wytyczne dla firm, zajmujących się dostarczaniem internetu w zakresie specjalnego oprogramowania, które blokowałoby treści pornograficzne na danym odbiorniku. Wprowadzono także możliwość świadczenia przez dostawców dodatkowo płatnej usługi „internet bez treści pornograficznych”.
Zdecydowanym przeciwnikiem projektu jest Piotr VaGla Waglowski. Jego zastrzeżenia budzi już sama forma podejścia do tematu. - Projekt dotyczy technicznych kwestii realizacji wolności słowa. A rząd nie jest od zajmowania się technicznymi kwestiami konstruowania oferty dostawców usług. Jeśli posłowie oczekują, że rodzice mają mieć możliwość "żądania uzyskania określonej usługi", to taka możliwość już jest – są na rynku usługi, z których konsument/klient może dziś korzystać –stwierdza Waglowski. I dodaje: - Wzywanie przez posłów rządu do podjęcia działań oznacza, że zamierzają oni ingerować w infrastrukturę oraz rynek telekomunikacyjny. A to budzi moje obawy. Rynek powinien być regulowany przez popyt i podaż. Jeżeli byłoby zainteresowanie mechanizmami kontroli rodzicielskiej usługodawcy sami wprowadzaliby je do swoich ofert.
Innym problemem jest fakt, że w polskim prawie nie ma definicji pornografii. W przypadku takiego projektu rodzi to wiele niejasności. - Stanowi to duże utrudnienie dla przedsiębiorców związanych z branżą medialną. Nałożony został na dostawców usług audiowizualnych obowiązek zabezpieczania na żądanie treści nieodpowiednich dla małoletnich bez precyzyjnego wskazania, co należy rozumieć za taką kategorię. Zgodnie z ustawą medialną kategoria treści wymagająca oznaczenia wskazującego, że jest to materiał dla osób pełnoletnich jest osobno definiowana od treści niebezpiecznych dla małoletnich, w tym pornograficznych, które powinny być zabezpieczone – mówi Teresa Wierzbowska, wiceprzewodnicząca rady nadzorczej Związku Pracodawców Branży Internetowej IAB Polska. - W wytycznych Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji dotyczących sposobu kategoryzacji treści brakuje jednak jasnej informacji, co należy rozumieć za pornografię i kiedy treści dla dorosłych wymagają zabezpieczenia, a nie tylko odpowiedniego oznakowania – wyjaśnia Wierzbowska.
Projekt uchwały wzywającej Ministra Administracji i Cyfryzacji do zagwarantowania rodzicom prawa do internetu bez pornografii, zgłoszony w lipcu 2013 roku przez grupę posłów pod przewodnictwem Beaty Kempy, od początku wzbudzał wiele kontrowersji.
Wstępna wersja zawierała pomysł nałożenia na dostawcę Internetu konieczności uzupełnienia swojej oferty o specjalne filtry umożliwiające rodzicom blokowania treści o charakterze pornograficznym. Wnioskodawczyni, Beata Kempa, argumentowała, że bezpieczeństwo małoletnich jest wartością nadrzędną, którą państwo powinno chronić, a dostępne na rynku rozwiązania są zbyt zaawansowane technologicznie i za drogie. Jak twierdzi poseł Antoni Mężydło, akurat rodzice, których problem dotyczy, należą do pokolenia, które nie cierpi na analfabetyzm internetowy, więc tego typu argument jest śmieszny.
- Jeżeli ludzi stać na dostęp do internetu to powinni być przygotowania na opłaty związane z ochroną swoich dzieci przed zagrożeniami występującymi w sieci. Ponadto jeżeli projekt dotyczy bezpieczeństwa najmłodszych to odpowiedzialny rodzic powinien kontrolować, w jaki sposób jego latorośl korzysta z internetu. Działania pani poseł, która uważa je za przejaw odpowiedzialności za dzieci są dla mnie nawoływaniem do pozostawienia ich samym sobie przed ekranem komputera. Zagwarantowanie rodzicom urządzenia blokującego niebezpieczne treści to dla mnie forma przyzwolenia na pozbycie się przez rodziców obowiązków kontroli działań dzieci –uzasadnia VaGla Waglowski.
Projekt uchwały ma jeszcze jeden wymiar – przez niektóre środowiska odczytywany jest jako pierwszy krok do cenzury Internetu. Krytycy sugerują,że pierwotne ograniczenie internetowych treści w słusznej sprawie szybko przerodzi się w ingerencję państwa w wolność i niezależność internetu czyli jego ocenzurowanie. Próby wprowadzenia podobnych regulacji miały miejsce np. Niemczech czy Anglii, gdzie David Cameron chciał blokować niektóre treści na poziomie państwowym. Polscy posłowie rozważali ograniczenia na poziomie rodziców, ale już sam fakt, że to dostawcy usługi mieliby tworzyć filtr i decydować, jakie zagadnienia może budzić obawy.
W opinii Romana Dmowskiego z Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji wprowadzenie pełnych ograniczeń jest niemożliwe. Po pierwsze ze względu na brak możliwości prawnych na ograniczenie informacji pojawiających się w sieci – między innymi przez zasadę niezależności treści w internecie. Po drugie poprzez brak odpowiednich kompetencji państwa do wpływania na działalność oraz usługi oferowane przez komercyjnych dostawców internetu. Wcielenie propozycji w życie nałożyłoby na usługodawców ogromne koszty. Po trzecie poprzez fizyczne ograniczenia. Minister zwrócił uwagę, że za każdym razem gdy podejmowane są próby ograniczeń, powstają do nich obejścia. Dlatego szczelny system kontroli pornografii jest niemożliwy. Z kolei zbyt duża automatyzacja doprowadziłaby do eliminowania treści dotyczących np. zagadnień edukacyjnych związanych z rozrodczością czy kronik kryminalnych, mówiących o przestępstwach np. gwałtach. W związku z powyższym Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji rekomendowało pozostawienie kwestii kontroli rodzicielskiej rodzicom, którzy jeśli chcą mogą korzystać z dostępnych na rynku rozwiązań. Zamiast tworzenia systemu państwo powinno zająć się edukacją zarówno dzieci, jak i rodziców oraz informowaniem ich o sposobach ochrony przed pornografią w sieci.
Piotr VaGla Waglowski powołując się na raport z monitoringu rządowego procesu legislacyjnego wskazuje na jeszcze jeden problem. Blisko 24 proc. rządowych projektów ustaw nie jest poparte właściwą Oceną Skutków Regulacji, czyli taką która identyfikowałaby poprawnie problem społeczny, który uzasadnia ingerencję legislacyjną. - Taki też procent analizowanych projektów nie wskazywało przyczyn problemu, nie analizuje się mocnych i słabych stron proponowanych rozwiązań. Chodzi o tworzenie prawa opartego na dowodach – tłumaczy Waglowski. - Uzasadnienie poselskiego projektu uchwały zgłoszonego przez poseł Kempę nie zawiera nawet źródeł danych, które są tam przywołane, a samo przywołanie jest nieco oderwane od analizy problemu, którego w uzasadnieniu właściwie nie ma. Na tej podstawie uznaję, że jest to po prostu wrzutka polityczna. Prawem opozycji jest wpychanie rządu na minę, ale jako obywatel oczekuję, że państwo jednak będzie działało rzetelnie, gdy będzie podejmowało kroki normatywne, nie tylko te, które ingerują w podstawowe wolności i prawa obywateli – dodaje Waglowski.