„Sąd orzekł jak orzekł, a nikomu nic do tego”. Nie wymyśliłam tego powiedzonka. Kursuje ono w środowisku. Można w nim widzieć wyraz cichej rezygnacji, ale chyba – co bliższe prawdy – arogancji władzy.
„Sąd orzekł jak orzekł, a nikomu nic do tego”. Nie wymyśliłam tego powiedzonka. Kursuje ono w środowisku. Można w nim widzieć wyraz cichej rezygnacji, ale chyba – co bliższe prawdy – arogancji władzy.
Bo to prawda, że wyrok w imieniu Rzeczypospolitej zawsze wiąże, niezależnie od tego, jak nieprawidłowe byłoby samo rozstrzygnięcie, nieporządne uzasadnienie, postępowanie poprzedzające wyrok – pełne zaniedbań, a rozumowania – nie do przyjęcia. Nadmierna wiara tylko w siłę zwalnia bowiem od staranności o poziom argumentacyjny wyroku, a nawet może przykrywać niedbalstwo w orzekaniu czy sporządzeniu wyroku. Skoro i tak wiąże...
Dlatego cytowane powiedzonko nie jest takie niewinne. Na antypodach lokuje się inne, bardzo słynne zdanie (lata dwudzieste ubiegłego stulecia, Anglia, Lord Heward), w nieco uproszczonym tłumaczeniu brzmiące mniej więcej tak: „Zasadnicze znaczenie ma, aby wyrok przekonywał, że sprawiedliwość rzeczywiście wymierzono”. Polskie powiedzonko trochę za łatwo rozgrzesza sąd z rzetelności zawodowej, nakazującej sądzić ze zrozumieniem, co oznacza wymierzanie sprawiedliwości, a nie formalne przemielenie sprawy (i to powolutku). U nas sporo mielenia, za mało wymierzania sprawiedliwości, a jeszcze mniej troski o to, aby przekonać, że ją wymierzono. Wiara tylko w siłę wyroku powoduje brak dbałości o siłę argumentacji jako źródła zaufania do sądu i prawa.
Polska jest krajem o deficycie zaufania społecznego – ekonomiści i socjologowie coraz częściej w tym właśnie braku upatrują hamulców rozwoju. Prawo, wymiar sprawiedliwości z natury rzeczy powinny być czynnikami budowy zaufania – jeśli przekonują siłą argumentu. „Sąd orzekł jak orzekł i nikomu nic do tego”?
Skłonność do bylejakości
Niszczycielski wpływ braku zaufania na funkcjonowanie instytucji i stan społeczeństwa to: „podejrzewanie innych o złe intencje, traktowanie każdego jak kogoś, kto kieruje się wyłącznie własnym zyskiem. (...) Zainteresowani głównie sobą nie poznajemy innych, budujemy wobec nich nietrafne oczekiwania, a potem rozczarowujemy się innymi. Nie wypełniamy obowiązków, których wymaga praca czy zawód, jaki wykonujemy. (...) Ciągle jest w nas skłonność do bylejakości. I do przymykania na to oka. (...) po tragicznej śmierci dziecka okazało się, że lekarz, zamiast dyżurować w szpitalu, był w domu? A ordynator oddziału ginekologicznego, który pracował w ciągu dnia w swoim prywatnym szpitalu? Wszyscy o tym wiedzieli, wszyscy to akceptowali. A profesorowie, którzy zapominają o swoim egzaminie lub piszą nierzetelne recenzje? A kto zawinił, że Stadion Narodowy przemienił się w basen? Że godzinami staliśmy w korkach przy bramkach na autostradzie? Każdy, kto bierze pieniądze, źle wykonując swoją robotę. (...) Jeżeli sami postępujemy tak, że nie można przewidzieć, co zrobimy, a raczej można przewidzieć, że zrobimy coś nie tak, naciągniemy przepisy, ominiemy je, wprowadzimy kogoś w błąd, nie dotrzymamy słowa czy terminu – to spodziewamy się, że inni postępują tak samo. Nieufność wynikająca z braku sensownej i starannej realizacji zobowiązań zawodowych tym bardziej jest groźna, im bardziej te czynności są skomplikowane, a ich efekty – odroczone w czasie: w zawodzie nauczyciela, prawnika, lekarza, polityka. (...) niepokoję się stanem świadomości Polaków. Bo demokracja i efektywna gospodarka rynkowa wymagają zaufania. Gdy zamiast dialogu fruwają obelgi i wszelkie sztuczki niszczące przeciwnika stają się dopuszczalne – demokracja jest fasadowa”. (K. Skarżyńska, „Polak Polakowi Polakiem. Jak i dlaczego zagryzamy się nawzajem, „Gazeta Wyborcza” z 15 sierpnia 2014 r.).
Deficyt sądzenia ze zrozumieniem
Sądzenie ze zrozumieniem to wcale nie jest kwestia miękkiego serca czy czułostkowości. Przeciwnie, wielcy sędziowie, których podpatrywałam (i ciągle podpatruję) przy pracy, przeważnie są dość kostyczni i nieskłonni do pobłażania. Zawsze byli natomiast dokładni i rzetelni, mają prawniczą wiedzę i wyobraźnię. Na sądzenie ze zrozumieniem składa się mnóstwo rzeczy, dotyczących aksjologii, sprawności zawodowej, rzetelności w kontaktach z sądową klientelą, umiejętności sytuacyjnej oceny sprawy, odwagi (także wobec kolegów w składzie), a przede wszystkim umiejętność ważenia (złoty środek!) wszystkiego, co wymaga oceny. To jest przede wszystkim uświadomienie sobie, z czym sąd ma do czynienia: z ustaleniem faktów i przypisaniem im adekwatnego, prawnego znaczenia.
Subsumpcja w szerokim tego słowa znaczeniu jest czymś, co szczególnie marnie wypada w wyrokach. Nie wiem, czy dotyczy to samej rzeczy, jej przeprowadzania czy opisania, ale coraz częściej mam wrażenie, że coś tu nie gra, a czytuję wyroki różnych sądów, rozmaitych szczebli. Kiedyś, jeszcze kilka lat temu, wrażenie to towarzyszyło mi przy lekturze postanowień z postępowania niejawnego, kończących postępowania wpadkowe. Obecnie napotkać można wyroki, których uzasadnienie jest konstruowane w podobny sposób. Sąd zadowalał się przytoczeniem podstawy prawnej, pojęć i przesłanek wskazanych w przepisach dotyczących np. zwolnienia od kosztów czy środka zabezpieczającego, a potem szybciutko konkludował, że „w tym stanie rzeczy” (jakim stanie?) coś należało lub czegoś nie należało orzekać.
Stan faktyczny sobie, wyrok sobie
Teraz coraz częściej spotykam wyroki, gdzie stan faktyczny sobie, a część po sakramentalnym „sąd zważył, co następuje” zawiera różne przytoczenia przepisów, ich fragmentów, wyjaśnienia i interpretacje, prowadzone czysto abstrakcyjnie. Sądy nie potrafią (nie widzą potrzeby?) przeprowadzenia oceny stanu faktycznego w celu wykazania „co jest czym czego” – jakie fakty sprawy wypełniają konkretne przesłanki wymagane przez prawo dla danej kwalifikacji prawnej i jak do tego przez sąd ustalonego stanu się mają (miały?) twierdzenia stron w tej samej kwestii.
Jest to przede wszystkim usterka sztuki pisarskiej. Ale może za tym kryć się i coś poważniejszego. Może to wynikać z nadmiernego zaufania do przeklejonych fragmentów pism procesowych, opisujących stan faktyczny? A może to konsekwencja elektronicznego protokołu: trudniej korzystać z niego niż z tradycyjnego, gdy pisze się uzasadnienie jakiś czas po rozprawie. Gdy trzeba znów słuchać całości, zamiast łatwo przelecieć okiem do szukanego fragmentu, łatwiej przychodzi machnąć ręką i nie sprawdzać. Może to nadmiar zaufania do asystentów i braku kontroli nad ich pracą? Jeżeli coś, co miało być wywodem subsumcyjnym, jest prowadzone jako wnioskowanie na tle wykładni przepisów, wtedy ewentualna poprawność interpretacji może nie mieć nic wspólnego z trafnością samego wyroku.
Właśnie zakończyła się uniewinnieniem sprawa konserwatora zbytków, który przekazał niszczejący zabytkowy spichrz w prywatne ręce. Zabytek został wprawdzie pieczołowicie odnowiony, co zebrało laury jako renowacja roku, ale co nie uchroniło funkcjonariusza z inicjatywą od trzynastoletniej mitręgi sądowej i kilkunastomiesięcznego aresztowaniem. Sędzia wydający ostateczny wyrok napisał (ze zrozumieniem!): „Ograniczenie uzasadnień do przytoczenia ustawowych określeń i przepisów doprowadziło do błędu logicznego typu idem per idem. Sąd odwoławczy nie rozpoznał zarzutów zażaleń (...). Ze względu na konsekwencje stosowania tymczasowego aresztowania względem oskarżonych tego typu uzasadnienia godzą w poczucie sprawiedliwości społecznej i podważają autorytet sądu”. Nic dodać, nic ująć.
Lekceważenie pozwanego
Mam przed sobą wyrok Sąd Rejonowego dla m.st. Warszawy, sygn. VII U 131/14, w sprawie o zwrot nienależnie pobranego świadczenia rehabilitacyjnego. W czasie, na jaki przyznano zasiłek, pozwanego zwolniono z pracy. Od tego momentu przysługiwał mu zasiłek liczony od innej, niższej podstawy. ZUS płacił jak wcześniej, stąd nadpłata. Pozwany tłumaczy, że nie wiedział o pomniejszeniu zasiłku, że natychmiast po otrzymaniu zwolnienia z pracy wysłał je do ZUS, a ten nie poinformował o utracie prawa do wyższego zasiłku. Uzasadnienie wyroku zasądzającego zwrot ani słowem nie odnosi się do twierdzenia powoda, że nie wiedział o utracie uprawnienia, że natychmiast wysłał do ZUS otrzymane wypowiedzenie, zatem, że to ZUS się pomylił. O tym wszystkim w wyroku ani słowa. Może więc rację ma ZUS, może pozwany, ale to nie wynika z uzasadnienia.
Świadczenia ZUS z natury rzeczy mają charakter alimentacyjny i są wydawane „na życie”. Dlatego zresztą właśnie ich zwrot wyjęto z reżimu nienależnego świadczenia. Bo bezpodstawne wzbogacenia i nienależne świadczenie wyłącza sytuacja, gdy zobowiązany nie jest „już” wzbogacony. Z racji charakteru świadczeń zusowskich, gdyby ten właśnie reżim był miarodajny, ryzyko wszelkich nieprawidłowości wypłaty byłoby systemowo ulokowane po stronie świadczącego i nigdy w praktyce niczego by mu nie zwrócono. Ale zarazem nie może i nie powinno tak być, że ryzyko każdej omyłki samego świadczącego jest przerzucone na pobierającego świadczenie. Dlatego to on musi informować o zmianie sytuacji prawnej i faktycznej, ale od ZUS należy wymagać wyciągania wniosków, a nie bezrefleksyjnego robienia tego, co dotychczas.
W opisywanej sytuacji pozwany twierdzi, że wysłał dokument. O tym jednak wyrok nie mówi. Nawet nie wiadomo, czy to problem „dania wiary”, czy poglądu, że nie trzeba zawiadamiać o utracie prawa do zasiłku w wyżej wysokości. Dlaczego nie napisano choćby „X nie ma racji.... ponieważ”? Tak byłoby lepiej i dla autorytetu sądu, i dla zaufania do prawa. Wartość przedmiotu sporu mała (1350 zł), żaden adwokat paprać się tym nie chce, kasacji toto nie podlega, drobnica, wyrok spod sztancy. „Sąd orzekł jak orzekł, a nikomu nic do tego”. Pozwany zapłacił, ale uważa (niebezpodstawnie), że sąd go zlekceważył i zawiódł.
Brak sensownej i starannej realizacji zobowiązań zawodowych, bylejakość funkcjonowania, w warunkach braku zaufania – czy tu się mieści désintéressement wymiaru sprawiedliwości wobec zabezpieczenia na nieruchomościach mieszkaniowych czy składnikach przedsiębiorstwa przy nieproporcjonalnej wysokości udzielonego kredytu? Rygorystyczne „podpisał, a zatem musiał wiedzieć” przy ryzykownych transakcjach z bankami i parabankami? Uznanie za normalne pseudoubezpieczenia, dodatku wciskanego na siłę przy każdej transakcji przez bank czy biuro turystyczne? Deficyt czasu dotrwania do pomyślnego wyroku przez biednych lub potrzebujących konkretnego świadczenia staje się coraz poważniejszym problemem przy opieszałości działania sądów.
Spektakularna była zakończona w 2014 r. sprawa sądowa człowieka ręczącego w 2001 r. za lichwiarską pożyczkę w wysokości 700 zł. Horrendalnie naliczane kary i odsetki za spóźnienie jednej z rat doprowadziły do długu poręczyciela w wysokości 120 tys. zł (a i dłużniczka główna spłaciła 45 tys. zł). Do załatwienia sprawy (wymagało to uprzedniego przywrócenia terminu do wniesienia sprzeciwu od nakazu zapłaty) doszło tylko na skutek rozgłosu prasowego, bodajże interwencji prokuratora generalnego i hobbystycznego zaangażowania prawnika bardzo wysokiej klasy. Bogu dziękować sędzia sądził ze zrozumieniem, chociaż musiał się wychylić. Na co dzień procesowanie zdecydowanie lepiej służy silniejszemu ekonomicznie, organizacyjnie i intelektualnie.
Reformy procedur – tak zresztą oczekiwanej, karnej, jak i kolejnych cywilnych, sprzyjają profesjonalizacji procesów. Niefachowiec nie daje sobie rady ze zwiększonymi wymaganiami formalnymi, wynikającymi z rygoryzmu kontradyktoryjności. Oznacza to zwiększone zapotrzebowanie na pomoc prawną „dla słabszego”, której to pomocy nie zorganizowano, aby zrównoważyć wspomniany rygoryzm. Profesjonalizacja oznacza także większe zapotrzebowanie na ekspertyzy biegłych, przybierające czasem postać ucieczki sędziego od decydowania. Ocena społecznego znaczenia symbolicznego swastyki czy zakazu pedałowania ekspertyz nie wymaga – nie chodzi o wywody historyczno-porównawcze, ale o to, jak te symbole są odbierane tu i teraz. To nie jest wiedza ekspercka i powoływanie biegłego ma tu raczej charakter parawanu, ukrywającego niechęć do brania decyzji na sędziowską klatę.
Osoby zamożniejsze, korzystające z niezbędnej, wyspecjalizowanej prawnej pomocy dadzą sobie radę w warunkach kryzysu szybkości postępowania, jego rosnącej formalizacji, ucieczki sądu w ekspertyzy, deficytu subsumpcji i siły argumentacji oraz innych zawodności wymiaru sprawiedliwości. Biedniejsi i nieporadni (wiek) muszą się liczyć z koniecznością rezygnacji za skutecznej ochrony sądowej. Wymiar sprawiedliwości (podobnie jak lecznictwo) wymaga bowiem u nas wyszarpania tego, co się należy, co jest kosztowne, czasochłonne i wymaga grubej skóry. Może jednak ma to związek z popularnością powiedzenia, że „sąd orzekł jak orzekł, a nikomu nic do tego”?
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama