Jedynym członkiem Krajowej Rady Sądownictwa wkładającym na rozprawy wyjściowy mundur jest Piotr Raczkowski, od niedawna jej wiceprzewodniczący.
Z tym mundurem to jest w zasadzie tak, że sędzia pułkownik Raczkowski ma go pod togą, gdy sądzi w macierzystym Wojskowym Sądzie Okręgowym w Warszawie. Idąc do sądu powszechnego (SO w Warszawie), w którym regularnie od pięciu lat orzeka w ramach delegacji, ogranicza się do zwykłego garnituru. A i to nie zawsze, bo w końcu marynarka i eleganckie spodnie nie są najwygodniejszym strojem do jazdy rowerem, na którym nowy wiceprzewodniczący KRS czasem pokonuje 20-kilometrowy dystans między domem i centrum stolicy.
- Przywiązuję bardzo dużą wagę do aktywności fizycznej - przyznaje sędzia Raczkowski, który trzy razy w tygodniu trenuje karate w stylu shotokan (ma brązowy pas, stopień 3 kyu), biega, jeździ na nartach, a urlop najchętniej spędza na obozach sportowych. Zdecydowanie wyróżniając się tym samym z grona prawników, dla których najbardziej zaawansowaną formą ruchu jest zazwyczaj wyciągnięcie ręki po książkę.
Decyzję o pójściu na prawo na toruński UMK podjął już jako poborowy odbywający w latach 80. ubiegłego wieku zasadniczą służbę wojskową. Raz, że rzeczywistość w armii, z którą chciał związać przyszłość, delikatnie mówiąc odbiegała od jego wyobrażeń ukształtowanych przez opowieści dziadka – przedwojennego oficera. Dwa, wydawało mu się, że przed zawodowym żołnierzem z dyplomem wydziału prawa drzwi do awansów i odpowiedzialnych zadań staną otworem. Otrzeźwienie przyszło wraz z pierwszą poważną” propozycją – objęcia dowództwa kompanii obrony przeciwlotniczej w dalekim Koszalinie. – Odmówiłem i ostatecznie zostałem radcą prawnym w III Warszawskiej Brygadzie Rakietowej. Szybko jednak doszedłem do wniosku, że prawnik bez aplikacji nie bardzo poradzi sobie w życiu, dlatego rozpocząłem aplikację sądową – wspomina Piotr Raczkowski.
To wtedy poznał swoich mentorów: ówczesnego sędziego sądu wojskowego Jana Malinowskiego, dziś pracującego w biurze rzecznika praw obywatelskich, i Marka Pietruszyńskiego, sędziego Sądu Najwyższego. Pierwszy wpoił mu reguły warsztatu sędziowskiego oraz pokorę i szacunek dla wszystkich pracowników sądu, od protokolanta do osób sprzątających, drugi nauczył otwartości na prawo i posługiwania się w pracy miękkim językiem prawnym, odbiegającym od stylu oficjalnych urzędowych pism. – Niezliczoną liczbę wieczorów przesiedziałem w domu sędziego Pietruszyńskiego, który był moim patronem, spierając się i dyskutując o sprawach karnych, które miały być rozpoznane na wokandzie. Bez cienia przesady mogę stwierdzić, że to on ukształtował mnie jako sędziego – mówi Raczkowski.
Nominację sędziowską otrzymał w 1997 r., jest więc przedstawicielem młodego pokolenia sędziów sądów wojskowych, którzy mroków minionej epoki nie zaznali. Dlatego z pewnym zakłopotaniem reaguje na zadawane pół żartem pół serio pytania, czy to prawda, że w sądach wojskowych rano jest odprawa, podczas której orzekający dowiadują się, komu jaką karę należy wlepić. Klimat dawnych czasów miał jednak szansę poczuć jeszcze jako asesor, gdy obserwował stosunek niektórych adwokatów do oskarżonych żołnierzy. – Obrońcami często byli dawni prokuratorzy wojskowi. Śmiać mi się chciało, gdy mimo zmiany roli ostrym tonem wykrzykiwali do swoich klientów np.: „Oskarżony, proszę wstać” – mówi Piotr Raczkowski.
Choć jego poczucie humoru i swobodny styl są wręcz legendarne, zapewnia, że siedząc za sędziowskim stołem nigdy nie ma kłopotu z zachowaniem powagi sądu. Tak było zarówno wtedy, gdy oskarżony o znęcanie się nad żołnierzami stalinowski śledczy mjr Mikołaj Kulik teatralnie mdlał na sali rozpraw, choć chwilę wcześniej chyżo zwiewał żandarmerii wojskowej, skacząc po schodach po trzy stopnie. A także wtedy, gdy na podszyty konfliktem rodzinnym proces pewnego żołnierza przyszła nestorka rodu, rozdała wszystkim, nie wyłączając sędziego, święte obrazki, po czym nakazała się pogodzić – co zwaśnione strony skwapliwie uczyniły.
– Lubię ludzi i z założenia jestem do nich pozytywnie nastawiony – przyznaje Piotr Raczkowski zapytany o swój nieznikający z twarzy uśmiech. – Pan sędzia jest człowiekiem bardzo bezpośrednim, w dobrym znaczeniu tego słowa. Umie skracać dystans, tak by stosunki koleżeńskie pomagały, a nie przeszkadzały w pracy – dodaje sędzia Gabriela Ott, członek Krajowej Rady Sądownictwa. To właśnie ona zgłosiła kandydaturę Piotra Raczkowskiego na wiceszefa KRS. Było to tym bardziej niezwykłe, że w ten oto sposób sędzia „wojskowy” został zarekomendowany do prezydium jako reprezentant sędziów „powszechnych”.
– Sędzia pułkownik jako żołnierz jest niezwykle zdyscyplinowany, konkretny i dobrze zorganizowany. A biorąc pod uwagę fakt, że orzeka zarówno w sądzie wojskowym, jak i okręgowym, ma pełniejszy obraz polskiego sądownictwa – tłumaczy sędzia Ott.
Sam Raczkowski od lat zabiega o to, by sądy wojskowe przestał otaczać nimb tajemniczości, a orzekający w nich sędziowie przestali uchodzić za innych i to takich, którzy mają mało pracy (bo spraw faktycznie jest niedużo). To on upowszechnił praktykę łączenia przez nich funkcji orzeczniczych w sądach wojskowych i powszechnych. Teraz tylko zaciera ręce na myśl o nowych wyzwaniach, jakie stoją przed nim jako wiceprzewodniczącym KRS. – Ostro zabieram się do pracy. Bo czego nie zrobimy w pierwszym roku nowej kadencji, zapewne nie zrobimy nigdy – deklaruje. Oczywiście uśmiechając się od ucha do ucha.