Im bardziej państwo miesza się do wymiaru sprawiedliwości pod pretekstem reform, tym dla nas wszystkich gorzej. Zmian zapowiadanych przez kolejnych ministrów sprawiedliwości nie widać. Mamy za to narastający bałagan. Frustrację środowiska sędziowskiego. Brak stabilizacji.
Na początek nieco statystyki. Od 1989 r., kiedy to z czasów komunizmu kroczyliśmy na drogę demokracji, fotel ministra sprawiedliwości był najgorętszym ze wszystkich. Minister Marek Biernacki jest 23. osobą na tym stanowisku. Wychodzi imponująca średnia 0,9 ministra na rok. A każdy z nich ma duże ambicje. Chce uchodzić za zbawcę wymiaru sprawiedliwości. Ale ledwie coś wymyśli, puści machinę w ruch, już musi odchodzić. Na jego miejsce przychodzi następny, który marzy o zdobyciu popularności i zrobieniu kariery politycznej. Bo prawo, wymiar sprawiedliwości to są sprawy, o których się mówi – dużo i głośno. Więc nowy szef robi głęboki wdech i też zaczyna zmieniać. Co gorsza, choć na początku transformacji ministrami zostawali najczęściej wybitni prawnicy, sławy i autorytety, to w miarę upływu czasu jakość prawniczego wykształcenia kierujących resortem słabła. Podobnie jak orientacja w temacie. Efekt?
Z opracowania FOR „Sądy na wokandzie 2013. Przejrzystość i wydajność pracy” wynika, że choć na wymiar sprawiedliwości wydajemy dużo (0,5 proc. PKB), to jego działaniu daleko do ideału. Sprawy utykają w korkach (8,6 proc. trwa ponad rok). A zaległości rosną. Ale też co roku sędziowie muszą rozpatrywać po 500 tys., a czasem milion spraw więcej niż w poprzednim. Jednocześnie na linii środowisko sędziowskie – resort sprawiedliwości od lat toczy się konflikt, który dodatkowo zaburza wymierzanie sprawiedliwości.
Choćby najświeższa sprawa. Wczoraj Trybunał Konstytucyjny wydał wyrok w sprawie skargi Krajowej Rady Sądownictwa dotyczącej tzw. dużej nowelizacji ustawy z 18 sierpnia 2011 r. o ustroju sądów powszechnych. Zgodnie z obawami samorządu sędziowskiego orzeczenie trybunału było dla niego – w większości kwestii – niekorzystne. Więc konflikt będzie narastał.
Co jeden wymyśli, to drugi zmienia
– W kilkudziesięciu sądach kilkuset sędziów – tak sędzia Waldemar Żurek z Krajowej Rady Sądownictwa szacuje liczbę „zbuntowanych”, którzy przestali wydawać orzeczenia. Przychodzą do pracy, czytają akta, załatwiają formalne sprawy, ale nie zapadają żadne wyroki. Spory kawałek sądownictwa powszechnego ogarnął paraliż. To zdaniem przedstawicieli środowiska koronny dowód na nieład, jaki panuje w systemie, i na tę niekończącą się rewolucyjną drżączkę. W tym przypadku poszło o małe sądy rejonowe, które decyzją ministra Jarosława Gowina (notabene filozofa z wykształcenia) zostały zlikwidowane. Po wielkiej awanturze: PO musiała zgwałcić politycznie swojego koalicjanta PSL, nim mogła zadąć w trąby zwycięstwa. – To było przewrócenie z nóg na głowę poprzedniej reformy pod hasłem „sądy bliżej obywatela”, którą wprowadzano od czasów Hanny Suchockiej – irytuje się sędzia Bartłomiej Przymusiński ze Stowarzyszenia Sędziów Polskich „Iustitia”.
Najpierw w 2001 r. powstały sądy grodzkie, które zastąpiły cieszące się złą sławą z czasów komuny kolegia ds. wykroczeń. Miały orzekać w drobnych sprawach – chodziło o wykroczenia typu przejechana kura, ktoś kogoś uderzył, ktoś kogoś obraził. Ale było za drogo, więc w 2010 r. ich kompetencje przejęły wydziały cywilne i karne sądów rejonowych. Potem nastąpiła kolejna zmiana na stołku ministerialnym i Jarosław Gowin, którego niby pierwszym zadaniem było zderegulowanie państwa, wolał poświęcić się likwidacji małych sądów rejonowych. Początkowo miało ich być 137, lecz liczba ciągle ulegała zmianie: a to 115, a to 79. – Nie było żadnych argumentów merytorycznych. Typowa PR-owska akcja polityczna – ocenia sędzia Waldemar Żurek. Której kosztów nikt nie oszacował. Kiedy się je wreszcie w przyszłości podliczy, okaże się, jak są pokaźne. Te materialne – np. część pracowników trzeba było przenieść do większych ośrodków, tam wynająć powierzchnię biurową, co jest droższe niż na prowincji, magazyny, pomieszczenia na akta etc. I te prawno-moralne (choć utworzenie takiej kategorii zakrawa trochę na publicystyczną ekwilibrystykę). Ale może to nie jest najgorsze określenie, kiedy ma się przed oczyma setki osób w całej Polsce, które siedzą i przepisują sygnatury akt (z jednego sądu na drugi), miotając przy tym przekleństwa na bezsensowność całej operacji. Zwłaszcza że z początkiem roku wszystkie te „przeksięgowane” sprawy zaleją statystycznie wymiar sprawiedliwości jako nowe.
Jest jeszcze sprawa „zbuntowanych”, jak mówi się o tych sędziach ze zlikwidowanych sądów, którzy w swoich nowych miejscach pracy odmówili wydawania wyroków. Podjęli taką decyzję, jak tłumaczą, gdyż Sąd Najwyższy w 7-osobowym składzie orzekł, że podpisane przez zastępców ministra – zamiast jego samego – decyzje o ich przeniesieniu są nieważne. I tym samym będą powodowały nieważność wydawanych przez nich orzeczeń. – Prosiłem ministra Marka Biernackiego, żeby naprawił błąd poprzednika i jeszcze raz podpisał te decyzje. Ale on się uparł, twierdząc, że naraża się na odpowiedzialność konstytucyjną – rozkłada ręce sędzia Żurek.
Taka sytuacja potrawa co najmniej do stycznia, kiedy SN ponownie, tym razem w pełnym składzie, zajmie się tym problemem. Żadna ze stron nie zamierza bowiem ustąpić.
Dbajmy o demokrację
Jak została oceniona przez Trybunał Konstytucyjny skarga KRS, już wiemy. Choć osobom spoza środowiska trudno zrozumieć, dlaczego kwestia dyrektorów administracyjnych sądów i bezpośredniego nadzoru nad nimi resortu sprawiedliwości wzbudziła aż takie emocje.
– Bo to jest faktyczne ustanowienie dwuwładzy w sądownictwie – ocenia sędzia Przymusiński. Prawda jest taka, że ten, kto ma pieniądze i rządzi personelem, ten ma władzę. Niby taki dyrektor miał być tylko menedżerem, który zdejmuje prezesowi sądu z głowy błahostki, jak sprzątanie czy remonty. Jednak w rzeczywistości oznacza to dużo więcej: jeśli prezes potrzebuje papieru czy tonera, musi przyjść i ładnie poprosić. Jeden z rozmówców opowiada, jak to w ich sądzie zamontowano wreszcie klimatyzację. Ale za każdym razem, kiedy ją chcieli włączyć latem, bo mdleli w salach, musieli o to niemal błagać. Raz pan dyrektor przysłał na salę rozpraw komisję z termometrem, aby skontrolować, czy rzeczywiście jest za ciepło.
Sędziowie zwracają uwagę na jeszcze jedną sprawę: jedynym przełożonym takiego dyrektora jest minister. A dyrektor jest przełożonym całego personelu administracyjnego, także tego, który chodzi z sędzią na rozprawy. Na przykład protokolantów. – Sędzia musi zostać, jeśli przeciąga mu się rozprawa, bo pracuje zadaniowo. Ale pani Krysia już nie. Zostanie, jeśli administracyjny jej każe. I zapłaci dodatkowo, co zrobi, jeśli będzie chciał – opowiada sędzia Żurek. I dodaje, że takie konflikty już się zdarzają. Albo jak ten w Wielkopolsce, gdzie remontowano i rozbudowywano sąd i dyrektor dyktował wiceprezesowi, gdzie będzie jaki wydział, a gdzie sale. – Słyszałem także taką historię, jak jeden z dyrektorów pokrzykuje na prezesów dużych sądów rejonowych, bo złożone przez nich zamówienia na środki trwałe nie odpowiadały temu, czego by sobie życzył – dopowiada sędzia Żurek.
Tak więc kwestia dyrektorów administracyjnych i nadzoru to pozbawianie suwerenności władzy sądowniczej. Stanisław Dąbrowski, I prezes Sądu Najwyższego, waży zdania. – Jestem odpowiedzialny za Sąd Najwyższy, a ten jest w pełni autonomiczny – zastrzega. Ale przyznaje, że od dawna zauważa nieprawidłowości ze strony resortu sprawiedliwości w zakresie nadzoru. – Jest za daleko posunięty. W dodatku idzie w kierunku nadzoru nad orzeczeniami, co jest już niedopuszczalne – ocenia. I jako kolejny na to dowód przypomina projekt ustawy, który wnieśli do Sejmu posłowie Platformy Obywatelskiej. Zakłada ona m.in. wprowadzenie na sale rozpraw delegatów resortu sprawiedliwości. Oraz np. możliwość organizowania przez MS narad, na których będzie oceniane orzecznictwo sądów pod względem legalności. – To przesada, mam nadzieję, że ten kuriozalny pomysł umrze śmiercią naturalną – mówi sędzia Dąbrowski. Byłoby bowiem tak, jak gdyby organ wykonawczy przejął dla siebie to, co z racji konstytucji przynależy Sądowi Najwyższemu i Trybunałowi Konstytucyjnemu.
Tyle że, jak przyznaje I prezes SN, sytuacja w Polsce jest dziwna. Niby mamy odrębne władze: ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą, ale te dwie pierwsze się ze sobą zlewają. Taki układ polityczny. Teraz te w naturalny sposób wyciągają ręce po resztę – sądownictwo.
Niezawisłość sądów nie jest zagrożona – zapewniają moi rozmówcy. Mamy demokrację, wolne media... Tylko ta polityczna presja. Historia sędziego Ryszarda Milewskiego, byłego prezesa Sądu Okręgowego w Gdańsku, który stawał na baczność, kiedy jesienią zeszłego roku zadzwonił telefon od rzekomego asystenta ministra Arabskiego, do dziś w środowisku odbija się czkawką. To była dziennikarska prowokacja, ale pokazała, że presja działa. Bo zamiast grzecznie odesłać rozmówcę do diabła, sędzia uzgadniał z nim termin posiedzenia sądu w sprawie przedłużenia aresztu dla Marcina P., szefa Amber Gold.
– Ja jestem Waldemar Żurek, przeżyłem już różnych ministrów. Niektórych ceniłem, innych nie, ale żadnego się nie bałem – zaznacza. Mówi, że gdyby on był w takiej sytuacji, pewnie powiedziałby, żeby pan minister przysłał pismo, a on na nie w stosownym terminie odpowie. – Ale sędzia liniowy jest w gorszej sytuacji niż członek KRS – ocenia. Nawet prezes sądu może ulec presji. O jego powołaniu na stanowisko i odwołaniu decyduje przecież minister.
Może nie warto histeryzować, za wcześnie dąć na trwogę, ale pewne fakty co najmniej niepokoją. Sądy osaczane są z kilku stron. Nie skończył się przecież jeszcze inny spór, a mianowicie o to, czy minister sprawiedliwości ma prawo zażądać przesłania akt sprawy, które są w biegu. – W biegu – podkreśla sędzia Przymusiński. Jakby nie wystarczyło, że może wysłać do sądu wizytatorów, którzy zapoznają się ze sprawą. Ale nie, przerywamy postępowanie, pakujemy paczki, bo pan minister musi wiedzieć, co rzec, kiedy stanie przed kamerami. Więc może rodzić się pytanie: kto wydaje wyrok? Czy niezawisły sąd, czy umocowany tak czy inaczej minister, który ma swój interes do załatwienia?
Ale zostawiając na boku wyzłośliwianie się, bo problem jest poważny: chodzi o to, że pisząc prawo stanowiące o ustroju sądów, powinno się je tworzyć tak, jakby następny minister, który obejmie tekę, nie był już miłośnikiem demokracji jak jego poprzednicy, a tyranem. Który wykorzysta każdą lukę w złych celach. Politycy majstrujący dziś przy paragrafach tego zagrożenia nie dostrzegają. Ustawiają wszystko pod siebie, jak gdyby ich panowanie miało trwać wiecznie.
Piszemy prawo na hurra
Co jakiś czas, statystycznie raz w roku, opinię publiczną podgrzewa kolejny prawniczy news z cyklu „będzie lepiej”. W zasadzie tak powinno być – wymiar sprawiedliwości powinien się zmieniać, tak jak świat wokół. Groźne jest jednak to, że prawo stanowione jest na hurra, na polityczne zamówienie, bez planu, bez kalkulacji. Bez synchronizacji jednej ustawy z drugą. Prześledźmy listę ostatnich osiągnięć legislacyjnych.
Informatyzacja sądów, czyli e-protokół, który wszedł w lipcu 2010 r. Wszyscy klaskali. Zamiast spisywać zeznania świadków i w ogóle cały przebieg sprawy, wystarczy go nagrać. Miało to skrócić czas postępowania o jedną trzecią. Ale nie do końca tak się stało. Jak klaruje sędzia Bartłomiej Przymusiński, na digitalizację rozpraw wydano ogromne pieniądze: wyposażenie jednej sali w sprzęt nagrywający (audio i wideo) kosztuje ok. 50 tys. zł. Ale to nie znaczy, że protokolant jest zbędny. Raz, że ktoś musi ten dość skomplikowany system obsługiwać; dwa, że sędzia nie obejdzie się bez papierowego protokołu. Przeczytanie kilku czy nawet kilkunastu kartek papieru trwa bowiem znacznie krócej niż odsłuchiwanie całej sprawy. – Koledzy z Niemiec, z którymi o tym rozmawiałem, bardzo się śmiali, że widać Polska jest bogatym krajem – komentuje Przymusiński. Tam sędzia, jeśli chce coś z rozprawy nagrać, włącza dyktafon. My potrzebujemy do tego ekipy technicznej – mówi. I dodaje, że o tym, jak system działa, przekonamy się, kiedy te nagrywane sprawy trafią do sądów odwoławczych. Wówczas dopiero stworzy się zator. Jednak sędzia Żurek mityguje. E-protokół ma dobre strony. Przede wszystkim zapewnia przejrzystość i niweluje odwołania z tego powodu, że niby ktoś coś źle zapisał.
Albo e-sądy. Ich pośpieszne wprowadzenie spowodowało, że te realne sądy zostały zalane tsunami drobnych spraw, które wcześniej by do nich nie trafiły. I to nie spraw obywateli, dla których miały być ułatwieniem, ale firm windykacyjnych, które w system wrzuciły tysiące przedawniających się roszczeń na małe kwoty, za które w e-systemie nie musiały płacić. A które potem przechodziły do rozpatrzenia przed rzeczywistym sądem. Na szczęście jest lepiej.
Wciąż jednak brak jest dobrego pomysłu na to, jak postawić tamę liczbie spraw, które każdego roku trafiają przed sądy. A te muszą zajmować się wszystkim: człowiekiem, który wyprowadził psa bez kagańca, i pobiciem ze skutkiem śmiertelnym. Pyskówką dwóch pań i sprawą aferalną. – Bardzo ciężko namówić Polaków do mediacji – wzdycha sędzia Przymusiński. Na 1,4 mln spraw gospodarczych w ten sposób załatwiono tylko 1,2 tys. A skierowanie drobnicy do takiego szybszego załatwienia pozwoliłoby sądom zająć się sprawami o większym kalibrze. Jak w Niemczech, gdzie w tym trybie załatwiane jest nawet 90 proc. tego, czym się zajmują u nas sądy.
Ale problem mediacji nigdy nie nabrał takiego politycznego impetu, jak choćby kwestia sądów 24-godzinnych i stadionowych. Długie miesiące gościła na czołówkach gazet, wyłożono dużo pieniędzy na wyposażenie specjalnych sal przy stadionach, kiedy okazało się, że zdjęcia z monitoringu nie są w stanie dotrzeć na nie wcześniej niż przed upływem 48 godzin, umarła.
Hydra
Para idzie w gwizdek. – Mało kto zdaje sobie sprawę – mówi sędzia Dąbrowski – że do Ministerstwa Sprawiedliwości oddelegowano jakąś setkę sędziów liniowych. A powinni orzekać w swoich sądach i rozładowywać korki w wokandach. Ale siedzą w MS i zmuszają funkcyjnych kolegów w terenie, by pisali dla nich sprawozdania. Biurokratyczna ośmiornica ma swoją cenę, bo jak pisaliśmy wczoraj w DGP delegowani do MS na stanowiska wiceministrów sędziowie zarabiają dwa razy lepiej niż ich resortowi odpowiednicy. Ktoś mógłby powiedzieć, że to polityczna korupcja. Ale sędzia Dąbrowski widzi to inaczej: sędziowie to świetnie wyedukowani fachowcy. Politycy zdają sobie sprawę ze swoich ograniczeń, chętnie się nimi otaczają.
Jednocześnie ci sami politycy mają, ujmując łagodnie, w poważaniu to, że gdzieś w terenie przeciążeni pracą sędziowie sobie nie radzą. Antidotum na zawalenie ich papierologią miały być etaty asystentów. I ta reforma ugrzęzła. Przed asystentami położono najpierw tak wyśrubowane wymagania (zdany egzamin na aplikację sędziowską), że ich źródełko szybko wyschło. Potem się okazało, że brakuje na nich pieniędzy. Teraz przepisy się rozluźniły, ale zanim sędziowski rynek się nasyci asystentami, minie trochę czasu. A zegar tyka. I odlicza rzeczy niezrobione. Np. e-zawiadomienia. Każde pismo, których liczba idzie co miesiąc w dziesiątki tysięcy, zamiast wysyłać pocztą – ponad 5 zł – wysłać e-mailem. Choćby do pełnomocników i adwokatów. Miliony zostałyby w kieszeni.
Myśleć długofalowo
Po wysłuchaniu żali i roszczeń płynących ze środowiska sędziowskiego, jedno się przebija – potrzeba długoletniej strategii i płynącej z niej stabilizacji. Trzeba przyjąć – mówią – jakiś plan działania. Nie na rok, ale na dekadę, dwie. Usiąść do stołu, zastanowić się, a potem pomału, bez rewolucyjnego zapału, za to konsekwentnie wprowadzać zmiany. Jeśli to było możliwe w II Rzeczypospolitej, która konsolidowała swój wymiar sprawiedliwości po 150 latach zaborów, to teraz też powinno się udać. Sędzia Żurek zacząłby od tego, że zamiast nowelizować nieprzystające do rzeczywistości ustawy – często po kilka razy w roku – posadziłby komisje kodyfikacyjne do ciężkiej pracy. – Najpierw zrobiłbym plan – mówi. Tego roku zmieniamy k.p.k., za dwa lata k.p.c. i tak dalej. Teraz nowelizacja idzie za nowelizacją, nikt nie jest w stanie nadążyć za zmianami. Przykłady ustaw wymagających gruntownej reformy można mnożyć. Weźmy dziedziczenie i testamenty: mimo nasycenia kraju notariuszami wciąż funkcjonuje u nas instytucja testamentu ustnego. Czyli umierający na łożu śmierci, przy palących się gromnicach, szepce, jak chciałby zarządzić swoim majątkiem. Sądy cywilne zawalone są sprawami, które już na pierwszy rzut oka są oszustwami. Ale trzeba je rozstrzygać w powadze majestatu. Inna rzecz: ustawa o upadłości konsumenckiej. Nic z niej nie wynika, choć miała ulżyć obywatelom, którzy wpadli w spiralę zadłużeń. Została jednak napisana probankowo i jedynie kilkaset spraw zakończyło się według jej paragrafów. Kolejna historia: reprywatyzacja. Choć każdy kolejny rząd i minister sprawiedliwości zapowiadał prace nad nią, ustawy wciąż nie ma. A reprywatyzacja trwa, choć odbywa się na dziko, prawem silniejszego i kosztem gmin. I jeszcze prawo rodzinne: w Polsce zamiast opieki naprzemiennej (jak np. w krajach skandynawskich), która wymusza zgodę między byłymi małżonkami dla dobra dziecka, wciąż obowiązuje zasada, że matka wie lepiej. Więc jest wojna. Dlatego sądy rodzinne są zawalone fałszywymi oskarżeniami o pedofilię i molestowanie. I kolejna sprawa, która dziś rujnuje tak samo czas sądów, jak i życie milionów osób: rozwody. Prawo stanowi, że rozstający się małżonkowie dzielą się majątkiem. Np. domem. Ale już kredyt na ten dom nie może być przedmiotem wyroku sądowego. – Dlatego, mimo rosnącej liczby rozwodów, mamy do czynienia z patolgicznym zjawiskiem, jakim są „małżeństwa bankowe” – tłumaczy sędzia Żurek. I kiedy (a tak bywa zwykle) nie są w stanie dojść do porozumienia, ślą pozwy. Sądy się zatykają, politycy robią rewolucje, życie toczy się dalej.
Jest wyjście z labiryntu?
Nie ma. A jeśli jest, wymagałoby od wszystkich stron tego sporu wzięcia kilku głębokich oddechów. I zastanowienia się, jaka naprawdę jest stawka w tej grze. Nie chodzi przecież wyłącznie o ambicje. Sędziowie sądów powszechnych zapewniają, że jeśliby im zostawić w rękach problem pod tytułem wymiar sprawiedliwości, wiedzieliby, co z nim zrobić. Tak jak jest to dziś zorganizowane w sądownictwie administracyjnym: Naczelny Sąd Administracyjny i wojewódzkie sądy administracyjne zarządzają swoimi jednostkami, mając konkretne środki i plenipotencje. I – jak na razie – żaden polityk mu się do tego nie wtrąca. A to są poważne sprawy dotyczące milionowych kosztów, podatków, losów całych firm. I jakoś udaje się to ogarniać, bez wzajemnego mordowania w świetle reflektorów. Wniosek jest jeden: jeśli te reflektory nie zgasną, jeśli merytoryczna dyskusja nad tym, jak ma wyglądać w Polsce sprawiedliwość, zostanie na stałe przygłuszona politycznym zgiełkiem, możemy się szykować na nową rzeczywistość, którą można by określić jako polskie państwo bananowe. I tyle.
Komentarze (41)
Pokaż:
NajnowszePopularneNajstarszeróżnica pomiędzy tzw. sądami powszechnymi , a tzw. administracyjnymi jest taka , jak pomiędzy MO , a SB .
Napisałeś, że "sądy administracyjne zwykle działają na wyższym poziomie niż cywilne". Może to i prawda. Nie znam zbytnio orzecznictwa sądów administracyjnych z innych specjalistycznych dziedzin. Szczególnie interesuje mnie orzecznictwo z zakresu budownictwa, architektury i zagospodarowania przestrzennego. To z czym ja się spotkałem w tej dziedzinie, to często jest zupełne dyletanctwo połączone z brakiem umiejętności logicznego myślenia. Oczywiście przy założeniu, że nie doszło tam do świadomego łamania prawa.
Obawiam się, że sędziowie sądów administracyjnych przeceniają fachowość osób wydających decyzje administracyjne i dlatego w sporze organu z obywatelem wolą na wszelki wypadek przyznać rację organowi (znowu pomijam świadomą złą wolę sądu). A prawda jest taka, że w nadzorach decyzje przygotowują najczęściej nie-fachowcy z dziedziny budownictwa, architektury, urbanistyki, a osoby po administracji, prawie itp. i to często bez wyobraźni. Winię za to administrację rządową (WŁADZĘ WYKONAWCZĄ), bo polityka kadrowa w urzędach do niej należy. Nie znaczy to jednak, że jest to jakieś usprawiedliwienie dla poziomu orzecznictwa sądów administracyjnych. Od sądów wymagam znacznie więcej.
Znam to z procedury cywilnej, jak też z orzecznictwa TK. Sądy administracyjne zwykle działają na wyższym poziomie niż cywilne. O karnych niewiele wiem z bezpośredniego doświadczenia.
Aczkolwiek, to nie Państwo, jako abstrakt, ma naprawiać błędy. Choć może się nie rozumiemy. Ja wskazuję na potrzebę istnienia instrumentów naprawy złych wyroków i wyciągania odpowiedzialności, ale może rzeczywiście, dopóki takiej konkretnej instytucji brak, wypada nazywać to ogólnie "Państwem".
Więc jestem skłonny przyznać, że masz rację, byleby nie negować zasady niezależności i niezawisłości sądu, mimo wszystko. Bo czymś innym jest zasada, a czymś innym sytuacje wyjątkowe. Zasada niezależności i niezawisłości nie może przewyższać zasady odpowiedzialności za czynione zło.
Nie skomentuję. Ale na pewno jest konieczność poważnych zmian, które doprowadzą do realnej odpowiedzialności sędziowskiej, z odrębnym systemem postępowań dyscyplinarnych opartym na zasadach surowszych, niż odpowiedzialność szarego człowieka, i wykluczenia sędziów słabych merytorycznie i moralnie.
To sędziowie, niechcący, zainicjowali podważenie swej dotąd niekwestionowanej pozycji niezależności i niezawisłości, bo im z tego poczucia bezkarności zabrakło wizji skutków, jakie wywoła wiedza społeczeństwa o ich nader często wadliwym sposobie sprawowania funkcji.
Przecież to jest absurd.
To dlaczego, gdy zostanie znaleziony niewybuch, wszystkich ludzi natychmiast ewakuuje się z danej okolicy, mimo że ten niewybuch leżał tam nawet kilkadziesiąt lat i żaden rzeczoznawca nie jest w stanie podać daty, kiedy wybuchnie.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że ten wyrok został wydany tak, żeby przypodobać się Gminie. Żeby uchronić Gminę od obowiązku zapewnienia lokatorom lokali socjalnych, zamiennych, tymczasowych. A ludzie? Co tam ludzie!. Jak zginą pod gruzami, to najwyżej odpowiedzialnością obarczy się prywatnego właściciela budynku.
Proszę mnie przekonać, że ten wyrok NSA jest logiczny.
Typowa linia obrony stosowana przez sędziów. Wciskanie komuś tego czego nie powiedział/ nie napisał. Wciskanie, że wyroki krytykują - jako oczywiście głupie i oczywiście niesprawiedliwe - tylko osoby, które przegrały sprawę.
Wcale tak nie jest. Często społeczeństwo słusznie oburza się na głupi, niesprawiedliwy wyrok dotyczący zupełnie obcej osoby. Mnie osobiście oburzył wyrok, którym sąd wsadził do więzienia chorą umysłowo osobę - niedorozwiniętą, opierając się wyłącznie na opinii biegłego, która to opinia powinna wzbudzić wątpliwości sądu i zostać zweryfikowana. Albo wyrok, na podstawie którego zabierano ludziom mieszkanie warte kilkaset tysięcy zł z powodu podżyrowania pożyczki wynoszącej 700 zł.
Na szczęście jest jeszcze tzw. czwarta władza, bywają niezależne media, jest internet i coraz trudniej jest sędziom ukrywać przed opinią publiczną swoją radosną twórczość orzeczniczą i wmawiać, że wyroki są ok. tylko głupi ludzie tego nie rozumieją albo krytykują je tylko ci co przegrali sprawę.
przy czym oczywiście głupi albo oczywiście niesprawiedliwy wyrok to znaczy niezgodny z oczekiwaniami danej strony.
Władza sądownicza nie może być poza wszelką kontrolą, bo oznaczałoby to, że władza nie należy do suwerena, do Narodu. A przecież zgodnie z art. 4 Konstytucji władza ZWIERZCHNIA w RP należy do Narodu. Naród sprawuje władzę przez swoich przedstawicieli lub bezpośrednio.
Hańbą dla Narodu, dla Państwa jest sytuacja, gdy nie może usunąć sędziego (orzekającego przecież w jego imieniu), do którego Naród stracił zaufanie, albo gdy Państwo nie może uchylić oczywiście głupiego albo oczywiście niesprawiedliwego wyroku, bo jest prawomocny.
Polacy to widzą, że Naród nie ma nic do powiedzenia i buntują się przeciwko temu.
Od demokracji jeszcze nic lepszego nie wymyślono a wszystkie kraje wysoko rozwinięte są tego potwierdzeniem. Zwalanie przez ciebie całej winy za "psucie prawa" na posłów jest co najmniej ignorancją. Posłowie zawsze posiłkują się fachowcami przy tworzeniu prawa od tego zresztą jest biuro legislacyjne Sejmu. W tym miejscu warto podkreślić, że największym fachowcem, doradcą i orędownikiem e-nakazów był niejaki podsekretarz stanu - zdaje się sędzia z Lublina, który zdaje się miał ostrzegać sędziego na telefon z Gdańska o niezapowiedzianej kontroli. Ta sama piąta kolumna w MS chciała przekazać notariatowi możliwość wydawania nakazów zapłaty czyli dalej prywatyzować wymiar sprawiedliwości i stąd najpewniej kuriozalny pomysł, zrealizowany zresztą, likwidacji trybu gospodarczego w kpc co czkawką się dzisiaj odbija przedsiębiorcom a niedługo pewnie obstrukcją. Właśnie brak myślenia o państwie i jego dobru zwłaszcza przez tych, od których najbardziej się tego oczekuje, a myślenie jedynie w kategoriach partykularnych interesów określonych środowisk powoduje że mamy to co mamy. Wzorce z prl jeszcze głęboko tkwią w wymiarze sprawiedliwości.
do geszeftu uskutecznianego przez łańcuchowych , ale , w zamian za ochronę , zapewnia tzw. sędziom i ich pociotkom pełną swobodę i dostęp do
procederu zawłaszczania majątku narodowego i okradania pospólstwa - łapka w łapkę , jak to mówią - i jak to w rodzinie . A co do tzw. ministrów sprawiedliwości , to kilku z nich tyrało tylko i wyłącznie po to , by nie wtrącać się w debilne i złodziejskie wyroki , a jeszcze inni , by hurtem doić hołotę przy pomocy tzw. e-sądów . Itd , itp.
Ale nie ma słowa o absurdalnym sposobie "naprawienia" skutków doręczeń fikcyjnych, obowiązującym od lipca, że sąd na żądanie wydaje zaświadczenie o doręczeniu zastępczym, co spowoduje zawieszenie egzekucji. Trzeba było być nieźle stukniętym wprowadzając takie rozwiązanie problemu fikcji doręczniowej, albo mieć cel sabotażu państwa. A jeśli ktoś nie podziela mojej krytyki tego rozwiązania ustawowego, niech poczeka jeszcze kilka miesięcy, bo skutki będą narastać z czasem.
Czemu nie ma słowa o zanegowaniu zasad rzetelności po wprowadzeniu e-nakazów zapłaty przy nadaniu takim nakazom takich samych skutków, jak przy postępowaniu zachowującym materiał dowodowy. Sądzę, że chodzi tu tylko o interes firm windykacyjnych, funkcjonujących często na naciąganiu.
Czemu nie ma słowa o nonsensie powielania istnienia biur informacji gospodarczych, chociaż powinna być jednolita baza, obowiązująca mocą ustawy o KRS. Tu chodzi o interes właścicieli takich biur, nic innego (co zresztą znajduje potwierdzenie w poprzednich tekstach w DGP, wychwalających te biura).
Nie ma szansy na poprawienie stanowionego prawa w obecnym systemie polityczno-ustrojowym, w którym co 4 lata wybieranych jest kolejne gremium niekompetentnych parlamentarzystów, którzy przecież w większości nie rozumieją (lub nawet nie wiedzą) nad czym głosują. Jaki jest sens pracy kompetentnych przedstawicieli komisji ustawodawczych (piszę o założeniach), jeśli decydujący głos mają ludzie niekompetentni. Problem stanowionego prawa jest natury ustrojowej, a pomysły o perspektywicznym podejściu do reform kodeksów są naiwnością, jeśli obecny sposób stanowienia pawa i doboru ustawodawców się nie zmieni.
Prawidłowe rozumienie demokracji powinno polegać na publicznym kontrolowaniu i szanowaniu praw wszystkich obywateli, ale już nie na oddawaniu władzy stanowienia prawa w ręce demagogów i ignorantów, jak to ma miejsce obecnie.
Zgoda, że najważniejsze jest wypracowanie dobrego, skutecznego mechanizmu wyborów przyzwoitej trzeciej władzy.
Sprawa ta przypomina mi rozwiązywanie dylematu co było pierwsze, jajko czy kura.
Tak samo tu: Żeby sędzia mógł być dobry (w szerokim tego słowa znaczeniu - sprawiedliwy, uczciwy, mądry, odważny ... ) trzeba mu dać niezawisłość. Żeby dać sędziemu niezawisłość musi być dobry (sprawiedliwy, uczciwy, mądry, odważny ...).
Nie trzeba zmieniać konstytucji żeby można było usunąć z zawodu bo to mogą już dziś sądy dyscyplinarne ale wiadomo kruk krukowi (nomen men) oka nie wykole. Rozwiązaniem mogło by być np. rozpoznawanie spraw dyscyplinarnych przez sądy dyscyplinarne pochodzące zawsze z innej apelacji niż podsądny ale jak powiadam klu sprawy to wypracowanie mechanizmu wyborów trzeciej władzy
Poruszyłeś sedno sprawy. W całości zgadzam się z Tobą. Bez zmiany konstytucji w części dotyczącej nieusuwalności sędziów nic się w Polsce nie poprawi w sądzeniu.
Coś jest na rzeczy, skoro sędziowie nader często de facto negują stanowione prawo, albo przekłamują fakty, a odpowiedzialności nie ponoszą. Co gorsza wyroki utrzymują się w obu instancjach.
Oczywiście, że sędziowie powinni być i niezależni i niezawiśli. Ale doświadczenie pokazuje, że do sądów trafili w znacznej mierze ludzie, którzy tam trafić nie powinni. Bez wystarczającej inteligencji, bez samodzielności (przeklejenia z lexa), bez woli do wyciągania odpowiedzialności w toku dyscyplinarnym, bez pokory wobec słusznej krytyki. Podatni na wytyczne szkoleniowe (okólniki) wskazujące określone rozwiązania wykładni, mimo braku odpowiednich podstaw w systemie źródeł prawa - od tego jakoś nie są niezależni.
Powtórzę - nie byłoby dyskusji o potrzebie większej odpowiedzialności (a raczej w ogóle jej ponoszenia), gdyby było tak dobrze, jak uważają sami zainteresowani sędziowie.
Ale też jednak sędziowie nie mogą być poddani władzy ministra, rządu, czy parlamentu. Czy jednak zapoznawanie się z aktami narusza niezależność albo niezawisłość? Uważam, że nie narusza. Podobnie, jak nie narusza krytyka.
System ocen, a następnie eliminacji okresowej lub całkowitej złych sędziów, jest konieczny. Tak, jak dzieje się to z sędziami sportowymi. Abstrahując od złej, czy dobrej woli w orzecznictwie - sama psycho-somatyczna zdolność do wykonywania zawodu może się przecież zmieniać.
A sędziowie, zamiast się burzyć i pokazywać tym samym, że krytyka wobec nich jest zasadna, powinni zdecydować się na znalezienie rozwiązania poprawy standardów. Bo nie ludzie są dla sędziów lecz sędziowie są po to by służyć zwykłym ludziom.
Ale dobrej woli, dostrzegania problemu i pokory nie spodziewam się ze str. tych, którzy popadli w samozadowolenie, albo nieźle się czują w systemie zupełnej nieodpowiedzialności.
Zgadzam się z bobo prawie we wszystkim. Świetne stanowisko i argumentacja. Zwłaszcza stwierdzenie, że pozostawienie sędziów poza wszelką kontrolą daje im władzę absolutną, która zawsze deprawuje i pozwala na nie liczenie się z wolą suwerena (obywateli).
Ale jest jeden wyjątek, gdzie przyznaję rację Lokomotywie. Dotyczy on zasadności wyłączenia się wszystkich sędziów SO od orzekania w sprawie dotyczącej syna ich wizytatorki. Moim zdaniem sędziowie jak najbardziej mieli podstawę do wyłączenia się od orzekania w tej sprawie. Gdyby się nie wyłączyli to ja, jako postronny obserwator, miałbym poważne wątpliwości co do bezstronności sędziów w tej sprawie i żadna Lokomotywa nie zmusiłaby mnie do szanowania takiego wyroku.