Im bardziej państwo miesza się do wymiaru sprawiedliwości pod pretekstem reform, tym dla nas wszystkich gorzej. Zmian zapowiadanych przez kolejnych ministrów sprawiedliwości nie widać. Mamy za to narastający bałagan. Frustrację środowiska sędziowskiego. Brak stabilizacji.
Na początek nieco statystyki. Od 1989 r., kiedy to z czasów komunizmu kroczyliśmy na drogę demokracji, fotel ministra sprawiedliwości był najgorętszym ze wszystkich. Minister Marek Biernacki jest 23. osobą na tym stanowisku. Wychodzi imponująca średnia 0,9 ministra na rok. A każdy z nich ma duże ambicje. Chce uchodzić za zbawcę wymiaru sprawiedliwości. Ale ledwie coś wymyśli, puści machinę w ruch, już musi odchodzić. Na jego miejsce przychodzi następny, który marzy o zdobyciu popularności i zrobieniu kariery politycznej. Bo prawo, wymiar sprawiedliwości to są sprawy, o których się mówi – dużo i głośno. Więc nowy szef robi głęboki wdech i też zaczyna zmieniać. Co gorsza, choć na początku transformacji ministrami zostawali najczęściej wybitni prawnicy, sławy i autorytety, to w miarę upływu czasu jakość prawniczego wykształcenia kierujących resortem słabła. Podobnie jak orientacja w temacie. Efekt?
Z opracowania FOR „Sądy na wokandzie 2013. Przejrzystość i wydajność pracy” wynika, że choć na wymiar sprawiedliwości wydajemy dużo (0,5 proc. PKB), to jego działaniu daleko do ideału. Sprawy utykają w korkach (8,6 proc. trwa ponad rok). A zaległości rosną. Ale też co roku sędziowie muszą rozpatrywać po 500 tys., a czasem milion spraw więcej niż w poprzednim. Jednocześnie na linii środowisko sędziowskie – resort sprawiedliwości od lat toczy się konflikt, który dodatkowo zaburza wymierzanie sprawiedliwości.
Choćby najświeższa sprawa. Wczoraj Trybunał Konstytucyjny wydał wyrok w sprawie skargi Krajowej Rady Sądownictwa dotyczącej tzw. dużej nowelizacji ustawy z 18 sierpnia 2011 r. o ustroju sądów powszechnych. Zgodnie z obawami samorządu sędziowskiego orzeczenie trybunału było dla niego – w większości kwestii – niekorzystne. Więc konflikt będzie narastał.

Co jeden wymyśli, to drugi zmienia

– W kilkudziesięciu sądach kilkuset sędziów – tak sędzia Waldemar Żurek z Krajowej Rady Sądownictwa szacuje liczbę „zbuntowanych”, którzy przestali wydawać orzeczenia. Przychodzą do pracy, czytają akta, załatwiają formalne sprawy, ale nie zapadają żadne wyroki. Spory kawałek sądownictwa powszechnego ogarnął paraliż. To zdaniem przedstawicieli środowiska koronny dowód na nieład, jaki panuje w systemie, i na tę niekończącą się rewolucyjną drżączkę. W tym przypadku poszło o małe sądy rejonowe, które decyzją ministra Jarosława Gowina (notabene filozofa z wykształcenia) zostały zlikwidowane. Po wielkiej awanturze: PO musiała zgwałcić politycznie swojego koalicjanta PSL, nim mogła zadąć w trąby zwycięstwa. – To było przewrócenie z nóg na głowę poprzedniej reformy pod hasłem „sądy bliżej obywatela”, którą wprowadzano od czasów Hanny Suchockiej – irytuje się sędzia Bartłomiej Przymusiński ze Stowarzyszenia Sędziów Polskich „Iustitia”.
Najpierw w 2001 r. powstały sądy grodzkie, które zastąpiły cieszące się złą sławą z czasów komuny kolegia ds. wykroczeń. Miały orzekać w drobnych sprawach – chodziło o wykroczenia typu przejechana kura, ktoś kogoś uderzył, ktoś kogoś obraził. Ale było za drogo, więc w 2010 r. ich kompetencje przejęły wydziały cywilne i karne sądów rejonowych. Potem nastąpiła kolejna zmiana na stołku ministerialnym i Jarosław Gowin, którego niby pierwszym zadaniem było zderegulowanie państwa, wolał poświęcić się likwidacji małych sądów rejonowych. Początkowo miało ich być 137, lecz liczba ciągle ulegała zmianie: a to 115, a to 79. – Nie było żadnych argumentów merytorycznych. Typowa PR-owska akcja polityczna – ocenia sędzia Waldemar Żurek. Której kosztów nikt nie oszacował. Kiedy się je wreszcie w przyszłości podliczy, okaże się, jak są pokaźne. Te materialne – np. część pracowników trzeba było przenieść do większych ośrodków, tam wynająć powierzchnię biurową, co jest droższe niż na prowincji, magazyny, pomieszczenia na akta etc. I te prawno-moralne (choć utworzenie takiej kategorii zakrawa trochę na publicystyczną ekwilibrystykę). Ale może to nie jest najgorsze określenie, kiedy ma się przed oczyma setki osób w całej Polsce, które siedzą i przepisują sygnatury akt (z jednego sądu na drugi), miotając przy tym przekleństwa na bezsensowność całej operacji. Zwłaszcza że z początkiem roku wszystkie te „przeksięgowane” sprawy zaleją statystycznie wymiar sprawiedliwości jako nowe.
Jest jeszcze sprawa „zbuntowanych”, jak mówi się o tych sędziach ze zlikwidowanych sądów, którzy w swoich nowych miejscach pracy odmówili wydawania wyroków. Podjęli taką decyzję, jak tłumaczą, gdyż Sąd Najwyższy w 7-osobowym składzie orzekł, że podpisane przez zastępców ministra – zamiast jego samego – decyzje o ich przeniesieniu są nieważne. I tym samym będą powodowały nieważność wydawanych przez nich orzeczeń. – Prosiłem ministra Marka Biernackiego, żeby naprawił błąd poprzednika i jeszcze raz podpisał te decyzje. Ale on się uparł, twierdząc, że naraża się na odpowiedzialność konstytucyjną – rozkłada ręce sędzia Żurek.
Taka sytuacja potrawa co najmniej do stycznia, kiedy SN ponownie, tym razem w pełnym składzie, zajmie się tym problemem. Żadna ze stron nie zamierza bowiem ustąpić.

Dbajmy o demokrację

Jak została oceniona przez Trybunał Konstytucyjny skarga KRS, już wiemy. Choć osobom spoza środowiska trudno zrozumieć, dlaczego kwestia dyrektorów administracyjnych sądów i bezpośredniego nadzoru nad nimi resortu sprawiedliwości wzbudziła aż takie emocje.
– Bo to jest faktyczne ustanowienie dwuwładzy w sądownictwie – ocenia sędzia Przymusiński. Prawda jest taka, że ten, kto ma pieniądze i rządzi personelem, ten ma władzę. Niby taki dyrektor miał być tylko menedżerem, który zdejmuje prezesowi sądu z głowy błahostki, jak sprzątanie czy remonty. Jednak w rzeczywistości oznacza to dużo więcej: jeśli prezes potrzebuje papieru czy tonera, musi przyjść i ładnie poprosić. Jeden z rozmówców opowiada, jak to w ich sądzie zamontowano wreszcie klimatyzację. Ale za każdym razem, kiedy ją chcieli włączyć latem, bo mdleli w salach, musieli o to niemal błagać. Raz pan dyrektor przysłał na salę rozpraw komisję z termometrem, aby skontrolować, czy rzeczywiście jest za ciepło.
Sędziowie zwracają uwagę na jeszcze jedną sprawę: jedynym przełożonym takiego dyrektora jest minister. A dyrektor jest przełożonym całego personelu administracyjnego, także tego, który chodzi z sędzią na rozprawy. Na przykład protokolantów. – Sędzia musi zostać, jeśli przeciąga mu się rozprawa, bo pracuje zadaniowo. Ale pani Krysia już nie. Zostanie, jeśli administracyjny jej każe. I zapłaci dodatkowo, co zrobi, jeśli będzie chciał – opowiada sędzia Żurek. I dodaje, że takie konflikty już się zdarzają. Albo jak ten w Wielkopolsce, gdzie remontowano i rozbudowywano sąd i dyrektor dyktował wiceprezesowi, gdzie będzie jaki wydział, a gdzie sale. – Słyszałem także taką historię, jak jeden z dyrektorów pokrzykuje na prezesów dużych sądów rejonowych, bo złożone przez nich zamówienia na środki trwałe nie odpowiadały temu, czego by sobie życzył – dopowiada sędzia Żurek.
Tak więc kwestia dyrektorów administracyjnych i nadzoru to pozbawianie suwerenności władzy sądowniczej. Stanisław Dąbrowski, I prezes Sądu Najwyższego, waży zdania. – Jestem odpowiedzialny za Sąd Najwyższy, a ten jest w pełni autonomiczny – zastrzega. Ale przyznaje, że od dawna zauważa nieprawidłowości ze strony resortu sprawiedliwości w zakresie nadzoru. – Jest za daleko posunięty. W dodatku idzie w kierunku nadzoru nad orzeczeniami, co jest już niedopuszczalne – ocenia. I jako kolejny na to dowód przypomina projekt ustawy, który wnieśli do Sejmu posłowie Platformy Obywatelskiej. Zakłada ona m.in. wprowadzenie na sale rozpraw delegatów resortu sprawiedliwości. Oraz np. możliwość organizowania przez MS narad, na których będzie oceniane orzecznictwo sądów pod względem legalności. – To przesada, mam nadzieję, że ten kuriozalny pomysł umrze śmiercią naturalną – mówi sędzia Dąbrowski. Byłoby bowiem tak, jak gdyby organ wykonawczy przejął dla siebie to, co z racji konstytucji przynależy Sądowi Najwyższemu i Trybunałowi Konstytucyjnemu.
Tyle że, jak przyznaje I prezes SN, sytuacja w Polsce jest dziwna. Niby mamy odrębne władze: ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą, ale te dwie pierwsze się ze sobą zlewają. Taki układ polityczny. Teraz te w naturalny sposób wyciągają ręce po resztę – sądownictwo.
Niezawisłość sądów nie jest zagrożona – zapewniają moi rozmówcy. Mamy demokrację, wolne media... Tylko ta polityczna presja. Historia sędziego Ryszarda Milewskiego, byłego prezesa Sądu Okręgowego w Gdańsku, który stawał na baczność, kiedy jesienią zeszłego roku zadzwonił telefon od rzekomego asystenta ministra Arabskiego, do dziś w środowisku odbija się czkawką. To była dziennikarska prowokacja, ale pokazała, że presja działa. Bo zamiast grzecznie odesłać rozmówcę do diabła, sędzia uzgadniał z nim termin posiedzenia sądu w sprawie przedłużenia aresztu dla Marcina P., szefa Amber Gold.
– Ja jestem Waldemar Żurek, przeżyłem już różnych ministrów. Niektórych ceniłem, innych nie, ale żadnego się nie bałem – zaznacza. Mówi, że gdyby on był w takiej sytuacji, pewnie powiedziałby, żeby pan minister przysłał pismo, a on na nie w stosownym terminie odpowie. – Ale sędzia liniowy jest w gorszej sytuacji niż członek KRS – ocenia. Nawet prezes sądu może ulec presji. O jego powołaniu na stanowisko i odwołaniu decyduje przecież minister.
Może nie warto histeryzować, za wcześnie dąć na trwogę, ale pewne fakty co najmniej niepokoją. Sądy osaczane są z kilku stron. Nie skończył się przecież jeszcze inny spór, a mianowicie o to, czy minister sprawiedliwości ma prawo zażądać przesłania akt sprawy, które są w biegu. – W biegu – podkreśla sędzia Przymusiński. Jakby nie wystarczyło, że może wysłać do sądu wizytatorów, którzy zapoznają się ze sprawą. Ale nie, przerywamy postępowanie, pakujemy paczki, bo pan minister musi wiedzieć, co rzec, kiedy stanie przed kamerami. Więc może rodzić się pytanie: kto wydaje wyrok? Czy niezawisły sąd, czy umocowany tak czy inaczej minister, który ma swój interes do załatwienia?
Ale zostawiając na boku wyzłośliwianie się, bo problem jest poważny: chodzi o to, że pisząc prawo stanowiące o ustroju sądów, powinno się je tworzyć tak, jakby następny minister, który obejmie tekę, nie był już miłośnikiem demokracji jak jego poprzednicy, a tyranem. Który wykorzysta każdą lukę w złych celach. Politycy majstrujący dziś przy paragrafach tego zagrożenia nie dostrzegają. Ustawiają wszystko pod siebie, jak gdyby ich panowanie miało trwać wiecznie.

Piszemy prawo na hurra

Co jakiś czas, statystycznie raz w roku, opinię publiczną podgrzewa kolejny prawniczy news z cyklu „będzie lepiej”. W zasadzie tak powinno być – wymiar sprawiedliwości powinien się zmieniać, tak jak świat wokół. Groźne jest jednak to, że prawo stanowione jest na hurra, na polityczne zamówienie, bez planu, bez kalkulacji. Bez synchronizacji jednej ustawy z drugą. Prześledźmy listę ostatnich osiągnięć legislacyjnych.
Informatyzacja sądów, czyli e-protokół, który wszedł w lipcu 2010 r. Wszyscy klaskali. Zamiast spisywać zeznania świadków i w ogóle cały przebieg sprawy, wystarczy go nagrać. Miało to skrócić czas postępowania o jedną trzecią. Ale nie do końca tak się stało. Jak klaruje sędzia Bartłomiej Przymusiński, na digitalizację rozpraw wydano ogromne pieniądze: wyposażenie jednej sali w sprzęt nagrywający (audio i wideo) kosztuje ok. 50 tys. zł. Ale to nie znaczy, że protokolant jest zbędny. Raz, że ktoś musi ten dość skomplikowany system obsługiwać; dwa, że sędzia nie obejdzie się bez papierowego protokołu. Przeczytanie kilku czy nawet kilkunastu kartek papieru trwa bowiem znacznie krócej niż odsłuchiwanie całej sprawy. – Koledzy z Niemiec, z którymi o tym rozmawiałem, bardzo się śmiali, że widać Polska jest bogatym krajem – komentuje Przymusiński. Tam sędzia, jeśli chce coś z rozprawy nagrać, włącza dyktafon. My potrzebujemy do tego ekipy technicznej – mówi. I dodaje, że o tym, jak system działa, przekonamy się, kiedy te nagrywane sprawy trafią do sądów odwoławczych. Wówczas dopiero stworzy się zator. Jednak sędzia Żurek mityguje. E-protokół ma dobre strony. Przede wszystkim zapewnia przejrzystość i niweluje odwołania z tego powodu, że niby ktoś coś źle zapisał.
Albo e-sądy. Ich pośpieszne wprowadzenie spowodowało, że te realne sądy zostały zalane tsunami drobnych spraw, które wcześniej by do nich nie trafiły. I to nie spraw obywateli, dla których miały być ułatwieniem, ale firm windykacyjnych, które w system wrzuciły tysiące przedawniających się roszczeń na małe kwoty, za które w e-systemie nie musiały płacić. A które potem przechodziły do rozpatrzenia przed rzeczywistym sądem. Na szczęście jest lepiej.
Wciąż jednak brak jest dobrego pomysłu na to, jak postawić tamę liczbie spraw, które każdego roku trafiają przed sądy. A te muszą zajmować się wszystkim: człowiekiem, który wyprowadził psa bez kagańca, i pobiciem ze skutkiem śmiertelnym. Pyskówką dwóch pań i sprawą aferalną. – Bardzo ciężko namówić Polaków do mediacji – wzdycha sędzia Przymusiński. Na 1,4 mln spraw gospodarczych w ten sposób załatwiono tylko 1,2 tys. A skierowanie drobnicy do takiego szybszego załatwienia pozwoliłoby sądom zająć się sprawami o większym kalibrze. Jak w Niemczech, gdzie w tym trybie załatwiane jest nawet 90 proc. tego, czym się zajmują u nas sądy.
Ale problem mediacji nigdy nie nabrał takiego politycznego impetu, jak choćby kwestia sądów 24-godzinnych i stadionowych. Długie miesiące gościła na czołówkach gazet, wyłożono dużo pieniędzy na wyposażenie specjalnych sal przy stadionach, kiedy okazało się, że zdjęcia z monitoringu nie są w stanie dotrzeć na nie wcześniej niż przed upływem 48 godzin, umarła.

Hydra

Para idzie w gwizdek. – Mało kto zdaje sobie sprawę – mówi sędzia Dąbrowski – że do Ministerstwa Sprawiedliwości oddelegowano jakąś setkę sędziów liniowych. A powinni orzekać w swoich sądach i rozładowywać korki w wokandach. Ale siedzą w MS i zmuszają funkcyjnych kolegów w terenie, by pisali dla nich sprawozdania. Biurokratyczna ośmiornica ma swoją cenę, bo jak pisaliśmy wczoraj w DGP delegowani do MS na stanowiska wiceministrów sędziowie zarabiają dwa razy lepiej niż ich resortowi odpowiednicy. Ktoś mógłby powiedzieć, że to polityczna korupcja. Ale sędzia Dąbrowski widzi to inaczej: sędziowie to świetnie wyedukowani fachowcy. Politycy zdają sobie sprawę ze swoich ograniczeń, chętnie się nimi otaczają.
Jednocześnie ci sami politycy mają, ujmując łagodnie, w poważaniu to, że gdzieś w terenie przeciążeni pracą sędziowie sobie nie radzą. Antidotum na zawalenie ich papierologią miały być etaty asystentów. I ta reforma ugrzęzła. Przed asystentami położono najpierw tak wyśrubowane wymagania (zdany egzamin na aplikację sędziowską), że ich źródełko szybko wyschło. Potem się okazało, że brakuje na nich pieniędzy. Teraz przepisy się rozluźniły, ale zanim sędziowski rynek się nasyci asystentami, minie trochę czasu. A zegar tyka. I odlicza rzeczy niezrobione. Np. e-zawiadomienia. Każde pismo, których liczba idzie co miesiąc w dziesiątki tysięcy, zamiast wysyłać pocztą – ponad 5 zł – wysłać e-mailem. Choćby do pełnomocników i adwokatów. Miliony zostałyby w kieszeni.

Myśleć długofalowo

Po wysłuchaniu żali i roszczeń płynących ze środowiska sędziowskiego, jedno się przebija – potrzeba długoletniej strategii i płynącej z niej stabilizacji. Trzeba przyjąć – mówią – jakiś plan działania. Nie na rok, ale na dekadę, dwie. Usiąść do stołu, zastanowić się, a potem pomału, bez rewolucyjnego zapału, za to konsekwentnie wprowadzać zmiany. Jeśli to było możliwe w II Rzeczypospolitej, która konsolidowała swój wymiar sprawiedliwości po 150 latach zaborów, to teraz też powinno się udać. Sędzia Żurek zacząłby od tego, że zamiast nowelizować nieprzystające do rzeczywistości ustawy – często po kilka razy w roku – posadziłby komisje kodyfikacyjne do ciężkiej pracy. – Najpierw zrobiłbym plan – mówi. Tego roku zmieniamy k.p.k., za dwa lata k.p.c. i tak dalej. Teraz nowelizacja idzie za nowelizacją, nikt nie jest w stanie nadążyć za zmianami. Przykłady ustaw wymagających gruntownej reformy można mnożyć. Weźmy dziedziczenie i testamenty: mimo nasycenia kraju notariuszami wciąż funkcjonuje u nas instytucja testamentu ustnego. Czyli umierający na łożu śmierci, przy palących się gromnicach, szepce, jak chciałby zarządzić swoim majątkiem. Sądy cywilne zawalone są sprawami, które już na pierwszy rzut oka są oszustwami. Ale trzeba je rozstrzygać w powadze majestatu. Inna rzecz: ustawa o upadłości konsumenckiej. Nic z niej nie wynika, choć miała ulżyć obywatelom, którzy wpadli w spiralę zadłużeń. Została jednak napisana probankowo i jedynie kilkaset spraw zakończyło się według jej paragrafów. Kolejna historia: reprywatyzacja. Choć każdy kolejny rząd i minister sprawiedliwości zapowiadał prace nad nią, ustawy wciąż nie ma. A reprywatyzacja trwa, choć odbywa się na dziko, prawem silniejszego i kosztem gmin. I jeszcze prawo rodzinne: w Polsce zamiast opieki naprzemiennej (jak np. w krajach skandynawskich), która wymusza zgodę między byłymi małżonkami dla dobra dziecka, wciąż obowiązuje zasada, że matka wie lepiej. Więc jest wojna. Dlatego sądy rodzinne są zawalone fałszywymi oskarżeniami o pedofilię i molestowanie. I kolejna sprawa, która dziś rujnuje tak samo czas sądów, jak i życie milionów osób: rozwody. Prawo stanowi, że rozstający się małżonkowie dzielą się majątkiem. Np. domem. Ale już kredyt na ten dom nie może być przedmiotem wyroku sądowego. – Dlatego, mimo rosnącej liczby rozwodów, mamy do czynienia z patolgicznym zjawiskiem, jakim są „małżeństwa bankowe” – tłumaczy sędzia Żurek. I kiedy (a tak bywa zwykle) nie są w stanie dojść do porozumienia, ślą pozwy. Sądy się zatykają, politycy robią rewolucje, życie toczy się dalej.

Jest wyjście z labiryntu?

Nie ma. A jeśli jest, wymagałoby od wszystkich stron tego sporu wzięcia kilku głębokich oddechów. I zastanowienia się, jaka naprawdę jest stawka w tej grze. Nie chodzi przecież wyłącznie o ambicje. Sędziowie sądów powszechnych zapewniają, że jeśliby im zostawić w rękach problem pod tytułem wymiar sprawiedliwości, wiedzieliby, co z nim zrobić. Tak jak jest to dziś zorganizowane w sądownictwie administracyjnym: Naczelny Sąd Administracyjny i wojewódzkie sądy administracyjne zarządzają swoimi jednostkami, mając konkretne środki i plenipotencje. I – jak na razie – żaden polityk mu się do tego nie wtrąca. A to są poważne sprawy dotyczące milionowych kosztów, podatków, losów całych firm. I jakoś udaje się to ogarniać, bez wzajemnego mordowania w świetle reflektorów. Wniosek jest jeden: jeśli te reflektory nie zgasną, jeśli merytoryczna dyskusja nad tym, jak ma wyglądać w Polsce sprawiedliwość, zostanie na stałe przygłuszona politycznym zgiełkiem, możemy się szykować na nową rzeczywistość, którą można by określić jako polskie państwo bananowe. I tyle.