Epidemia koronawirusa, przy wsparciu prezesów sądów, wyłączyła konstytucyjne prawa. Reformowany od lat wymiar sprawiedliwości złożył się właśnie niczym domek z kart wywrócony przez niesforne dziecko
O jawności procesów sądowych w dobie koronawirusa pisałem całkiem niedawno („Wirus kontra jawność”, DGP z 27 maja 2020 r.). Doszło bowiem do sytuacji niecodziennej, gdyż Stowarzyszenie Sędziów Polskich „Iustitia” i Ministerstwo Sprawiedliwości mówiły jednym głosem, co przecież zdarza się niezmiernie rzadko. Niestety był to głos absolutnie niekonstytucyjny.
W największym skrócie: 9 maja 2020 r. Iustitia przedstawiła zalecenia dotyczące funkcjonowania sądów w czasie epidemii koronawirusa. W preambule stanowiska wskazano, że ich celem jest „troska o zdrowie publiczne w Polsce, a także poszanowanie konstytucyjnego prawa do sądu” oraz że są one „odpowiedzią na brak kompleksowych, szczegółowych rekomendacji, które powinny być przygotowane przez Ministerstwo Sprawiedliwości”. Dalej zaś postulowane jest „wprowadzenie zasady, iż w rozprawie lub posiedzeniu jawnym mogłyby uczestniczyć wyłącznie osoby wezwane lub zawiadomione”.
18 maja 2020 r. wiceminister sprawiedliwości Anna Dalkowska w piśmie do prezesów sądów stwierdziła, że „rekomenduje się wydanie przez prezesów sądów zarządzeń uniemożliwiających lub ograniczających dostęp publiczności do sal rozpraw”.
Na to zareagowała fundacja Court Watch Polska, która nieśmiało zwróciła uwagę, że w stanie epidemii nie wyłączono przecież art. 45 konstytucji, który stanowi, że rozpatrzenie sprawy następuje w sposób jawny, zaś wyrok jest ogłaszany publicznie. A wyjątki od tej reguły można wprowadzać jedynie wyjątkowo. I powinno się je wprowadzać w drodze ustawy, a nie czyjegoś zarządzenia. Do tego, zgodnie z art. 61 ust. 1 ustawy zasadniczej, każdy obywatel ma prawo do uzyskiwania informacji o działalności organów władzy publicznej oraz osób pełniących funkcje publiczne. Oczywiście można to prawo realizować poprzez wnioskowanie o udostępnienie wyroku, ale można również po prostu iść do sądu.
Fachowcy z Court Watch Polska poszli natomiast dalej. Sprawdzili właśnie zarządzenia prezesów kilkuset sądów zawierające wytyczne dla organizacji pracy sądu oraz informacje na stronach internetowych sądów przeznaczone dla interesantów. Praktyka realizacji prawa do publicznego procesu została także przetestowana w wybranych 30 sądach poprzez wizytę obserwatora fundacji.
Oczywiste dla mnie było, że wyniki nie będą najlepsze. Ale że będą tak fatalne? Tego się nie spodziewałem.
„Zdecydowana większość prezesów sądów (94 proc., czyli 370 z 392) wydała zarządzenia zmieniające zasady dostępu do budynków sądów. W treści zarządzeń większości sądów (88 proc., czyli 345) znajdują się zapisy ograniczające wstęp publiczności. Z tego przeszło jedna trzecia (35 proc., czyli 139) wprost wyklucza udział publiczności w jawnych rozprawach i posiedzeniach sądu” – czytamy w opracowaniu fundacji.
Nazywając więc rzeczy po imieniu: w 35 proc. przypadków wprost złamano konstytucję. Bo tak było najłatwiej. Nie trzeba wtedy ani przejmować się procedurami bezpieczeństwa, ani zapewniać wiele płynu do dezynfekcji rąk, ani nie trzeba dbać o odstępy między zainteresowanymi osobami na sali rozpraw. Po prostu wystarczy zamknąć sąd przed ludźmi.
Co więcej, Court Watch Polska podkreśla, że wyniki wizyt w 30 sądach pokazały, że w praktyce dostęp publiczności bywa niemożliwy także w sądach, gdzie jest on przewidziany lub zarządzenia milczą na temat ograniczeń.
– Chociaż utrudnienia wstępu publiczności nie dotyczą wszystkich sądów, to z uwagi na powszechność tego zjawiska oraz wsparcie ze strony Ministerstwa Sprawiedliwości, możemy mówić aktualnie nie tylko o zagrożeniu, lecz o systemowym łamaniu prawa do publicznego procesu w Polsce – mówi Bartosz Pilitowski, prezes fundacji oraz współautor raportu.
Na sprawę można spojrzeć na dwóch płaszczyznach. Pierwsza – moim zdaniem nawet mniej ważna – to kwestia przepisów i wypracowanych przez lat standardów. Autorzy opracowania słusznie zwracają uwagę na to, że w orzecznictwie i krajowym, i międzynarodowym od lat podkreśla się znaczenie jawności. By wspomnieć tylko o opinii Komitetu Praw Człowieka („Obowiązkiem państwa jest, aby rozprawa była jawna niezależnie od tego, czy strony wyrażą taką wolę. Zarówno ustawodawstwo krajowe, jak i praktyka sądowa muszą przewidywać możliwość udziału członków społeczeństwa, jeżeli tylko wyrażą oni taką chęć”) czy orzeczeniu Sądu Najwyższego z 17 listopada 2005 r. w sprawie o sygn. I CK 298/05 („Wyrok podlegający ogłoszeniu, a nieogłoszony, jest wyrokiem nieistniejącym w znaczeniu prawnoprocesowym. Celem ogłoszenia wyroku jest poinformowanie stron, innych uczestników postępowania i wszystkich zainteresowanych jego wynikiem o treści wyroku. Brak ogłoszenia nie tylko oznacza, że cel ten nie został spełniony, ale oznacza także pogwałcenie zasady jawności postępowania, która wymaga, żeby nawet wówczas, gdy posiedzenie odbyło się przy drzwiach zamkniętych, ogłoszenie orzeczenia kończącego postępowanie w sprawie odbyło się publicznie”).
Znacznie istotniejszy jednak jest aspekt praktyczny. Ci, którzy chodzą do sądów i widzą, jak zachowują się sędziowie, gdy jest na sali publiczność i gdy jej nie ma – doskonale wiedzą, o czym piszę. Ujmując najkrócej, sędziowie znacznie wnikliwiej zajmują się sprawami oraz są grzeczniejsi, gdy ktoś przygląda się ich pracy. Przyznają to niemal wszyscy profesjonalni pełnomocnicy. Ba, dostrzegam to samodzielnie, gdy przyglądam się rozprawom w Sądzie Najwyższym. Jako doświadczony już dziennikarz jestem traktowany na sali jak „swój”, czyli taki, przy którym sędziowie mogą być sobą. Ale gdy tylko przyjdzie wycieczka z jakiegoś liceum bądź uniwersyteckiego koła naukowego – sędziów, których znam od lat, nie poznaję. Okazuje się bowiem wówczas, że stan faktyczny można zreferować wnikliwie i nie zapominając o istotnych szczegółach. Do tego dowiaduję się, iż przez lata sędzia nie cierpiał na poważną chorobę krtani i nie z tego powodu dukał pod nosem. Nagle – w obecności młodych widzów – mówi pięknym, doskonale słyszalnym głosem.
Oczywiście moja złośliwość nie dotyczy wszystkich sędziów. Są tacy, którzy starają się zawsze. Ale stwierdzenie, że publiczność pomaga w możliwie najlepszym prowadzeniu rozprawy, wydaje się całkowicie niekontrowersyjna.
I tu docieramy do sedna: w 2020 r. okazało się, że rodzimy wymiar sprawiedliwości nie jest w żadnym stopniu przygotowany na stan epidemii. I obawiam się, że to sytuacja dla polityków i sędziów, którzy rzadko kiedy się ze sobą zgadzają, wygodna. Sędziowie bowiem nie lubią obywatelskiej kontroli. Czego by nie mówili, to jest ona dla nich niewygodna. Sędziowskie stowarzyszenia zaś bronią kolegów po fachu do ostatniej kropli krwi. Uwierzą obywatelowi dopiero wówczas, gdy ten będzie miał świadków lub – najlepiej – nagranie z sali rozpraw. I ja to rozumiem, bo pieniaczy, którzy dyskredytują Bogu ducha winnych ludzi, nie brakuje.
Politycy z kolei chętnie teraz będą mówić, że „nie da się”, „pewne ograniczenia są konieczne”. Odsuwają w ten sposób od siebie odpowiedzialność. Przykładowo: dlaczego o transmitowaniu rozpraw w internecie zaczęliśmy rozmowę w 2020 r., po wybuchu pandemii koronawirusa, a nie wcześniej? Dlaczego w pośpiechu trzeba było zmieniać kodeksy postępowania cywilnego oraz postępowania karnego, by w ogóle można było procedować w sądach? Czy naprawdę nikt rządzący nie przewiduje, że może dojść do ograniczenia ludzkiej mobilności? A może przewidział, tyle że machnął wówczas ręką i stwierdził, że jak ograniczy się jawność w sądach, to nikomu nic złego się nie stanie, a z tego powodu ludzie nie wyjdą na ulice?
Ministerstwo Sprawiedliwości w ostatnich tygodniach podjęło prace nad tym, by możliwe stało się streamingowanie rozpraw w internecie. Droga do tego daleka, bo nie wystarczą tu przepisy; potrzebna jest także infrastruktura w samych sądach. Moim zdaniem warto byłoby dołożyć w tej kwestii i szczególnych starań, i nie szczędzić środków na ten cel. Jakkolwiek by to bowiem nie brzmiało, skokiem cywilizacyjnym na miarę naszych możliwości byłoby przysłuchiwanie się rozprawie we własnym domu, zajadając się chipsami. A najistotniejsze byłoby to, że zarówno sędziowie, jak i profesjonalni pełnomocnicy by nie wiedzieli, czy ktoś ich ogląda. Wówczas – jak sądzę – jakość w polskim wymiarze sprawiedliwości zwiększyłaby się błyskawicznie. Bo – jak pisał już Mickiewicz – „Sędzia wie, że pańskie oko konia tuczy”.