Jeden z bohaterów afery hejterskiej, Jakub Iwaniec, jeszcze przez trzy miesiące nie wróci do orzekania. Nie musi też pracować w resorcie. Mimo to dostaje pensję.
Z informacji, jakie uzyskaliśmy w Sądzie Okręgowym w Warszawie, wynika, że Jakub Iwaniec został odwołany z delegacji do resortu sprawiedliwości w dniu 22 sierpnia br. Nie wrócił jednak do orzekania. Wszystko przez przepisy, które stanowią, że sędziowie delegowani na czas nieokreślony m.in. do Ministerstwa Sprawiedliwości (patrz: grafika) mogą zostać odwołani za trzymiesięcznym „uprzedzeniem”. A to oznacza, że Jakub Iwaniec wróci do sądzenia dopiero po 22 listopada. Co więcej, minister sprawiedliwości zwolnił go na ten okres z obowiązku świadczenia pracy w resorcie.
DGP
– Przez ten okres sędzia będzie więc pobierał pensję z sądu i dodatek przysługujący sędziom delegowanym. Czyli przez trzy miesiące będzie brał pieniądze podatników za nic. To oczywiście dobrze, że akurat ten sędzia został odsunięty od wszelkich obowiązków, jednak cała ta sytuacja pokazuje, że coś jest nie tak. Przecież w normalnych warunkach to byłoby marnotrawstwo, gdyby sędzia przez kwartał roku ani nie sądził, ani nie pracował w urzędzie – mówi Bartłomiej Starosta, przewodniczący Stałego Prezydium Forum Współpracy Sędziów.
Jakub Iwaniec nie odebrał od nas telefonu. A resort sprawiedliwości w odpowiedzi dla DGP poinformował, że cofnięto mu jedynie fakultatywny dodatek specjalny. Dodatek funkcyjny (od 0,2 do 0,45 podstawy, czyli średniego wynagrodzenia z II kwartału roku poprzedniego) sędzia w okresie uprzedzenia będzie otrzymywał.

Widzimisię ministra

Sędzia Starosta nie ma wątpliwości. Artykuł 77 par. 4 prawa o ustroju sądów powszechnych (t.j. Dz.U. z 2019 r. poz. 52 ze zm.) mówiący o tym, że sędzia delegowany na czas nieokreślony m.in. do resortu sprawiedliwości może być odwołany z delegowania lub z niego ustąpić za trzymiesięcznym uprzedzeniem, jest po prostu absurdalny.
– Należy pamiętać, że sędzia, który wraca z delegacji, nie zaczyna od razu pracować na 100 proc. Sprawy do jego referatu są mu dopiero przydzielane, więc zanim się on zapełni do takiego poziomu, jak referaty pozostałych sędziów, minie jeszcze trochę czasu – mówi szef FWS. Dlatego też jego zdaniem okres trzymiesięcznego „uprzedzenia” przysługujący sędziom odwoływanym z delegacji do resortu negatywnie wpływa również na sprawność postępowań w sądach, do których tacy sędziowie wracają.
Na takie względy jak sędziowie pracujący w jednostkach podległych politykom nie mogą natomiast liczyć sędziowie, którzy zostali oddelegowani do orzekania w innych sądach. Ich minister może odwołać z delegacji w każdym czasie, bez wyjaśnienia i – w przeciwieństwie do tych delegowanych na czas nieokreślony do ministerstw czy Kancelarii Prezydenta – ze skutkiem natychmiastowym. Tak właśnie swego czasu stało się z sędzią Katarzyną Kruk. W połowie 2017 r. minister sprawiedliwości nie przedłużył jej delegacji do SO w Warszawie.
– Pismo o tym informujące zawierało tylko jedno zdanie. Nie było ani słowa uzasadnienia – opowiada sędzia Kruk. I dodaje, że z chęcią poznałaby przyczyny decyzji ministra.
– Jeżeli to były względy merytoryczne, to posypuję głowę popiołem. Dobrze jednak by było, żebym je poznała. Wówczas wiedziałabym, co powinnam poprawić – mówi warszawska sędzia. Jej przypuszczenia jednak są takie, że za decyzją ministra stały wyłącznie względy polityczne, choć zaznacza, że nikt jej tego nie powiedział wprost. Sędzia bowiem znana jest z zaangażowania w ruch sprzeciwiający się temu, co politycy robią z wymiarem sprawiedliwości.
Gdy nie przedłużono jej delegacji, sędzia miała w referacie kilkanaście rozpoczętych spraw. A że orzeka w pionie karnym, istniało niebezpieczeństwo, że sprawy te będą musiały się toczyć od nowa.
– Prezes sądu starał się jednak temu zaradzić i słał do resortu pisma informujące, ile mam spraw w referacie. W efekcie przedłużono mi delegację do czasu zakończenia trzech z nich – tłumaczy sędzia.
Problem jednak w tym, że w takich sytuacjach wszystko zależy od widzimisię ministra. Przepisy stanowią, że sędziego z delegacji do innego sądu można odwołać „bez zachowania okresu uprzedzenia”, ale milczą na temat tego, jak to odwołanie powinno tak naprawdę wyglądać.

Szarża Piebiaka

Brak przepisów regulujących sposób odwoływania sędziów z delegacji rozsierdził swego czasu samego Łukasza Piebiaka, byłego już wiceministra sprawiedliwości. Bo sam padł ofiarą dziurawej regulacji. W 2012 r. został odwołany przez ministra ze stałej delegacji do sądu okręgowego. Uważał, że decyzja została podjęta w sposób arbitralny: oparto ją jedynie na wniosku prezesa SO. Sędzia Piebiak sprawy nie zostawił i skierował ją do wojewódzkiego sądu administracyjnego. Ten jednak oddalił skargę, uznając, że rozstrzygnięcie MS nie miało charakteru decyzji administracyjnej. Koniec końców sprawa trafiła do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Ten jednak podzielił argumenty WSA. Wskazał przy okazji, że akt odwołania sędziego z delegacji nie wymaga zgody sędziego, nie musi być pisemnie uzasadniony i może być dokonany w każdym czasie. Piebiak nie odpuścił i skierował skargę do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. I tu jednak poniósł klęskę, gdyż ETPC uznał wniesienie takiej skargi za niedopuszczalne.
Będąc już wiceministrem sprawiedliwości, Łukasz Piebiak zapowiedział, że przepisy o delegacjach zostaną zmienione. Jak argumentował, obecne są złe, gdyż dają „potencjalną możliwość oddziaływania władzy wykonawczej na władzę sądowniczą w zakresie wpływu na proces orzekania”. Niestety, najwyraźniej sędziemu Piebiakowi nie starczyło czasu, aby słowa przekuć w konkretny projekt zmian w prawie.
O całkowite zniesienie delegacji sędziów do resortu sprawiedliwości apelowało ostatnio także Stowarzyszenie Sędziów Polskich „Iustitia”.