Pośmiertny kult jednostek uznanych za wielkie jest zjawiskiem starym jak ludzkość. W Polsce w szczególny sposób otoczono nim Józefa Piłsudskiego. U schyłku lat 30. uchwalono nawet unikatową ustawę chroniącą jego cześć.
Stanisław Cywiński, profesor Uniwersytetu Wileńskiego, publicysta i działacz społeczny, nie należał do ludzi łatwych w obejściu. Zapamiętano go jako osobę z jednej strony ambitną i pracowitą, z drugiej jednak małostkową i pamiętliwą. Ideowo związany z obozem narodowej demokracji, dał się poznać jako autor, który w twórczości naukowej i publicystycznej nie zawsze potrafił oderwać się od politycznych sympatii. Lubował się w dosadnie formułowanych twierdzeniach oraz płomiennych polemikach. Jego utarczki z Julianem Tuwimem przeszły do historii literatury (głównie za sprawą utworu tego ostatniego pt. „Wiersz, w którym autor grzecznie, ale stanowczo uprasza liczne zastępy bliźnich, aby go w d… pocałowali”). „Zatwardziały w swym endectwie, ale lubiany w Wilnie” – pisał o nim ks. Walerian Meysztowicz.

Akcja i reakcja

Na początku 1938 r. na łamach „Dziennika Wileńskiego” ukazała się podpisana przez Cywińskiego recenzja pracy Melchiora Wańkowicza „C.O.P. – ognisko siły”. Recenzent stwierdził w niej, że wysiłek autora „zadaje kłam słowom pewnego kabotyna, który mawiał o Polsce, że jest jak obwarzanek: to tylko warte, co po brzegach, a w środku pustka”. Słowa te wypowiedziane zostały swego czasu przez Józefa Piłsudskiego, o czym zresztą Wańkowicz w swojej książce wyraźnie wspomniał. Dwa tygodnie później na łamach periodyku „Naród i Państwo”, wydawanego przez Związek Naprawy Rzeczypospolitej, ukazała się anonimowa zjadliwa notatka, w której przypomniano autorstwo powiedzenia o obwarzanku oraz zganiono Cywińskiego za nieuszanowanie pamięci po wskrzesicielu Rzeczpospolitej.
Kiedy o wszystkim usłyszał inspektor armii w Wilnie, gen. Stefan Dąb-Biernacki (wątpliwe, by zadał sobie trud osobistego przeczytania obu tekstów), bieg spraw nabrał nieoczekiwanego tempa. Generał zażądał natychmiastowego aresztowania Cywińskiego, a niezależnie od tego rozkazał swoim oficerom, by ci samodzielnie wymierzyli „sprawiedliwość”. Profesor został napadnięty w mieszkaniu i skatowany na oczach żony i nastoletniej córki. Połamano mu żebra i poważnie uszkodzono oko. Kiedy oprawcy opuszczali mieszkanie Cywińskich, ich ofiara była nieprzytomna. W siedzibie „Dziennika Wileńskiego” pobici zostali również dziennikarze Aleksander Zwierzyński oraz Zygmunt Fedorowicz. „Siłą rozpędu” dostało się nawet korektorce, dozorczyni i studentowi, który znalazł się tam przypadkowo. Redakcję zdemolowano. Napastnicy mieli na sobie mundury wyjściowe Wojska Polskiego. Wkrótce policja aresztowała… Cywińskiego, Zwierzyńskiego i Fedorowicza.

Wykładnia sędziego Kaczyńskiego

Po latach Aleksander Mogilnicki nie mógł ukryć zażenowania tymi incydentami. „Zarzucana Cywińskiemu wina – wspominał – polegała na tym, że pisząc o jakimś powiedzeniu Piłsudskiego, wyraził się, że jest to powiedzenie kabotyna. Według ówczesnych przepisów sprawa o obrazę osobistą mogła być wszczęta tylko z prywatnego oskarżenia przez pokrzywdzonego. Piłsudski już nie żył, rodzina, która mogłaby takie oskarżenie wnieść, nie chciała się w tego rodzaju procesy wdawać choćby z tego powodu, że musiałoby ich być mnóstwo”.
Sprawa zrobiła się jednak zbyt głośna, by „przewiny” zadziornego profesora puścić płazem. „Oskarżono go o „lżenie i wyszydzanie Narodu i Państwa Polskiego”. Precedens już był. W wyroku z 5 października 1937 r. podpisanym przez sędziego Kaczyńskiego napisano: „zniewagę Narodu lub Państwa Polskiego popełnić można nie tylko przez publiczne użycie słów bezpośrednio lżących lub wyszydzających Naród lub Państwo Polskie, lecz także przez użycie wyrażeń lżących lub wyszydzających Pierwszego Marszałka Polski Józefa Piłsudskiego, Twórcę i Budowniczego Państwa Polskiego, gdyż wyrażenia się inkryminowane oskarżonego o Marszałku Piłsudskim w sposób pośredni lżą i wyszydzają Naród i Państwo Polskie, które Józefa Piłsudskiego czczą powszechnie jako symbol cnót Narodu”.
Los Cywińskiego, mimo energii, z jaką liczne środowiska wystąpiły w jego obronie, wydawał się przypieczętowany. Skład orzekający wybrano „odpowiednio”, a po „zreorganizowanym” przez sanację Sądzie Najwyższym również trudno było spodziewać się „kłopotów”. Reszta była kwestią nie tyle procedur i prawdy materialnej, ile czasu.
Koła rządzące oraz licznie rozsiani po kraju czciciele Piłsudskiego nie mogli jednak pozwolić sobie na to, by za każdym razem, kiedy zasługi ich idola będą kwestionowane, odwoływać się do patriotycznych oficerskich butów czy też ekwilibrystyki sądowej. Należało w trybie pilnym zmienić prawo.

Ustawa specjalna

Parlament pochylił się nad zabezpieczeniem dóbr osobistych nieżyjącego Marszałka w trybie ekspresowym. Już 17 lutego 1938 r. posłanka Wanda Pełczyńska pytała, jakie kroki zamierza przedsięwziąć rząd RP „dla zadośćuczynienia głęboko obrażonym uczuciom nie tylko całego Wilna, ale i wszystkich obywateli państwa polskiego, dla których Józef Piłsudski pozostanie po wsze czasy nietykalną personifikacją wielkości i godności Polski”. W Senacie tymczasem 7 marca 1938 r. Władysław Malski z egzaltacją perorował: „honor służby nakazuje nam reagować bez względu na to, kto, gdzie i jak uwłacza imieniu Komendanta. Nie jest istotą czy mniej bili czy dużo bili (…). Reagować będziemy bez względu na to czy wymiar sprawiedliwości będzie działał sprawnie, czy mniej sprawnie. Serca nasze i honor żołnierski każą nam reagować natychmiast”.
Sprawę potraktowano z należytą powagą. Pierwszy rządowy projekt Ustawy o ochronie imienia Józefa Piłsudskiego, Pierwszego Marszałka Polski wpłynął do Sejmu już 15 marca 1938 r. Ponieważ dyskutowany akt prawny liczył cztery artykuły (sic!), a jego waga państwowa – zgodnie z argumentacją wicemarszałka Sejmu Bohdana Podoskiego – była olbrzymia, posłowie pozwolili sobie „zapomnieć” o obowiązku odesłania projektu do komisji i z marszu przystąpili do pracy.
Argumentacja posła sprawozdawcy Bolesława Świdzińskiego była jasna i klarowna: „samo imię Józefa Piłsudskiego pod szczególną ochroną znaleźć się musi. A to tym bardziej, że żyją jeszcze uprzedzenia, a nawet nienawiści ludzi małych, którzy nie rozumiejąc Józefa Piłsudskiego, (…) uczucia całego narodu ośmielają się znieważać”. Poruszony tak straszliwą nowiną poseł Michał Wymysłowski zaproponował, by górną granicą kary za naruszenie dobrego imienia Marszałka było… 15 lat więzienia. Niestety wicemarszałek Tadeusz Schaetzel nie przyjął tego wniosku.
23 marca 1938 r. ustawę przegłosowano podczas plenarnego posiedzenia Senatu. Był na nim obecny premier Felicjan Sławoj-Składkowski, który w patetycznym przemówieniu z satysfakcją nawiązał do tradycji: „Gdy studiujemy życie i czyny bohaterów starożytnych, to zwykle dowiadujemy się, że byli kochani przez wszystkich, że nikt nie ośmielał się wystąpić przeciw wielkości ich imienia. Jest to nieprawda. Wiemy, że kiedy rycerze wznosili na tarczach przyszłego króla lub wodza, to w prawej ręce każdy trzymał obosieczny miecz, aby karać tego, kto by się ośmielił targnąć na majestat i sprzeciwić imieniu pańskiemu. Wysoka Izbo! Ta ustawa jest właśnie tarczą, na której cały Naród Polski wznosi Imię Józefa Piłsudskiego wysoko ku słońcu i chwale wieczystej”.
7 kwietnia swój podpis na ustawie złożył prezydent, a w życie weszła ona 13 kwietnia 1938 r. Jej treść brzmiała następująco: „Art. 1 Pamięć czynu i zasługi JÓZEFA PIŁSUDSKIEGO – Wskrzesiciela Niepodległości Ojczyzny i Wychowawcy Narodu – po wsze czasy należy do skarbnicy ducha narodowego i pozostaje pod szczególną ochroną prawa; Art. 2 Kto uwłacza Imieniu JÓZEFA PIŁSUDSKIEGO, podlega karze więzienia do lat 5; Art. 3 Wykonanie niniejszej ustawy porucza się Ministrowi Sprawiedliwości; Art. 4 Ustawa niniejsza wchodzi w życie z dniem ogłoszenia”.
Sankcja przewidziana w ustawie była znacznie surowsza od regulacji karzących publiczne zelżenie bądź wyszydzenie Narodu lub Państwa Polskiego, znieważanie wojska lub urzędu czy zniesławienie osoby prywatnej bądź zrzeszenia. Środowiska zbliżone do obozu rządowego nie kryły satysfakcji. Niezadowolenie okazywał jedynie generał Dąb-Biernacki, któremu nikt nie był w stanie wyjaśnić, na czym polega zasada lex retro non agit i który z uporem maniaka domagał się zastosowania wobec Cywińskiego nowych, ostrzejszych niż w kodeksie karnym przepisów.

Epilog

Efekt „wychowawczy” nowego aktu okazał się żaden, gdyż wkrótce wybuchła wojna, do której Polska okazała się zupełnie nieprzygotowana. Spuśćmy zasłonę milczenia na wojenne i powojenne losy inicjatorów oraz popleczników ustawy o ochronie imienia Józefa Piłsudskiego, Pierwszego Marszałka Polski, gdyż są to historie smutne i deprymujące. Warto natomiast zadać pytanie: jak to możliwe, że podobnego rodzaju legislacyjne monstrum mogło zostać uchwalone w kraju, który posiadał znakomitych prawników, rozumiał i utożsamiał się z ideami Monteskiusza oraz z dumą deklarował się jako jeden z dziedziców kultury prawnej Zachodu?
Odpowiedź jest prosta. Na drugą połowę lat 30. XX wieku przypada w Polsce okres rządów pułkowników, którzy postanowili podzielić się władzą ze skrajną prawicą. Byli „nawykli do szorstkości i bezwzględności potrzebnej nieraz w wojsku, nieznośnej w administracji cywilnej, szczególnie w Polsce, gdzie ludność wymaga wyrozumiałości” – zauważa ks. Meysztowicz. To właśnie dzięki ich staraniom polski porządek prawny „ubogacony” został o nieznane dotychczas przepisy chroniące cześć zmarłego Marszałka. Zabrakło wprawdzie czasu na modernizację armii oraz mądre ruchy na arenie międzynarodowej, które pozwoliłby uniknąć wrześniowego dramatu, ale w chwili wejścia w życie nowego prawa nikt o tym nie myślał. Wierzono, że dzięki czujności rządu i patriotycznej postawie parlamentu udało się zabezpieczyć dla potomnych dobro o nieporównywalnie większym znaczeniu.