Smutny obowiązek kronikarzy każdej, zwłaszcza przedłużającej się, wojny – rejestrowanie ruchów wojsk, z których na pozór nie wynika nic szczególnego. W wojnie o Sąd Najwyższy nie jest inaczej.

Ostatnie posunięcie – o tyle mniej spektakularne niż kolejne nowelizacje ustaw – pewnie nie przebiłoby się nawet do świadomości większej części zmęczonych już całą sprawą obywateli, gdyby nie pełna osobistych emocji i poczucia zawodowej odpowiedzialności reakcja prezesa Stanisława Zabłockiego. W końcu czym jest jakiś regulamin, do którego obowiązywania nie trzeba nawet głosowania ani choćby szczątków debaty?

A jednak to wprowadzony rozporządzeniem prezydenta regulamin SN pokazał determinację ekipy rządzącej, z jaką chce wprowadzić „swoich” do sądu. Pozostając przy batalistycznej metaforyce, oni już przeniknęli do bronionej twierdzy, ale są dobrze rozpoznani i chwilowo nie mogą rozwinąć skrzydeł. I nawet nie chodzi o to, że każdy sędzia (sędzia?) z najnowszego zaciągu musi się okazać wiernym żołnierzem „dobrej zmiany” (tak jak prezes Izby Karnej znalazł się w SN z nominacji prezydenta Lecha Kaczyńskiego, co nie przeszkodziło mu być znakomitym sędzią i prezesem). Póki nie wyjaśni się ich status – wątpliwy w obliczu częściowo tylko czysto formalnych problemów z powołaniem do SN – nie powinni orzekać, a do tego właśnie ma ich doprowadzić nowy regulamin. Do kolejnego faktu dokonanego.
Czasem nawet najbardziej oddani obrońcy tracą zimną krew. Tak stało się w przypadku pana sędziego Zabłockiego. Cieszę się, że wbrew jego pierwszej deklaracji czas jego odejścia w stan spoczynku odsunął się o kilka miesięcy. I ze względu na samego Sędziego, i ze względu na prawo. Cóż, kronikarze rzadko bywają całkiem neutralni.