W Sądzie Najwyższym zrozumiano zasady gry. Jeśli jest jakiś przepis, który można nagiąć w swoim interesie, to należy to zrobić.
Zadanie pytań prejudycjalnych przez Sąd Najwyższy Trybunałowi Sprawiedliwości UE oraz zabezpieczenie w postaci zawieszenia stosowania najbardziej kontrowersyjnych przepisów ustawy o SN to prawnicze arcymistrzostwo. Prawdą jest, że sędziowie sięgnęli po grubą maczugę. Prawdą jest, że rykoszetem dostajemy my wszyscy, bo okładane jest państwo prawa. Ale prawdą również jest to, że sędziowie zaczęli w końcu po prostu działać tak, jak od dawna działa ustawodawca i egzekutywa. I pokazali, że w stosowaniu sztuczek prawnych są o wiele sprawniejsi niż byli prokuratorzy i zasiadający w ławach sejmowych średniego kalibru radcowie prawni.
Pytania prejudycjalne zadane przez Sąd Najwyższy to w prawniczych sztuczkach tylko przystawka. Daniem głównym jest zabezpieczenie. Posiłkując się art. 755 par. 1 kodeksu postępowania cywilnego („Jeżeli przedmiotem zabezpieczenia nie jest roszczenie pieniężne, sąd udziela zabezpieczenia w taki sposób, jaki stosownie do okoliczności uzna za odpowiedni, nie wyłączając sposobów przewidzianych dla zabezpieczenia roszczeń pieniężnych”), SN zawiesił stosowanie kilku przepisów ustawy o SN. To pójście na całość. Nikt w Polsce do tej pory nie wpadł na to, że formą zabezpieczenia może być zamrożenie ustawy. Do tej pory ten środek kojarzył się raczej z czasowym zakazem sprzedaży płynu do mycia naczyń. Dziś już widzimy, że zabezpieczyć można wszystko – i płyn, i ustawę. Pewnie także np. Pałac Kultury i Nauki.
Moim zdaniem działanie to ma wiele wspólnego z falandyzacją prawa, czyli czymś z zasady złym. Sąd Najwyższy stwierdził bowiem w praktyce, że każdy sędzia w Polsce może „zamrozić” stosowanie ustawy, co do której ma wątpliwości. To skrajnie niebezpieczne. Nie chcemy przecież, żeby któryś sędzia sądu rejonowego zakazał stosowania wszystkim innym sędziom i urzędnikom np. prawa farmaceutycznego czy przepisów regulujących zasady przewozu osób.
Z drugiej strony jednak przecież wiele osób mówiło, że jeśli sędziowie chcą walczyć o zachowanie praworządności, to muszą zrozumieć zasady gry. Trudno więc się oburzać na to, że wreszcie wywrócili stolik, przy którym rozsiedli się politycy.
Zabawnie patrzy się na wściekłe twarze polityków, którzy pohukują, że Sąd Najwyższy złamał prawo. Wyborna była wypowiedź medialna Julii Przyłębskiej, w której stwierdziła, że sędziowie SN złamali konstytucję (tej samej Julii Przyłębskiej, która oburzała się na ferowanie wyroków w mediach przez jej poprzednika, Andrzeja Rzeplińskiego). Sytuacja się odwróciła. Sąd Najwyższy wyciągnął maczugę nabitą paragrafami, a ci, którzy przez ostatnie lata powoływali się na wypaczane przez siebie prawo, próbują się bronić.
Trzeba powiedzieć wprost: złamanie zabezpieczenia przez rządzących, choćby się z nim nie zgadzali, będzie jawnym naruszeniem prawa. Orzeczenia Sądu Najwyższego są ostateczne. Można o nich dyskutować, można je krytykować, ale należy się do nich stosować. Nie wystarczy powiedzieć, że to rokosz, że mamy do czynienia z „orzeczeniem nieistniejącym”. Trzeba, jeśli ktoś chce postępować zgodnie z prawem, zaczekać potulnie na działanie TSUE. I w tym właśnie objawiło się arcymistrzostwo sędziów.
Politycy oczywiście mogą użyć brutalnej siły. Mogą pokazać, że lekceważą wyroki – tak jak lekceważyli orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego. Ten, kto ma dostęp do pałek, zawsze może wygrać z tymi, którzy posługują się paragrafami. Tyle że to jest ostateczność. Nie bez powodu policja nie wyniosła jeszcze prof. Małgorzaty Gersdorf z Sądu Najwyższego.
Oczywiście pojawia się pytanie, gdzie w tej plemiennej wojence jest miejsce dla obywateli. Prawda jest taka, że Kowalskiego, Nowaka czy Słowika nie obchodzi to, kto siedzi w fotelu pierwszego prezesa Sądu Najwyższego. Istotne jest to, aby sprawy były rozpoznawane sprawnie i uczciwie. A o tym – niestety – chyba zapominają wszyscy, którzy toczą walkę. Ważniejsze jest to, kto ma większą maczugę.