Czy policjant, który wchodzi do domu dilera narkotykowego, ale oprócz amfetaminy znajdzie w jego garażu skradziony samochód, może zatrzymać auto jako dowód przestępstwa? Jak najbardziej. Czy ten sam diler odpowie za kradzieże samochodów, jeśli pochwali się nimi w podsłuchiwanej przez policję rozmowie telefonicznej? Niestety, już nie. Takie są konsekwencje ostatniej uchwały Sądu Najwyższego.
Czy policjant, który wchodzi do domu dilera narkotykowego, ale oprócz amfetaminy znajdzie w jego garażu skradziony samochód, może zatrzymać auto jako dowód przestępstwa? Jak najbardziej. Czy ten sam diler odpowie za kradzieże samochodów, jeśli pochwali się nimi w podsłuchiwanej przez policję rozmowie telefonicznej? Niestety, już nie. Takie są konsekwencje ostatniej uchwały Sądu Najwyższego.
Ufam, że bezkarność przestępców nie była intencją 7-osobowego składu sędziowskiego, który niespełna tydzień temu podjął tę uchwałę (sygn. akt I KZP 4/18). Ale jest jej praktycznym i groźnym dla nas wszystkich skutkiem. Uchwała prowadzi do cenzurowania dowodów wykorzystywanych w postępowaniach karnych i wiązania rąk organom ścigania. Uniemożliwia funkcjonariuszom reakcję na przestępstwa, o których dowiadują się w sposób operacyjny, a więc np. z wykorzystaniem podsłuchu. Godzi tym samym w bezpieczeństwo publiczne.
Uderza przy okazji także w autorytet Sądu Najwyższego, którego sędzia sam znalazł się w kręgu podejrzeń o uwikłanie w aferę korupcyjną. Sprawa domniemanej korupcji w najważniejszym z sądów do dziś nie znalazła wyjaśnienia właśnie z powodu „cenzury dowodów”, którą sankcjonuje czerwcowa uchwała Sądu Najwyższego.
Żeby lepiej zobrazować problem, posłużę się jeszcze jednym przykładem. Mężczyzna znęca się ze szczególnym okrucieństwem nad rodziną. Odgłosy horroru, jaki funduje żonie i dzieciom, rejestruje podsłuch, ale założony w innej sprawie – niszczenia przez tego mężczyznę zabytków.
W myśl uchwały Sądu Najwyższego domowy oprawca nie zasiądzie na ławie oskarżonych za krzywdę, którą wyrządza najbliższym. To wynika wprost z ogłoszonego przez sędziów uzasadnienia: „Wypada jeszcze odnieść się do przestępstw przeciwko rodzinie – nie jest to kategoria przestępstw katalogowych (poza organizowaniem adopcji dzieci – art. 211a k.k.). Trudno byłoby zaakceptować to, że w ramach kontroli wtórnej, w tej kategorii spraw mogłyby być gromadzone i wykorzystywane materiały uzyskane w sposób tajny”.
Co gorsza, do tzw. przestępstw katalogowych, do których odwołuje się Sąd Najwyższy, a więc ujętych w art. 19 ust. 1 ustawy o Policji, nie należą też np. gwałty, oszustwa komputerowe czy stalking. Uchwała sankcjonuje więc bezkarność już nie tylko złodziei samochodowych i katów domowych, ale i gwałcicieli, oszustów i stalkerów.
Czy o to chodziło podejmującym uchwałę sędziom Sądu Najwyższego? Śmiem przypuszczać, że jednak nie, ale… tak wyszło.
W uzasadnieniu do uchwały Sąd Najwyższy tylko dwukrotnie odnosi się do kodeksu postępowania karnego, który stanowi tu o istocie problemu. Za to często i gęsto odwołuje się – co jest ostatnio na czasie – do konstytucji. Zwraca uwagę zwłaszcza przywoływanie dwóch jej przepisów – art. 47 i 51 dotyczących ochrony prywatności. To cenna i wymagająca poszanowania wolność osobista. Ale czy respekt wobec prywatności przestępcy ma oznaczać bezkarność jego czynów?
Na to pytanie daje odpowiedź ta sama konstytucja. W art. 31 ust. 3 mówi o tym, że wolności obywatelskie podlegają ograniczeniom, jeśli „jest to konieczne w demokratycznym państwie dla jego bezpieczeństwa lub porządku publicznego, bądź dla ochrony środowiska, zdrowia i moralności publicznej, albo wolności i praw innych osób”.
Zwięźle i trafnie ujął to Alexis de Tocqueville: „Wolność człowieka kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego człowieka”. Wolność nie oznacza bowiem swawoli. Prawo do prywatności złodzieja, domowego kata czy gwałciciela ustaje tam, gdzie zaczyna się krzywda jego ofiary.
Co więcej, ograniczeniem prywatności jednostki nie jest także szukanie dowodów przestępstwa, nawet jeśli – a to się przecież zdarza – policja przeszukuje mieszkanie osoby, która okazuje się niewinna, albo zgodnie z prawem podsłuchuje postronną osobę, z którą kontaktuje się przestępca, np. porywacz wyłudzający okup. Gdyby odebrać takie uprawnienia organom ścigania, przestępcy strzelaliby korkami od szampana.
Szukanie dowodów – i to także wymaga podkreślenia – nie oznacza przecież stawiania kogokolwiek w stan oskarżenia, a już tym bardziej skazywania. To sąd zarządza podsłuch, sąd ocenia dowody i sąd wydaje wyrok. Rolą organów ścigania jest zebranie wiarygodnych dowodów i uprawdopodobnienie, a nie udowodnienie przestępstwa. Ten ostatni przywilej zawsze i tylko należy do sądu. Powinien jednak opierać się na prawdzie, a nie półprawdzie z ocenzurowanymi już na wstępie dowodami. A tę cenzurę uchwała Sądu Najwyższego, niestety, wprowadza. I czyni to w sposób jawnie sprzeczny z intencją ustawodawcy, który na początku 2016 r. znowelizował artykuł 168b kodeksu postępowania karnego.
Głównym celem zmiany przepisu była możliwość wykorzystywania zebranych w wyniku kontroli operacyjnej dowodów przestępstw także w przypadku, jeśli wydana przez sąd zgoda na podjęcie takiej kontroli dotyczyła innego przestępstwa albo innej osoby. Chodziło właśnie o to, aby organy ścigania nie były bezradne w sytuacji, kiedy niejako „przy okazji” dowiadują się o innym przestępstwie. Żeby – jak przed nowelizacją – nie były zmuszone do niszczenia dowodów, mimo że komuś dzieje się albo stała się krzywda.
Sąd Najwyższy nie tylko zakwestionował podstawową ideę nowelizacji, ale w uzasadnieniu do swojej uchwały wdał się w dywagacje, które mnie osobiście bardzo niepokoją. Podjął rozważania, czy ustawodawcy nie chodziło o „rozstrzygnięcie konkretnej sprawy konkretnej osoby” i zgromadzenie „materiału dowodowego konkretnych procesów, już istniejących konkretnych materiałów”. Jaka to „konkretna osoba” i jakie „konkretne materiały”?
Najsłynniejsze, zebrane przez Centralne Biuro Antykorupcyjne przy okazji tzw. afery hazardowej, dotyczą samego Sądu Najwyższego. Podsłuchując uwikłanych w aferę prawników, CBA nagrało rozmowę sędziego Naczelnego Sądu Administracyjnego z sędzią Sądu Najwyższego w sprawie kasacji wniesionej przez prywatnego przedsiębiorcę. Za jej pozytywne rozstrzygnięcie biznesmen miał obiecać – jak relacjonowała to „Gazeta Wyborcza” – 2,5 mln zł. W zarejestrowanej rozmowie sędzia Sądu Najwyższego instruował, że kasacja jest źle napisana, a w SMS-ach uprzedzał, kiedy zapadnie decyzja, czy zostanie przyjęta.
Prokuratura musiała jednak umorzyć sprawę, ponieważ sąd nie zgodził się na wykorzystanie zdobytego „przy okazji” afery hazardowej dowodu, który mógł świadczyć o podejrzanych uwikłaniach sędziego Sądu Najwyższego. Przywołana „Gazeta Wyborcza”, dziś negatywnie nastawiona do wprowadzanych przez większość sejmową reform, w artykule z 2015 r. konstatowała: „Ta sprawa od kilku lat kładzie się cieniem na wizerunku nie tylko Sądu Najwyższego, ale także całego wymiaru sprawiedliwości”.
Kładzie się tym cieniem po dziś dzień. A uchwała Sądu Najwyższego budzi w kontekście opisanej historii i uzasadnienia samej uchwały jeszcze większe wątpliwości. Mam nadzieję, że mylne, ale są one nie do uniknięcia.
Sprawa domniemanej korupcji w najważniejszym z sądów do dziś nie znalazła wyjaśnienia właśnie z powodu „cenzury dowodów”
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama