Przez lata zmorą dziennikarzy piszących o prawie byli eksperci, którzy z zasady nie wypowiadali się na temat tego, czego sami nie przeczytali lub nie usłyszeli. „Ministerstwo szykuje nowelizację? Proszę przesłać dokument, przejrzę, zastanowię się”. „Sąd orzekł? Nie było mnie na rozprawie, poczekajmy może na publikację uzasadnienia”. I jak tu robić aktualną gazetę? Na szczęście te czasy mamy za sobą. Teraz nikt nie wchodzi w zbędne szczegóły, a celują w tym prawnicy aktywni na Twitterze.
Przez lata zmorą dziennikarzy piszących o prawie byli eksperci, którzy z zasady nie wypowiadali się na temat tego, czego sami nie przeczytali lub nie usłyszeli. „Ministerstwo szykuje nowelizację? Proszę przesłać dokument, przejrzę, zastanowię się”. „Sąd orzekł? Nie było mnie na rozprawie, poczekajmy może na publikację uzasadnienia”. I jak tu robić aktualną gazetę? Na szczęście te czasy mamy za sobą. Teraz nikt nie wchodzi w zbędne szczegóły, a celują w tym prawnicy aktywni na Twitterze.
Pod koniec ubiegłego tygodnia falę komentarzy wywołała wiadomość o „wyroku »rozgrzanych« sędziów Sądu Okręgowego w Warszawie”. Tak niejaki Jacek Piekara, pisarz (jak podpowiedziała mi Wikipedia, znany głównie z cyklu opowiadań o czarodzieju Arivaldzie z Wybrzeża), określił swoją porażkę w sporze z Dorotą Wellman. Dziennikarka pozwała go za obraźliwy i zwyczajnie chamski wpis. „Mam zapłacić prawie pół miliona złotych. O procesie mnie nie zawiadomiono, nie wiedziałem o nim i nie brałem udziału... Nieźle, co?” – pożalił się na TT Piekara. I ruszyła lawina.
Pal diabli głupstwa wypisywane przez osoby, które nie mają zielonego pojęcia o procedurze cywilnej, w życiu nie przeczytały nawet pół paragrafu, nigdy nie były w sądzie, ale zawsze chętnie poutyskują na „kastę”. I pal diabli oszołomów, którzy – jak to zwykle w takich przypadkach bywa – rzucili się lustrować sędziego (tu akurat panią sędzię) wskazanego jako ciemiężyciela pisarza o niewyparzonym języku.
Szokuje mnie, że w słowach oburzenia prześcigało się wielu prawników, także tych z tytułami zawodowymi. Że to zamach na wolność słowa, że suma zadośćuczynienia niewspółmierna do winy, że sąd wydał skandaliczne orzeczenie, że odmówiono człowiekowi prawa do procesu, że takich spraw nie rozstrzyga się zaocznie, a w ogóle jak to możliwe, że pisma szły na zły adres i sąd w ogóle się tym nie przejął. Tylko nieliczni zastrzegali, że nie znają akt sprawy, więc może warto poczekać na więcej informacji.
Warto było, bo gdy już emocje sięgnęły zenitu, okazało się, że dziennikarka nie domagała się żadnych sum dla siebie, tylko wpłaty – i to 25 tys. zł. – na cel społeczny. Tak też orzekł sąd, a owe pół miliona to mocno z grubsza oszacowany przez Piekarę koszt publikacji przeprosin, do których został zobowiązany. Nie było też nic nagannego w wydaniu wyroku zaocznego w sytuacji, w której pisma zgodnie z prawem szły na adres zameldowania obwinionego (może nie należy się meldować, gdzie popadnie?) i nie były odbierane. Pełnomocnik Piekary ograniczył się do poinformowania sądu, że jego klient mieszka gdzie indziej. Gdyby to było takie proste, nigdy nikt nie zostałby skazany, bo zawsze wystarczyłoby awiza z sądu wrzucać do kosza i zapewniać, że się mieszka w innym miejscu.
Może czasem, panowie adwokaci i radcowie z TT, lepiej powstrzymać się z szybkimi i łatwymi osądami. Bo taka praktyka może wejść w krew. A na rozprawie, inaczej niż w internecie, nie da się po prostu wyedytować swoich słów.
Tylko nieliczni zastrzegali, że nie znają akt sprawy, więc może warto z komentarzami poczekać na więcej informacji
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama