Sądy muszą wejść w XXI w. Czy nam się to podoba, czy nie, formuły komunikowania się są dziś zupełnie inne niż kiedyś, podczas gdy uzasadnianie i argumentacja sądów przypominają niekiedy realia wieku XIX.
Do napisania tego felietonu skłonił mnie artykuł prof. Ewy Łętowskiej zamieszczony w „Prawniku” 11 lipca 2017 r. („O legitymizacji, czyli jak
sądy najwyższe strzelają sobie w stopę”, DGP 132/2017). Od razu zaznaczając, że niniejszy tekst nie ma być pod żadnym względem polemiczny wobec felietonu Pani Profesor, wypada dodać, że problem legitymizacji władzy sędziowskiej jest złożony i nieobcy polskiej teorii (i filozofii) prawa od co najmniej kilku dziesięcioleci.
Problem legitymizacji jest bowiem dla współczesnego prawa, w tym przede wszystkim judykatury, fundamentalny. Legitymizację definiuje się jako uzasadnienie, uprawomocnienie czegoś. Może być to uzasadnienie określonego działania jak i w ogóle własnego statusu (bytu/sensu istnienia). Mówiąc najprościej, problem legitymizacji sprowadza się do udzielenia odpowiedzi na pytanie o to, dlaczego jestem lub dlaczego coś robię, ale przez pryzmat kompetencji do istnienia lub działania (przy czym „lub” jest istotne, bo legitymizować można zarówno sens istnienia np. władzy sądowniczej, jak i określoną formułę jej działania). Współcześnie prawnicy stają przed dziejową koniecznością przeformułowania, a niekiedy zdefiniowania sensu swojego istnienia. Jakże dramatyczne było sformułowanie Pani Premier w ostatnim orędziu o konieczność istnienia „państwa prawa, a nie państwa prawników”. Można się na takie sformułowanie obruszyć, ale – jak sądzę – w odpowiedzi na takie tezy powinna nastąpić szeroka refleksja, nie tylko władzy sędziowskiej. Co takiego się stało, że uważa się, iż godne jest formułowanie tezy o praworządności bez świata
prawników? Czy w istocie spełnia się słynny biblijny cytat o tym, że prawnicy „wzięli klucze poznania; sami nie weszli, a przeszkodzili tym, którzy wejść chcieli” (Łk. 11,52).
Szczególnie judykatura staje przed swoistą dziejową koniecznością rozwiązania problemu legitymizacji. Zauważmy, że kwestia ta wyrasta na fundamentalną także na podstawie dramatycznych wydarzeń sprzed kilku tygodni.
Wiele zależy od dobrej woli w formułowaniu oceny oraz dostrzegania kontekstu legitymizacji, gdyż nie jest to zjawisko jednorodne. Można legitymizować byt sądownictwa jako niezależnej, trzeciej władzy (w opozycji do zasady jednolitości władzy państwowej). Wówczas obracamy się wokół legitymizacji istoty samej judykatury w formule zdefiniowanej w ramach demokratycznego państwa prawnego. Można legitymizować władzę sądowniczą (jak każdą inną) przez pryzmat skuteczności jej działania – pod określonymi kryteriami, np. sprawności postępowania, efektywności
kadr, swoistego image’u itp. Od jakiegoś czasu, a z pewnością od początku tzw. kryzysu konstytucyjnego, debata na te tematy powraca, wymuszona z jednej strony określeniami w stylu „sędziokracji”, „władzy prawników” itp., z drugiej zaś przez wypowiedzi samych prawników. Reakcja obronna jest bowiem naturalna, szczególnie gdy padające argumenty są wynikiem nieporozumienia albo zgoła spłycenia analizowanej materii (o czym pisałem choćby w felietonach „Dyskrecjonalność sędziowska w pigułce” („Prawnik” z 27 czerwca 2017 r.) czy „Co naprawdę boli nas w sądach?” („Prawnik” z 9 maja 2017 r.).
Za przykład i wskazywany do analizy problem w kontekście legitymizacji władzy sędziowskiej uznaje się uzasadnianie wydawanych orzeczeń. Mówi się niekiedy, że ograniczanie procesu legitymizacji władzy sędziowskiej i jej wychodzenia do społeczeństwa jedynie przez uzasadnianie orzeczeń to spłycanie problemu. Uważam, że tak nie jest. Sądy mają utrudnioną sposobność komunikacji ze społeczeństwem. Muszą w szczególny sposób dbać również o powagę i szacunek dla rozstrzygnięć, które formułują. Słuszne jest tłumaczenie orzeczeń w formule konferencji prasowych i tekstów publicystycznych, ale jedynie do spraw o szczególnej doniosłości społecznej, tzw. kontekstu społecznego. Mam nadzieję, że nie dożyjemy czasów, gdy
sąd po każdym rozstrzygnięciu musiałby je tłumaczyć niezależnie od tego, co formułowane jest w uzasadnieniu. To prosta droga do zaszczucia i anarchii państwa, a w konsekwencji do działań na skraju autorytaryzmu przez władzę polityczną, która – w końcu – dla przeciwdziałania takim zjawiskom musiałaby przyjąć drastyczne środki w celu przywrócenia porządku. Dla zachowania podstaw państwowości. Nie zapominajmy o tym, ze wahadło historii i nastrojów społecznych jest zmienne...
Dlatego też uzasadnianie orzeczeń jako uprawomocnienie swojego działania i interpretacja
prawa w nich ukazywana stawiają omawiany problem na ostrzu noża. Warto zwrócić uwagę na to, z jakimi zjawiskami mamy współcześnie do czynienia. Niektóre wystąpienia ocierają się nawet o obronę formuły swojego istnienia jako sędziego (np. przez pryzmat aktywizmu albo pasywizmu interpretacyjnego) – np. wystąpienie w Senacie Stanisława Zabłockiego, prezesa SN kierującego pracami Izby Karnej. To dramatyczne, że sąd jest w ogóle zmuszany do obrony sensu działania przez pryzmat prawomocności do określonego postępowania. A w większości przypadków nie ma innej drogi niż uzasadnianie orzeczeń, co jest najistotniejszym i właściwie jedynym środkiem do legitymizacji.
Należy pamiętać, że władza polityczna dysponuje szerszymi możliwościami komunikacji ze społeczeństwem. Ma do dyspozycji wszystkie obszary kulturowego oddziaływania (od mediów po symbolikę społecznych albo nawet quasi-religijnych aktów działania, jak spotkania, wiece, przemowy, odezwy itp.). To wielka sfera marketingu politycznego, działań podejmowanych o skuteczność w walce wyborczej albo zgoła aktywność nakierowana na osiąganie określonych celów politycznych – małych bądź dużych (np. realizacja określonego celu programowego uznanego za społecznie pożądany albo próba ukształtowania nowego społeczeństwa na wzór jakiegoś modelu). Z istoty rzeczy władza sądownicza takich możliwości nie ma ani mieć nie może. Sfera polityki prawa, czyli osiągania przez prawo określonych celów społecznych, jest bowiem w kontynentalnej kulturze prawnej domeną władzy ustawodawczej, a nie wszelkiej władzy aplikacyjnej (która ma za zadanie jedynie stosowanie reguł ogólnych do indywidualnych spraw podmiotów prawa, ludzi, firm itp.), o czym – swoją drogą – winna pamiętać także egzekutywa (judykatywa nie musi, gdyż i tak nie ma środków realizacji celów politycznych). Mówi się natomiast – i wątek ten przewija się także we wspomnianym na wstępie felietonie – o polityce prawa realizowanej przez sądy w wymiarze instytucjonalnym, co jest już zupełnie dopuszczalne. Sądy mają prawo budować zdrowe, instytucjonalne życie publiczne przez jednostkowe akty decyzyjne, które wydają. Tu największą rolę odgrywają akty porządkujące orzecznictwo w formie uchwał. Tyle tylko że nijak mają się one do problemu legitymizacji. Uchwały są instytucją wyjaśniającą określone zagadnienie prawne lub rozstrzygającą rozbieżności w wykładni prawa. Z istoty rzeczy ich głównymi (jeśli nie jedynym) odbiorcami są inne sądy (albo składy sędziowskie), a nie strony. Legitymizacja jest zawsze budowana przez sądy w oparciu o rozstrzygnięcia indywidualne, a nie abstrakcyjne (uwaga ta nie odnosi się rzecz jasna do sądów konstytucyjnych), czyli dopiero proces wdrażania uchwał w życie w ramach podejmowanych w ich wyniku serii konkretnych rozstrzygnięć daje sądom możliwość efektywnej legitymizacji. Trudno bowiem uznać, by sądy najwyższe, rozstrzygające niekiedy poważne zawiłości z materii znaczenia języka prawnego, kierowały te wypowiedzi do szeregowego użytkownika języka. Z punktu widzenia obywateli najważniejsze są rozstrzygnięcia indywidualne, zapadłe wskutek rozstrzygnięcia kasacji, rozpoznania jakiejś sprawy co do jej istoty (winy, odszkodowania itp.).
Aspekt legitymizacji kwestii abstrakcyjnej aktywności sądów najwyższych można oczywiście realizować pośrednio, przez komunikaty biur prasowych, a nawet wystąpień rzeczników prasowych w sprawach o szczególnej wrażliwości społecznej. Było już to sygnalizowane. Rzecz dotyczy umiaru; odnalezienia złotego środka w odszukiwaniu spraw z rzeczywistym „kontekstem społecznym”, a tymi, których znaczenie faktycznie pozostaje w zainteresowaniu jedynie prawników (istotne jest w tym względzie odróżnianie aspektów praw i obowiązków podmiotów prawa, które reguluje prawo materialne, i problemów procesowych, zwykle kojarzonych z „wewnętrznymi” procedurami „świata prawników”).
Uzasadnienie jako komunikat, z punktu widzenia roli procesowej, pełni przede wszystkim funkcję przekonania odbiorcy o słuszności całego komunikatu (co w teorii aktów mowy nosi nazwę funkcji perlokucyjnej). Ocena formułowana jest przez przyjęte kryteria efektywności uzasadniania, a te w stosunku do uchwał mierzy się jedynie przez przyjęcie się wyrażonego w nich poglądu prawnego. Szczególnie dotyczy to uchwał SN – nie wszystkie bowiem wiążą składy zwykłe, a nigdy nie wiążą sądów powszechnych poza sprawami, w których zostały podjęte (tzw. związanie in concreto).
W teorii prawa wskazuje się, że uzasadnianie orzeczeń wymagających indywidualnych rozstrzygnięć o prawach i obowiązkach może odbywać się przez dwie formuły, w skrócie nazywane modelami uzasadnienia: niemieckim i francuskim (tak też czyni prof. Łętowska w swoich publikacjach; pisano także o tym wielokrotnie w „Prawniku”, np. „Mętne, bo (czasem) muszą takie być”, „Prawnik” z 2 lipca 2016 r., „Polski test na ontologię prawa”, „Prawnik” z 31 maja 2016 r.). Przypomnijmy, że pierwszy model jest wysoce autorefleksyjny i sprowadza się do pokazania stronie różnych wariantów rozstrzygnięcia i wyboru najwłaściwszego z nich. Wzmacnia to transparentność procesu wymierzania sprawiedliwości, ale – wbrew pozorom – może również osłabiać ich legitymizację. Skoro sąd ujawnia inne możliwości rozstrzygnięcia, to w jaki sposób buduje autorytet tego, które przyjął? Strona może wcale nie przyjąć argumentacji o słuszności wybranego z możliwych. Zwykle obserwuje się przywiązanie strony sporu do innego jego wariantu, wyznaczonego interpretacją prawa obowiązującego albo decyzją co do istoty sprawy (np. skazany uważa, że popełnił czyn i tego nie kwestionuje, ale jest bardzo przywiązany do orzeczenia kary z warunkowym zawieszeniem jej wykonania...). Dlatego też sądy zwykle ograniczają się do zacytowania poglądów doktryny i orzecznictwa, a swoich wątpliwości w procesie dochodzenia do znaczenia prawa (albo i – wtórnie – rozstrzygnięcia) nie ujawniają. Czyni się to właśnie ze względu na aspekt skuteczności uzasadnienia jako komunikatu (w celu przekonania do określonej racji) i aby... nie strzelać sobie w stopę. Opozycyjny model francuski jest raczej przyjmowany w uzasadnieniach decyzji administracyjnych. Nie ujawnia operacji interpretacyjnych i ogranicza się do wyjaśnienia językowego brzmienia przepisów prawa. Jest to praktyka – z punktu widzenia sądownictwa – niewłaściwa i nie jest przyjmowana poza sprawami o niskim ciężarze gatunkowym, gdzie możliwe są uproszczone schematy działania, także w aspekcie uzasadnienia.
Warto jednak zaproponować model pośredni, szczególnie że w literaturze przedmiotu wskazywano na znalezienie jakiejś trzeciej drogi w kształtowaniu się rodzimej formuły uzasadniania, w tym przez pryzmat narracji odwołujących się do aspektu legitymizacji władzy sądowniczej. Przesadne ukazywanie różnych wariantów rozstrzygnięć i odwoływanie się do retoryczno-topicznego modelu argumentacji prawniczej w warunkach polskich może być odbierane jako źle kojarzący się coaching ze strony sądów (lub po prostu wymądrzanie się). To też jest ewidentnie kojarzone z wynajdywaniem prawniczych kruczków. Czy tego elity prawnicze chcą, czy nie, muszą czasem obniżyć poziom prezentowanych rozważań, nawet kosztem poprawności merytorycznej analiz. Konieczne jest uchwycenie wątku: co i do kogo jest kierowane. Stąd hermeneutyczne formuły uzasadniania pozostają wciąż domeną raczej teorii i filozofii prawa, a nie praktyki prawniczej. Wbrew wspomnianemu już modelowi niemieckiemu lepsze bywa często pełne i rzetelne ukazanie argumentacji na okoliczność jednego poglądu interpretacyjnego i jednego słusznego rozstrzygnięcia niż wskazywanie możliwej wielowariantowości. Należy jednak zaznaczyć, że wydaje się to łatwiejsze (i nawet właściwsze) w sprawach z zakresu prawa publicznego. Tu też można poszukiwać różnicy ujęć między poglądem prezentowanym w niniejszym felietonie a tym, który zaprezentowała prof. Łętowska, nawiązując chyba bardziej do specyfiki prawa prywatnego. Warto jednak pamiętać, że szeregowy obywatel o prawie prywatnym nie wie nic, a o karnym przeważnie „wszystko” – co zmienia problemy, z którymi muszą zmierzyć się sądy uzasadniające rozstrzygnięcia w prawie cywilnym i karnym (czy też szerzej – publicznym). Każdy, kto zetknął się też z praktyką sądowego stosowania prawa, wie, jak strony wykorzystują potknięcia w uzasadnieniach sądów, wychwytują owe „wątpliwości”, aby stworzyć pole dla – powiedzmy oględnie – nowego rynku usług prawniczych. Stąd też warto postulować mimo wszystko mniej autorefleksyjności, a więcej argumentacji o trafności jednego poglądu, rzecz jasna nie z pozycji siły, lecz słuszności czy sprawiedliwości (pojmowanej nie tylko proceduralnie, lecz także odwołującej się do jakichś dominujących systemów etycznych). W szczególności zaś wydaje się celowe oszczędne korzystanie z argumentu z autorytetu. Najczęściej stosowany jest właśnie autorytet innego sądu. To słabe narzędzie legitymizacyjne, bo odwołuje się do tej samej klasy nadawcy komunikatu. Przez strony – jak się wydaje – odbierane jest jako przywoływanie poglądów owej nieszczęsnej „kasty”, która to nazwa robi teraz taką furorę w dyskursie publicznym. Swoją drogą takie uzusy komunikacyjne są łatwo podchwytywane i służą godzeniu w interesy samego sądownictwa.
Sądy muszą wejść w XXI w. Niestety, czy nam się to podoba, czy nie, zmieniły się diametralnie formuły komunikowania się, podczas gdy uzasadnianie i argumentacja sądów przypominają niekiedy realia właściwe wiekowi XIX.
Nowoczesne, trochę nawiązujące do „trzeciej drogi” formuły uzasadnienia bazują na poznaniu cech potencjalnego odbiorcy komunikatu i raczej nie oscylują wokół retorycznych czy topicznych wzorców wypracowanych przez samych prawników, lecz odwołują się do wzorców kulturowych, miejscami – być może – nawet właściwych psychologicznym procesom miękkiego oddziaływania. To trochę dziejowa konieczność, skoro dotychczasowe formuły teorii argumentacji prawniczej, nie mówiąc już o argumentacji z pozycji siły, okazały się nieskuteczne, gdyż problem legitymizacji ciągle wraca i będzie wracać wraz z ewolucją społeczeństwa i traktowania procesu wymierzania sprawiedliwości jako usługi, choć wymagającej solidnej podstawy w wartościach, np. moralnych a także – niekiedy, gdy sprawa tego wymaga – religijnych. ⒸⓅ
Każdy, kto zetknął się też z praktyką sądowego stosowania prawa, wie, jak strony wykorzystują potknięcia w uzasadnieniach sądów, wychwytują wątpliwości, aby stworzyć pole dla – powiedzmy oględnie – nowego rynku usług prawniczych. Stąd też warto postulować mniej autorefleksyjności, a więcej argumentacji o trafności jednego poglądu, rzecz jasna nie z pozycji siły, lecz słuszności i sprawiedliwości
Za kulisami decyzji SN stała niechęć do wykładni kreacyjnej
Zawieszenie przez Sąd Najwyższy postępowania w sprawie ułaskawienia Mariusza Kamińskiego na podstawie art. 86 ust. 1 ustawy z 30 listopada 2016 r. o organizacji i trybie postępowania przed Trybunałem Konstytucyjnym spotkało się z szerokim odzewem opinii publicznej. Jak trafnie zauważają niektórzy publicyści, poszanowanie dla rozstrzygnięć sądów należy się zarówno tym „na korzyść”, jak i „na niekorzyść” określonej strony postępowania. To budujące, bo głos taki zdaje się przeważać w opinii publicznej.
Sprawa nie była jednoznaczna. Wprawdzie art. 86 ust. 1 wspomnianej ustawy kierowany jest do „wszystkich organów”, które mogły wejść w spór kompetencyjny, w przypadku gdy Trybunał Konstytucyjny podejmie postępowanie mające ten spór wyjaśnić. Trzeba jednak przypomnieć, że istota takiego sporu sprowadza się do sytuacji, w której dwa organy uważają, że dysponują określoną normą kompetencyjną do podjęcia postępowania, względnie gdy oba uznają się za niewłaściwe (negatywny spór kompetencyjny). Problem jednak w tym, że to nie SN dysponuje uprawnieniem do oceny, czy do sporu kompetencyjnego rzeczywiście dochodzi (czym innym są opinie sędziów wygłaszane w ramach publicystyki czy opracowań naukowych).
Pojawia się opinia, że SN „uciekł w formalizm”. To niesprawiedliwa krytyka. Za najbardziej ogólną definicję prawniczego formalizmu można podać sytuację, gdy podejmując rozstrzygnięcie, organ kieruje się jedynie literalnym brzmieniem prawa, pomijając argumenty funkcjonalne, systemowe, i – co równie istotne – podejmuje rozstrzygnięcie, które „jest niesprawiedliwe lub sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem” (por. M. Matczak. Summa iniuria. O błędzie formalizmu w stosowaniu prawa, Warszawa 2007, s. 9). Ważne jest wskazanie, że ocena taka może być wyprowadzona jednoznacznie, tzn. jest powszechnie akceptowana. Nie chodzi tu o relatywizowanie prawa. Aksjologiczna spójność prawa i wydawanych na jego podstawie rozstrzygnięć powinna być podstawowym kryterium działania prawnika, ale – co chyba wszyscy przyznają – decyzja Sądu Najwyższego prosta nie była. Innymi słowy, niepodjęcie decyzji o zawieszeniu postępowania w sytuacji „wszczęcia postępowania przed Trybunałem, które powoduje zawieszenie postępowań przed organami, które prowadzą spór kompetencyjny” (art. 86 ust. 1) nie byłoby równie proste do wytłumaczenia. Wręcz przeciwnie. Decyzja odmowna musiałaby się opierać na szeroko zakrojonej argumentacji, która wymagałaby przełamania literalnej granicy wykładni i powzięcia orzeczenia w oparciu o rozumowanie określane jako słusznościowe. Takie uzasadnienie zostałoby natomiast odczytane jako stosowanie kruczków prawnych, co z pewnością nie służyłoby autorytetowi sądu. Trzeba się zdecydować, czy sądy mają faktycznie wyjść do ludzi i argumentować podejmowane decyzje w oparciu o rozumowanie, które ci rozumieją, czy też uciekać się do złożonej, prawniczej argumentacji, co skutkuje formułowaniem zarzutów o podejmowaniu decyzji zahaczających o sądowe „prawotwórstwo” albo o „wykładnię kreacyjną”. Zmiana nastawienia sądów musi się zatem odbyć, nawet kosztem poziomu jurydycznych rozważań, patrząc z perspektywy teorii argumentacji prawniczej.
Wbrew powszechnej opinii sądy w Polsce są niechętne wykładni kreacyjnej. Przekonanie o rozdziale funkcji na organy tworzące prawo i jedynie aplikujące normy do konkretnych przypadków jest silne w rodzimej kulturze sędziowskiej. Natomiast przekonanie o sędziowskim aktywizmie jest w Polsce często budowane na wyrost. Jak sądzę, taka rola sądownictwa w gruncie rzeczy jest akceptowana społecznie, za wyjątkiem spraw natury aksjologicznej czy światopoglądowej, gdzie formułuje się wobec sądów postulat większej wrażliwości sprawiedliwościowej. Warto jednak przypomnieć, że kwestia ta dotyczy w głównej mierze ustaleń faktycznych rozstrzygnięcia, nie zaś wykładni prawa.
Także przy formułowaniu oceny bulwersującego niektórych ostatniego rozstrzygnięcia SN warto przypomnieć jego krytykom, że decyzja o stwierdzeniu, czy zachodzi spór kompetencyjny, należy do obszaru faktów, a nie prawa (kwestia prawa dotyczyłaby zdefiniowania tego, czym spór kompetencyjny jest). Sąd Najwyższy musiałby tym samym poczynić ustalenie, że nie zachodzi podstawa do zastosowania omawianego przepisu, na podstawie... braku kompetencji do czynienia ustaleń w tym przedmiocie.