Z końcem kwietnia ubiegłego roku towarzyszyłem Lechowi Wałęsie w jego wizycie tunezyjskiej. Pisałem nawet na tych łamach o swoich pierwszych wrażeniach – między innymi także o tym, jak nasz były prezydent był tam odbierany. Oczywiście znakomicie – skądinąd wiadomo przecież, że nie można być prorokiem we własnym kraju.
Tamta pierwsza wizyta miała następne kroki: wyjeżdżał do Tunezji m.in. prof. Jerzy Regulski z misją przybliżenia tam naszej decentralizacji, którą Tunezyjczycy zainteresowali się z własnej inicjatywy, poszukując w Europie optymalnego modelu polityki regionalnej.
Poprzez analizę stron internetowych różnych rządów państw unijnych trafili na nas. W ciągu ostatniego roku byłem tu na miejscu proszony o przedstawienie młodym tunezyjskim i egipskim politykom przebiegu naszej transformacji w aspekcie przemian konstytucyjnych oraz zasad naszego prawa wyborczego.
W czasie pierwszej wizyty starałem się przekonać gospodarzy, aby nie pomijali wymiaru sprawiedliwości, bo jest to kwestia absolutnie podstawowa dla budowania współczesnego prawa, podkreślając, że w naszym przypadku nie zadbaliśmy w swoim czasie o optymalne rozwiązania w tej przestrzeni życia publicznego, co się nam teraz odbija czkawką.
Przed kilkoma dniami wróciłem z drugiej podróży do Tunezji z konferencji poświęconej właśnie problemom wymiaru sprawiedliwości. Idea tego spotkania polegała na konfrontacji miejscowego stanu rzeczy z czterema różnymi systemami sądownictwa – włoskim, norweskim, rumuńskim i polskim.
W ciągu dwóch intensywnych dni analizowanych było siedem najistotniejszych zdaniem gospodarzy zagadnień, wśród których zajmowaliśmy się między innymi organizacją i zadaniami ministerstwa sprawiedliwości w poszczególnych pięciu krajach. Ma się rozumieć, nie wspominałem o tym, że nasze Ministerstwo Sprawiedliwości zajmuje się teraz głównie taksówkarzami, przewodnikami turystycznymi i bibliotekarzami w ramach tzw. pozytywnej szajby deregulacyjnej.
Kiedy jednak przedstawiałem organizację ministerstwa i rolę sędziów jako pracowników merytorycznych, w pewnym momencie zadano mi proste pytanie: dlaczego nasi sędziowie pełnią też funkcje podsekretarzy stanu, podczas kiedy takie stanowiska z natury rzeczy są polityczne.
Pytanie zadała tunezyjska sędzia, wprowadzając mnie w zakłopotanie, ponieważ zgadzając się z nią co do istoty rzeczy, nie potrafiłem wytłumaczyć, dlaczego u nas sekretarzy stanu uważa się za pozycje polityczne (skądinąd słusznie), a podsekretarzy już nie. Tunezyjczykom, którym najbliższe są rozwiązania francuskie, to, że ktokolwiek powyżej dyrektora generalnego danego urzędu może być traktowany jako niepolityk, musi się wydawać niezrozumiałe, ale my przyzwyczailiśmy się już do większych dziwactw.
Właściwie to nie wiadomo, dlaczego tak u nas jest. Po prostu w pewnym momencie zdecydowano ustawowo, że parlamentarzysta może zajmować w ministerstwie pozycję tylko ministra albo sekretarza stanu, stanowiska podsekretarza stanu natomiast już nie.
Uznano tym samym, jakoby stanowiska podsekretarzy były niepolityczne, przechodząc do porządku dziennego nad tym, że i sekretarze, i podsekretarze stanu są powoływani w identycznym trybie – bo przez premiera na wniosek danego ministra, co już samo w sobie powinno być rozstrzygające na korzyść tezy, że obydwa te stanowiska są w istocie polityczne, i to bardzo.
Politykami są przecież nie tylko parlamentarzyści. Funkcjonalnie sekretarze i podsekretarze stanu są najbliższymi współpracownikami ministra i najczęściej też wraz z nim z ministerstwa odchodzą, szczególnie gdy w wyniku wyborów następuje całkowita zmiana opcji politycznej rządu. Wystarczy nawet, że nowy premier albo następny minister zdecydują się na zmianę podsekretarza stanu, a wypadki toczą się dalej bez jakichkolwiek formalnych wymogów – jak to w polityce.
Nie trzeba uruchamiać specjalnych procedur właściwych odwoływaniu urzędników. Dziś jesteś podsekretarzem stanu, a jutro już nie, i to bez jakiejkolwiek oceny, postępowania itd.
Przed wojną sprawy przedstawiały się u nas prosto. Minister miał gabinet z podsekretarzem stanu jako jego dyrektorem, a wiceminister był administracyjnym kierownikiem ministerstwa, bo nie było wtedy stanowiska dyrektora generalnego ministerstwa – jego funkcję pełnił właśnie administracyjny wiceminister.
Po wojnie u nas działy się rzeczy różne, bo funkcje polityczne powędrowały do komitetu centralnego, a w ministerstwach pozostały tylko dawne nazwy stanowisk jako już puste skorupy. W pierwszych latach transformacji panowało pełne zamieszanie nomenklaturowe, ale stanowiska polityczne do dawnych skorup nie w pełni wróciły.
Po 1996 r. ideę gabinetów ściągnęliśmy z Francji, nazywając je nie wiadomo po co politycznymi – bo gabinet to gabinet, a na wszelki wypadek z Wielkiej Brytanii zapożyczyliśmy zasadę, że poseł (senator) może być tak jak nad Tamizą tylko sekretarzem stanu.
W ten sposób mamy brytyjskich sekretarzy stanu we francuskich gabinetach, co ma tę dobrą stronę, że zawsze można zatrudnić podwójną liczbę swoich politycznie ludzi.
W przypadku umów zawsze trzeba badać ich rzeczywistą treść, nie poprzestając na zapisanych słowach. To wie każdy sędzia. Ale analogicznej normy nie ma w ustawie dotyczącej organizacji ministerstw, więc jest, jak jest... Podróże kształcą w każdym wieku. A Tunezyjczycy wiedzą już na pewno, jak nie popełnić przynajmniej jednego z naszych ewidentnych błędów.