Po kilkudziesięciu latach podstawowe instytucje ustrojowe, traktowane dotąd jako oczywiste, są poddawane redefinicji z konsekwencjami trudnymi do przewidzenia.
Toczący się już od roku spór o Trybunał Konstytucyjny, przybierający coraz to nowe odsłony, jest wyrazem nie tylko zmiany stosunków politycznych, która dokonała się w Polsce w 2015 r. w wyniku podwójnej wygranej PiS (wraz ze współpracującymi z nim formacjami partyjnymi) i wywołanej tym reorientacji w układzie sił politycznych w organach władzy publicznej, realizowanych w państwie politykach. U jego podstaw leży także kwestia o znaczeniu podstawowym dla ustroju państwa – pytanie o rozumienie zasady suwerenności narodu, a poprzez nią – roli parlamentu jako organu realizującego wolę narodu. Czym jest wola parlamentu wyrażona w ustawie? Jaka jest jej moc prawna? Czy może ona podlegać kontroli?
O ile jeszcze w okresie międzywojennym w większości państw Europy odpowiedź na tego typu pytania akcentowała swobodę działania parlamentu w kształtowaniu stosunków prawnych, że prawem jest to, co uchwalił parlament (łącznie ze stwierdzeniem, że parlament może wszystko, z wyjątkiem zamiany kobiety w mężczyznę), o tyle totalne doświadczenia II wojny światowej sprawiły radykalne odstąpienie od takiego toku myślenia. Uznano, że także ustawa – jako dzieło parlamentu – może być źródłem uzurpacji władzy, gwałcenia wolności i praw jednostki. Stąd też państwa europejskie wychodzące ze stosunków totalitarnych lub autorytarnych tworzyły sądową kontrolę norm prawnych jako instytucjonalną gwarancję ochrony przed reaktywacją totalnych stosunków władzy: Włochy (1947 r.), RFN (1949 r.), Turcja (1962 r.), Hiszpania (1978 r.) czy Portugalia (1982 r.). Podobny proces miał miejsce w państwach Europy Środkowej i Wschodniej wychodzących po 1989 r. z komunistycznych stosunków władzy. Uchwalając nowe konstytucje, ustanawiano w nich sąd konstytucyjny jako instytucjonalną gwarancję ochrony konstytucyjnego porządku państwa przed parlamentarnymi uzurpacjami. W nawiązaniu do państw Europy Zachodniej, do podobnych wniosków już w połowie lat 80. XX w. doszedł także polski Sejm. Przez kolejne 20 lat kwestia sądowej kontroli ustaw nie budziła zastrzeżeń kluczowych uczestników stosunków politycznych. Była dla nich czymś oczywistym. Przestała taką być dopiero po wyborach parlamentarnych w 2005 r. i następnie w 2015 r.
Spór o TK ma charakter całościowy, gdyż ma mobilizować wszystkich i wszystkie środki. Nie ma on ustalonych granic i jako taki trudny jest do rozwiązania w drodze porozumienia stron konfliktu. Jego istotę klarownie wyraził marszałek senior Sejmu bieżącej kadencji twierdząc, że dobro ludu stoi ponad prawem. W stwierdzeniu tym, akceptowanym przez większość parlamentarną, zakwestionowano dotychczasowe rozumienie w Polsce idei państwa prawnego i formalnych gwarancji jej urzeczywistnienia. Lapidarnie zarysowano inną koncepcję stosunków politycznych, dominującą w państwach europejskich do okresu międzywojennego włącznie, a obecnie odżywającą w niektórych z nich. Dla poznania istoty sporu o TK warto zatem odtworzyć jej główne kontury.
Dla zrozumienia znaczenia walorów odmiennego niż dotychczas pojmowania sądownictwa konstytucyjnego kluczowa jest odpowiedź na pytanie, do kogo należy władza w państwie. W koncepcji tej wyjątkową pozycję Sejmu w systemie rządów widzi się w kontekście zasady suwerenności narodu, którą on uosabia. Naród nie wykonuje swojej władzy amorficznie, ale poprzez parlament. Sejm i Senat wybierane przez cały naród są wyrazicielem najwyższej władzy suwerena – jego zwierzchnictwa w państwie. Zwierzchni charakter narodu znajduje swoje odzwierciedlenie w pozycji ustrojowej parlamentu, kształtowaniu przez niego stosunków prawnych zachodzących w państwie. Treścią zasady suwerenności narodu jest prawo do samodzielnego i zupełnego decydowania o sprawach najważniejszych dla narodu.
Suwerenności narodu nie da się podzielić i przenieść jej urzeczywistnienia na różne organy państwa. Nieprzypadkowo, kiedy w art. 126 ust. 1 Konstytucji RP ustrojodawca określił pozycję prezydenta, to scharakteryzował go jako „najwyższego przedstawiciela Rzeczypospolitej Polskiej”, a nie „najwyższego przedstawiciela narodu”, podczas gdy (w myśl art. 104 ust. 1 w zw. z art. 108 Konstytucji RP) przedstawicielami narodu (do którego należy władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Polskiej – art. 4 ust. 1 Konstytucji RP) są posłowie i senatorowie. To parlament i tylko parlament wyraża suwerenność narodu. Zasada suwerenności narodu wyraża obiektywną konieczność oddania parlamentowi należnego mu miejsca w systemie władzy państwowej. Bezpośrednio wynika z niej potrzeba powołania jednego ośrodka kierowniczego w państwie, agregującego wolę narodu i przetwarzającego ją w akty stanowienia prawa. Musi to być organ, którego akty zajmują najwyższą pozycję w krajowym porządku normatywnym, mają w nim najwyższą moc prawną i przez to są niepodważalne. W nawiązaniu do Jury Sieyesa, z taką koncepcją parlamentu nie stoi w kolizji wytworzenie wewnątrzparlamentarnego organu kontroli norm prawnych, który w ramach parlamentu, z jego inicjatywy, na jego rzecz i za jego aprobatą dokonywałby kontroli projektów ustaw i w tym zakresie prezentował parlamentowi prawnie niewiążące rekomendacje co do dalszego sposobu postępowania. Rolę tego typu wewnątrzparlamentarnego organu kontroli konstytucyjności projektów ustaw mógłby sprawować Senat. Naród zgromadzony w parlamencie, jako źródło wszelkich praw, powinien być jedynym interpretatorem konstytucji, jedynym podmiotem orzekającym o tym, co jest z nią zgodne, a co sprzeczne. Wszystko inne jest postacią uzurpacji władzy Narodu i jako takie powinno zostać odrzucone.
O ile dopuszczalna jest wewnątrzparlamentarna kontrola konstytucyjności projektów ustaw, o tyle – w koncepcji tej – mowy nie ma o pozaparlamentarnej kontroli konstytucyjności ustaw. Ustawa, jako akt parlamentu, jest wyrazem woli narodu, emanacją jego suwerenności. Jeżeli zasady suwerenności narodu nie traktuje się jako frazesu bez pokrycia to ustawa nie powinna podlegać pozaparlamentarnej kontroli zgodności z konstytucją. Sejm i Senat są wyrazicielami woli powszechnej, istniejącej obiektywnie i agregowanej przez wyłonioną w nim większość. Przemawiają głosem narodu, który jest głosem rozumu i interesu powszechnego. Wobec tego ustawy nie można kwestionować, czy tym bardziej odrzucać. Niezbędna jest jej akceptacja, której najwyższą formą, a przy tym najbardziej pożądaną, jest afirmacja. Afirmacja woli parlamentu jest wyrazem mądrości i przywiązania do dobra narodu artykułowanego przez parlament. Trzeba zatem sprawić, aby TK, podobnie jak każdy inny organ władzy państwowej, opowiadał się za wolą narodu wyrażaną przez parlament, a gdy wzbrania się przed tym, czy też nie dostrzega woli narodu, to należy zmobilizować go do pronarodowej orientacji czy to poprzez zmianę jego ustroju, zdezawuowanie znaczenia podejmowanych rozstrzygnięć i nadanie im rangi prawnie niewiążących wypowiedzi czy chociażby poprzez sparaliżowanie go poprzez odcięcie od środków budżetowych.
W działalności organów władzy państwowej niezbędna jest jednomyślność w wyrażaniu i realizowaniu woli narodu. Można ją uzyskać poprzez ujednolicające działania parlamentu i podporządkowanie mu innych organów państwowych. System organów państwa wymaga bowiem koncentracji i koordynacji, a nie konfrontacji, z którą związana jest zasada władzy zrównoważonej. Tak jak nie ma harmonijnie grającej orkiestry bez dyrygenta, podobnie, nie ma jednolicie działającego państwa bez harmonizującej, koordynującej roli parlamentu.
Stanie na gruncie zasady suwerenności parlamentu pozwala w jednej chwili dokonać aktu przemiany i wprowadzić niezbędne reformy naprawiające całą sytuację w państwie, od lat wypatrywane przez obywateli. W tym ujęciu parlament jest imperium mądrości narodowej. Może oswobodzić naród z węzłów niedostatku. Ustawa jest narzędziem intronizacji pozytywnego celu społecznego („dobrej zmiany”). Harmonijny system społeczny, ład społeczny można wykreować, ale mają one mało licznych, choć mocnych oponentów. Gdyby nie egoizm i deprawacja znaczących mniejszości (przedstawicieli ancien régime’u), już dawno doszłoby do repolonizacji – odbudowy stosunków społecznych i gospodarczych. Ład społeczny jest trudny do urzeczywistnienia w konstrukcji władzy rozczłonkowanej, w ramach której zmiany w każdej chwili i niespodziewanie mogą być zablokowane przez TK, którego ani suweren nie ustanowił, ani nie udzielił mu zgody na tego typu działalność.
Sąd konstytucyjny jest fortelem elit politycznych, służącym temu, aby dobro narodu nie mogło być realizowane, gdy jest ono nie do pogodzenia z interesami elit, aby można było utrzymywać przywileje elit i utrwalać nierówności społeczne. Jest instrumentem, za pomocą którego elity próbują wmówić dużym grupom społecznym, że nie można inaczej. Sąd konstytucyjny blokuje społecznie pożądane zmiany w prawie, uniemożliwia sanację społeczną i odrodzenie narodu. Jak to pod koniec XVIII w. ujął pastor Jeremy Belknap: niech zostanie ustanowiona zasada, że państwo pochodzi od ludu, ale też trzeba głosić ludowi, że on sam nie jest zdolny do rządzenia sobą. Innymi słowy, niech zostanie ustanowiona zasada, że władza należy do narodu, że naród wybiera parlament, że parlament uchwala ustawy, ale też trzeba głosić narodowi, że mogą one obowiązywać, jeżeli wyrazi na to zgodę Rada Mądrych zgromadzona w sądzie konstytucyjnym. Tego typu założenie ustrojowe podmywa znaczenie rudymentów państwa demokratycznego, czyli zasady suwerenności narodu i jako takie musi zostać odrzucone. Sędziowie przywłaszczyli sobie władzę, niszcząc młodą polską demokrację, która miała być oparta na zasadzie suwerennej władzy narodu, a przeobraziła się w swoją karykaturę w postaci suwerennej władzy TK, który arbitralnie rozstrzyga, co może być prawem, a co tę cechę właśnie utraci.
Przyznanie TK roli najwyższego stróża prawa, przy ogólnej treści przepisów konstytucji sprawia, że posiada on władzę faktycznego ustalania, co może znaleźć się w ustawie, a czego nie wolno w niej zamieścić. Teoretyczne wywody, niemające obiektywnych przesłanek, sofistyka prawnicza, przesądzają o obowiązywaniu lub nieobowiązywaniu ustawy. Każda ustawa, która nie podoba się sędziom, może być przez nich arbitralnie obalona; odrzucona przez sędziów, którzy przed nikim nie odpowiadają i są nieusuwalni. W ten sposób kontrola konstytucyjności ustaw jest formą wdzierania się sądów w wyłączne atrybuty ustawodawcy i uzurpowaniem sobie władzy uchylania woli reprezentantów narodu.
Dopóki nie istnieją warunki dla należytego sprawowania suwerennej władzy przez naród zgromadzony w parlamencie, dopóty rzeczą daremną jest piastowanie przez parlament funkcji ustawodawczej. Parlament, który sam nakłada na siebie w tym zakresie ograniczenia, jest jak koń, który sam sobie nakłada homonto. Jest to niedorzeczność, której nie można domniemywać, a tym bardziej traktować za oczywistą. Od odzyskania przez parlament rzeczywistej suwerenności zależy możliwość realizowania powierzonych mu przez naród zadań w postaci realizowania dobra narodu. Oczywiste staje się więc odrzucenie założenia, że TK orzeka w sprawach tego, co jest konstytucyjne, a co nie jest konstytucyjne. Jedynego i ostatecznego osądu może dokonać parlament, a rolą TK może być jedynie proklamowanie tej woli i eliminowanie aktów ją podważających, czyli przeprowadzanie podustawowej kontroli norm prawnych. Wszystko, co orzeka TK, jest do zaakceptowania, o ile tylko jest zgodne z wolą parlamentu. Jedynie ta zgodność potwierdza prawomocność TK.
Nie ma przy tym większego ryzyka, że ustawa, co do której posłowie czy eksperci mają przekonanie o jej sprzeczności z konstytucją, będzie obowiązywać. Stwierdzenie bowiem takiej sprzeczności może być samodzielną przesłanką zmiany tej ustawy, po to, aby sprzeczność tę usunąć. Jest przy tym wyrazem antydemokratycznego założenia, że 15 sędziów lepiej wie, co jest konstytucyjne i co służy dobry narodu niż 460 posłów i 100 senatorów.
TK orzekając o niezgodności ustaw z konstytucją, nie tyle, że podważa ich moc obowiązywania, jakość działania parlamentu, co paraliżuje zasadę suwerenności narodu, a poprzez nią także państwo. Z tego też powodu – parafrazując Konstantego Grzybowskiego – można powiedzieć, że TK jako organ kontroli konstytucyjności ustaw jest albo antydemokratyczny albo niepotrzebny. Jest przeszkodą na drodze realizacji dobra narodu. Dlatego właśnie, jak mówił marszałek Senior Sejmu bieżącej kadencji, jeżeli prawo nie zgadza się z wolą narodu wyrażoną przez Sejm, to trzeba je usunąć. TK, który nie zgadza się z wolą parlamentu, dezawuuje sens swojego istnienia i jako taki staje się zbędny.
Zasada równowagi władz, której jednym z kluczowych elementów jest sądowa kontrola ustaw, nie służy efektywnemu rządzeniu, bo blokuje działalność rządu parlamentarnego, uniemożliwia mu realizowanie mandatu wyborczego. Poprzez nią objawia się imposybilizm tak prawny, jak i polityczny. Niewiele dobrego można uczynić w takim państwie, bo władze wzajemnie sobie przeszkadzają. Tymczasem w przywiązaniu do zasady podziału władzy zapomina się, że istnieje tylko jedna władza – władza narodu i spoczywa ona w rękach ciała przedstawicielskiego. Wobec tego te sprzeczności będące immanentną cechą rządów zrównoważonych powinny zostać zniesione na rzecz prymatu Sejmu jako demokratycznie wyłonionej reprezentacji suwerena. Kontrola konstytucyjności ustaw, stwarzając możliwość stwierdzenia niezgodności ustawy z konstytucją, godzi w same podstawy państwa demokratycznego, bo w zasadę suwerenności narodu, w imieniu którego przemawia parlament. Przy tym wyrazem innych tendencji antydemokratycznych jest przywoływane przez niektórych ryzyko, że parlament może nadużywać władzy, tworząc ustawy sprzeczne z konstytucją. Tego typu supozycje, kwestionujące legalność działań parlamentu, są nieuprawnione i należy odczytywać je jako reminiscencje komunistycznych stosunków władzy, kiedy rzeczywiście zdarzało się, że akty parlamentu były sprzeczne z założeniami konstytucji. Nie wynikało to jednak z cech właściwych dla parlamentu jako takiego, ale z przesłanek sytuacyjnych – dominującej roli partii komunistycznej w systemie politycznym państwa i aktów parlamentu jako wyrazu jej woli. Bezzasadne byłoby natomiast utożsamianie roli partii komunistycznej z rolą partii politycznych w Polsce współczesnej i odpowiednio – Sejmu z okresu Polski Ludowej z Sejmem po 1989 r. Zgromadzony w Sejmie naród doskonale wie, co jest dla niego dobre. Prawidłowo rozpoznaje dobro i umie je skonceptualizować w ustawie. Nie ma przy tym większego ryzyka wyrażania przez parlament interesów cząstkowych, partykularnych, jedynie niektórych grup społecznych. Niski poziom takiego ryzyka wynika z istoty partii politycznych jako głównych uczestników stosunków parlamentarnych. Partie polityczne harmonizują różne interesy i w drodze aktu głosowania wyrażają interes obiektywny, społeczny – interes publiczny, a poprzez realizację interesu publicznego realizuje się wartości konstytucyjne.
Z tych właśnie powodów, o których piszę wyżej, kolejne odsłony sporu o TK są nie tyle sporem o dystrybucję władzy, podział stanowisk czy afirmację woli działania, ile głębokim konfliktem ustrojowym o instytucjonalne ramy ochrony stosunków demokratycznych przed nimi samymi. Są sporem, który wydawało się, że w państwach europejskich został rozstrzygnięty w połowie XX w. Tymczasem po kilkudziesięciu latach okazało się, że jest inaczej, że podstawowe instytucje ustrojowe traktowane za oczywiste nie są takimi dla kluczowych uczestników stosunków politycznych i są poddawane redefinicji z konsekwencjami trudnymi do przewidzenia.
Dla zrozumienia znaczenia walorów odmiennego niż dotychczas pojmowania sądownictwa konstytucyjnego kluczowa jest odpowiedź na pytanie, do kogo należy władza w państwie. W koncepcji tej wyjątkową pozycję Sejmu w systemie rządów widzi się w kontekście zasady suwerenności narodu, którą on uosabia