Przymusowe leczenie odwykowe, wymyślone w PRL, jest nieskuteczne, co roku obciąża budżet państwa niebagatelnymi kosztami i spowalnia sądy. Czas odesłać je do lamusa.
Odwyk w liczbach / Dziennik Gazeta Prawna
„Uznając życie obywateli w trzeźwości za niezbędny warunek moralnego i materialnego dobra Narodu, stanowi się, co następuje: (...)” – to nie początek odezwy do narodu wygłoszonej przez I sekretarza PZPR z okazji dnia trzeźwości, a preambuła do nadal obowiązującej ustawy o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi (t.j. Dz.U. z 2012 r. poz. 1356 ze zm.). Ustawy, dodajmy, uchwalonej w 1982 r., a więc w okresie, kiedy na wszelkie możliwe sposoby ograniczano swobody obywatelskie. I zbieżność dat nie jest tu przypadkowa.

Duch PRL

Problem z ustawą alkoholową jest taki, że jej celem nie jest skuteczna pomoc osobom uzależnionym od alkoholu, a po prostu ograniczenie możliwości spożywania napojów wysokoprocentowych przez wszystkich obywateli. Świadczy o tym już chociażby art. 1 ustawy. Nakłada on na państwo oraz jednostki samorządu terytorialnego obowiązek podejmowania działań zmierzających właśnie do ograniczania spożycia napojów alkoholowych oraz zmiany struktury ich spożywania. Mają one również inicjować i wspierać przedsięwzięcia zmierzające do zmiany obyczajów związanych z konsumpcją. W przepisie jest również mowa o działaniach na rzecz trzeźwości w miejscu pracy.
Ustawa nakazuje też, by w każdej gminie – czy wójt albo burmistrz tego chce, czy nie – działała komisja rozwiązywania problemów alkoholowych. I działają – generując oczywiście dodatkowe koszty dla samorządów. Te bowiem muszą m.in. zapewnić wynagrodzenie dla ich członków.
O tym, że ustawa wywodzi się z ducha głębokiego PRL, świadczy również jej język. Zgodnie z art. 23 osobę, która w związku z nadużywaniem alkoholu np. uchyla się od pracy, do dziś należy kierować na badanie przez biegłego w celu wydania opinii w przedmiocie uzależnienia od alkoholu. Tyle że nakaz pracy w Polsce został wprowadzony ustawą z 1950 r. Akt ten nosił nazwę „o zapobieżeniu płynności kadr pracowników w zawodach lub specjalnościach szczególnie ważnych dla gospodarki uspołecznionej”. O tym, że przymus pracy to wymysł komuny, nie trzeba nikogo przekonywać. W Polsce go już nie ma, ale jak widać, jego duch nadal unosi się nad ustawodawstwem. Na marginesie można tylko dodać, że w czasach, kiedy bezrobocie stanowi poważny problem społeczny, piętnowanie uchylania się od pracy brzmi niemal jak kpina.

Sądy zawalone

Największym jednak absurdem wynikającym z ustawy jest przymusowe leczenie odwykowe.
– Aby terapia miała szanse odnieść skutek, alkoholik musi chcieć się leczyć. Wymagane jest jego aktywne uczestnictwo w terapii – zauważa Tomasz Marczyński, sędzia Sądu Rejonowego w Bełchatowie.
Nic więc dziwnego, że efektywność obowiązku leczenia nakładanego przez sądy rodzinne jest znikoma, a sędziowie od lat postulują, aby odciążyć ich od tych spraw.
– Ustawa o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi pochodzi z czasów opresyjnego państwa komunistycznego. Zapewne wtedy wezwanie kogoś do sądu czy wysłanie do niego milicji robiło wrażenie na osobie nadużywającej alkoholu i łatwiej podporządkowywała się ona decyzjom sądu rodzinnego – zauważa sędzia Marczyński.
Obecnie jednak nakaz sądowy takiego posłuchu nie wywołuje, a postępowania wciąż generują niebagatelne koszty.
– W każdej takiej sprawie sąd jest zobligowany przeprowadzić dowód z łącznej opinii psychologa i psychiatry, co stanowi koszt od 300 do 350 zł. Niestety, uczestnicy regularnie nie stawiają się na badania i sąd wydaje policji nakaz doprowadzenia – opowiada sędzia.
I zaczyna się zabawa w kotka i myszkę. Policja odwiedza miejsce zamieszkania takiej osoby i zazwyczaj jej tam nie zastaje. W takiej sytuacji najczęściej odsyła do sądu niewykonany nakaz doprowadzenia. Nie dziwią się temu nawet sami sędziowie.
– Policja ma pilniejsze zadania niż zaprowadzenie osoby nadużywającej alkoholu do biegłego lekarza – kwituje Marczyński.
Najgorzej jest jednak z wykonywaniem prawomocnych orzeczeń sądowych.
– Teoretycznie niezwłocznie po wydaniu przez sąd kończącego postępowanie orzeczenia alkoholik powinien przebyć pięciotygodniową terapię podstawową w szpitalu. Następnie przez dwa lata sąd i kurator powinni nadzorować takiego świadomego już negatywnych skutków choroby alkoholowej uczestnika w zakresie utrzymywania przez niego abstynencji, uczęszczania na spotkania klubu AA. A w razie potrzeby skierować go na terapię – wyjaśnia sędzia Marczyński.
Praktyka jednak nijak ma się do przepisów. Placówki medyczne wyznaczają odległe, nierzadko kilkuletnie terminy przyjęcia alkoholików na oddział. To rodzi absurdy.
– Najpierw sąd, kurator i biegli przekonują, że nadużywanie alkoholu to tak bardzo poważna sprawa, że wymagała zaangażowania wielu organów państwa, w tym sądu i policji. Potem, gdy na koniec postępowania zapada postanowienie o leczeniu odwykowym, uczestnik się dowiaduje, że przyjęty zostanie na terapię za około dwa lata – opowiada sędzia Marczyński.
W rezultacie w ramach dwuletniego postępowania wykonawczego zamiast nadzorować poddanego terapii alkoholika, sędzia i kurator zamieniają się w terapeutów namawiających nadzorowanego do zerwania z nałogiem.
– Wzywamy go na posiedzenia wykonawcze. Jednak poza apelowaniem: „Proszę nie pić”, nie mamy realnych instrumentów, by wpłynąć na jego postępowanie. To mało poważne – stwierdza Tomasz Marczyński.