Gdyby jakiś Harry Potter jednym ruchem różdżki zlikwidował ministerstwo i zniósł nadzór, już po paru miesiącach dostrzeglibyśmy poprawę jakości i orzeczeń, i uzasadnień - pisze Maciej Strączyński.
„Sąd orzekł jak orzekł, a nikomu nic do tego”? Profesor Ewa Łętowska nie wymyśliła tych słów. Ja też je słyszałem parę razy w życiu, ale... nigdy od sędziów. Sędziowie sami tak nie mówią, nawet jeśli tak myślą. Toteż wdam się w dość osobliwą (z jednej strony członek honorowy „Iustitii”, z drugiej prezes) dyskusję z Panią Profesor. Nie będę jednak wywodził, że prof. Łętowska nie ma racji. Bo ma – to, o czym napisała w Prawniku (nr 167 z 29 sierpnia 2014 r.), rzeczywiście się zdarza, choć nie jest regułą. Ja zaś wiem, dlaczego się zdarza. To wie tylko czynny sędzia, który widzi sądownictwo od środka.
Rację ma prof. Łętowska, że istotą prawidłowego sądzenia jest subsumpcja, czyli znalezienie i zastosowanie przepisów, pod które stan faktyczny podpada. I że sztuka subsumpcji to także umiejętność wyjaśnienia, dlaczego się tak orzekło. Sąd powinien orzec, odważnie i w razie potrzeby niekonwencjonalnie, a potem przekonać strony, że wyrok jest sprawiedliwy. Ale czy państwo temu sprzyja? Wyrokom odważnym sprzyja i służy niezawisłość. Tymczasem w 2011 r. ówczesny poseł, a dziś wiceminister sprawiedliwości, Jerzy Kozdroń powiedział do sędziów: „Państwo musi mieć nad wami kontrolę”. Tu „państwo” oznacza egzekutywę. Ścisły nadzór to dewiza obecnie rządzących, jeśli chodzi o sądownictwo powszechne. Jest on zaś zaprzeczeniem niezawisłości i szkodzi jej na wiele sposobów.
Sędziowie są przeciążeni, bo w ostatnich latach roczny wpływ spraw wzrósł o 30 proc., a liczba sędziów wcale. W wielu krajach sędzia ma określoną nieprzekraczalną liczbę prowadzonych spraw. Pośpiech i rozproszenie czynności prowadzą bowiem do wadliwych orzeczeń. W Polsce obowiązuje zasada odwrotna: sędzia ma wydawać jak najwięcej orzeczeń, a właściwie „załatwiać numerki”. Tego żąda nadzór. Dogłębne rozpoznawanie spraw zajmuje więcej czasu niż sztampowe załatwianie, więc rzetelny sędzia załatwi mniej i zostanie przez nadzór zganiony za zbyt małą wydajność. Gdy go parę razy zganią, wystawią negatywną ocenę okresową, pominą w awansie, to się nauczy, że ma tłuc numerki, a nie rozbierać sprawy na czynniki pierwsze. Na szczęście są sędziowie na tego typu naukę niepodatni. I jest ich sporo, bo jeśli ktoś chce być sędzią mimo stałego pogarszania warunków służby i zmieniania prawa na niekorzyść sędziów, to znaczy, że bardzo pragnie sprawiedliwości i nadzór tego nie zdusi. Najwyżej sędzia nie awansuje.
Jeden z wiceministrów wprowadza kontrolowanie terminów czynności sędziów. Sekretarze mają wpisywać do systemu komputerowego, kiedy sędzia wykonuje czynności, by nadzór to sprawdził. Pomijając, że z sędziego czyni to trybik w biurokratycznej machinie, system nie uwzględnia, ile sędzia ma spraw. Ma pięćset – w każdej ma być czynność. Ma półtora tysiąca – też w każdej. Sędzia nie może więc załatwić szybko i sprawnie części spraw, a potem wziąć się do kolejnych: musi rozbabrać wszystkie naraz. Takie są też zarządzenia niektórych prezesów. I rozprawy mamy raz na parę miesięcy. Sędzia zapomina, co było na poprzedniej i nie ma jak sobie przypomnieć (zamiast protokołu jest przecież nagranie, a odsłuchanie trwałoby cały dzień). Zamiast kolejno zaczynać i szybko kończyć sprawy, wlecze wszystkie naraz. Ale za to „każdej sprawie nadano bieg”. Gdyby sędzia część spraw odłożył, by czekały na możliwość sprawnego rozpoznania, byłyby bezczynność, skargi na przewlekłość, uwagi prezesa i postępowanie dyscyplinarne. Jeśli rozgrzebie wszystkie naraz, to czynności są podejmowane. Nadzór nie może się przyczepić.
Sędziowie uchylacyjni
Nietypowe, odważne orzeczenie to też większe ryzyko uchylenia. Nadzór kształtuje również sędziów odwoławczych. Utrzymanie niesztampowego wyroku w mocy (zwłaszcza w sprawie karnej) albo poważna jego zmiana zamiast uchylenia to duże prawdopodobieństwo kasacji. Nikt zaś nie chce w epoce ocen, kija i marchewki mieć uchylanych wyroków. Sądy odwoławcze orzekają więc „pod Sąd Najwyższy”, a sądy pierwszej instancji „pod sądy odwoławcze”. Sędziowie uczą się stosować i przytaczać w uzasadnieniach to, co – ich zdaniem – uważa „ich” sąd odwoławczy. Nie zawsze a propos. A Sąd Najwyższy jest liczny i miewa różne poglądy.
Jeśli Sąd Najwyższy skasuje sędziemu dużo wyroków, ocena będzie negatywna i o awansie można zapomnieć. Ale sąd odwoławczy zawsze może uchylić wyrok. Od uchylenia w sprawie karnej kasacja nie przysługuje, a w cywilnych nikt ich nie wnosi. Wyrok taki jest zawsze słuszny. I są już w sądach odwoławczych sędziowie zwani „uchylacyjnymi”. Do takiej postawy część sędziów (na razie część i oby nie było gorzej) skłania kasacyjne orzecznictwo Sądu Najwyższego zestawione z nadzorem i liczeniem statystyk. A potem prawie każda głośna sprawa karna, którą cała Polska obserwowała, po apelacji wraca do sądu pierwszej instancji. Przynajmniej raz.
Własne interpretacje niepożądane
Czy jest skłonność do bylejakości, jeśli chodzi o pracę sędziów? Politycy chcą, aby była, skoro oplatają sędziów nadzorem. Wskutek tego nawet w sądach pojawia się syndrom hierarchicznej organizacji: im więcej podległości, kontrolowania, sprawdzania przez „górę”, tym większe asekuranctwo, sztampowość, konformizm i unikanie trudnych decyzji „na dole”. Lepiej trzymać się ściśle przepisów, choćby złych, bo gdy „przyjdzie nadzór” i zacznie pisać ocenę, będzie się można nimi bronić. Własne interpretacje prawa nie są w cenie. Lepiej mieć poglądy „góry”.
Hierarchiczna podległość zawsze powoduje zanik poczucia odpowiedzialności za wydawane decyzje. Wygrywa konformizm. W przypadku sędziów jest to szczególnie groźne. Mogę kategorycznie stwierdzić: aplikantem byłem w PRL, asesorem w latach przełomu, sędzią zostałem w pierwszych miesiącach III RP. Zawsze się potwierdzało, że im mniej jest nadzoru, kontroli, kija i marchewki, tym odważniejsze, bardziej samodzielne i mniej sztampowe są wyroki. I lepsze merytorycznie, bo gdy sędziowie swobodnie wyrażają swoje stanowisko, okazuje się, że są lepsi niż niejeden by sądził. Zresztą wtedy łatwiej ocenić, który sędzia jest gorszy, a który lepszy. Natomiast będzie coraz gorzej, jeśli coraz szerszy będzie nadzór, a coraz bardziej ograniczona niezawisłość. To w Sejmie, podczas jednej z dyskusji w komisji padł z ust posła zwrot „ograniczenia niezawisłości”. Zmroziło mnie i PRL przesunął mi się mi przed oczami.
Wydany wyrok trzeba umotywować. W Polsce jednak „sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie”. Jeśli sąd orzekł nie tak, jak „my” chcemy, jest niesprawiedliwy i nie warto go słuchać. Przekonanie, że nikt nie chce słuchać (coraz częściej stron nie ma na ogłoszeniu wyroku) do motywowania zniechęca, choć nie powinno. Brak szacunku do sądów należy do polskiej złej tradycji, od warcholskiej Rzeczypospolitej, poprzez obce sądy zaborców, przedwojenne procesy polityczne aż do lat komunizmu. Poza tym Polacy nikomu nie ufają, bo poziom kapitału społecznego jest w naszym kraju dramatycznie niski, o czym prof. Łętowska pisała, a właściwie cytowała. Skoro Polacy każde rozstrzygnięcie nie w pełni zgodne z ich oczekiwaniami przypisują korupcji lub głupocie, to jak mają ufać sądom?
Poziom uzasadnień pisemnych też spada, przyczyny tego są jednak skomplikowane. Jedną jest wzrost obciążenia. Przeciążeni ludzie zawsze pracują gorzej i chętnie użyją „kopiuj–wklej”, gdy szybkość jest ważniejsza niż jakość, a każde opóźnienie starannie odnotuje nadzór. Kopiować i wklejać można tylko sztampę, a nie oryginalne przemyślenia. Jeśli jakimś cudem trafi się asystent (w sądach rejonowych jeden na kilku sędziów), to jest on szkolony dziś, w sposób, który nie zachwyca tych, co uczyli się pisać uzasadnienia przed laty. Przez praktykę orzekania „pod wyższą instancję” uzasadnienia puchną od wywodów pisanych na wszelki wypadek, a to, co powinno być ich treścią, rozmywa się i znika. Poza tym były, są i będą wyroki budzące wątpliwości. Sędziowie to ludzie, są omylni, a gdy nie daje im się czasu na zastanowienie, będą tym bardziej się mylić. Trzeba im po prostu pozwolić spokojnie sądzić. Twierdzę, że gdyby jakiś Harry Potter jednym ruchem różdżki zlikwidował ministerstwo i zniósł nadzór, już po paru miesiącach dostrzeglibyśmy poprawę jakości i orzeczeń, i uzasadnień.
Sitwy nikt nie słucha
Słusznie zauważyła prof. Łętowska, że obecne reformy procedur sprzyjają profesjonalizacji procesów i podnoszą wymogi stawiane stronom. Strona nie da sobie rady bez pomocy fachowca. Ale tych reform nie domagali się sędziowie. To pomysły rządowych ekspertów-teoretyków, którzy nie usłyszą żali zdezorientowanych obywateli. W Europie obywatel z tzw. średniej klasy społecznej na ogół ma swojego prawnika, bo go na to stać. Polaka nie stać: nie dlatego, że prawnicy są zbyt drodzy, tylko Polak za mało zarabia za swoją pracę, nie gorszą niż gdzie indziej. A sprawę pomocy prawnej dla osób uboższych rząd stale odkłada, bo ona kosztuje, a pieniądze są zawsze potrzebne na ważniejsze cele niż prawa obywateli.
Sędziowie chcą reform, które rozwiążą im ręce, uwolnią od zbędnych czynności, ułatwią orzekanie. Wskazują, jakie zmiany by poprawiły sprawność i tłumaczą, że te, które wymyślili teoretycy, grożą zatorami, przewlekłościami i masą dodatkowej pracy. Odpowiedź władzy brzmi: nasi specjaliści wiedzą lepiej. A jeśli sędziowie czegoś chcą, to trzeba zrobić odwrotnie. Bo sędziowie to sitwa kierująca się własnym interesem. Takie stanowisko dla polityków jest bardzo wygodne: opinia publiczna sądów nie kocha i to kupi, dobry car-nadzorca pogoni złych urzędników, skieruje niezadowolenie przeciwko nim, zdobędzie punkty. Kto kocha władzę, ten „konkurencji” – a taką byłaby niezależna władza sądownicza – nie znosi.
„Upraszczanie” postępowania to dziś zrzucanie na sędziów wciąż nowych czynności. Jeśli sędzia cywilny chce mieć protokół, by spokojnie pisać uzasadnienie, bez walki z zapisem wideo, musi go sobie sam w czasie rozprawy pisać. Resort odpowiada: niech pisze, praca sędziego nic budżetu nie kosztuje, on ma czas nienormowany. Czasu potem brakuje, terminu trzeba dotrzymać, bo nadzór czyha. Sędzia nawet nie poczuje, że zaczął pracować na akord, byle jak, byle „numerki” były. Ale tego chcą twórcy obecnej formy nadzoru.
Słuszny jest zarzut prof. Łętowskiej o nadużywanie opinii biegłych. Mamy przecież logikę i doświadczenie życiowe. Jeżeli ktoś nie wie, czy swastyka jest symbolem totalitaryzmu albo czy okrzyki „Żydzi do gazu” są antysemickie, to ma braki w wykształceniu. Mamy głośną sprawę drogowego wideopirata. Na nagraniu zdarzenia widzę, co się stało, i powinienem dokonać subsumpcji, a nie powoływać biegłego, by to zrobił. Czemu prokurator powołuje? Bo jeśli umorzy postępowanie, dziennikarze to opiszą, przyjdzie nadzór i zarzuci błędną decyzję. A jeśli wniesie akt oskarżenia, może przegrać, bo sąd może ocenić prawnie zdarzenie inaczej. I też przyjdzie nadzór i zarzuci. Nadzór sprzyja krytykanctwu, nadzorujący, który opisze więcej błędów, jest „lepszy” w oczach swoich przełożonych. Prokurator szuka więc podkładki: to nie ja, to biegły. Mimo odmiennej pozycji ustrojowej, nadzór i oceny wpływają podobnie na sędziów. To nic przyjemnego przeczytać, że się podjęło błędne decyzje, bo należało powołać biegłych. Jeśli biegły zostanie powołany zbędnie, nikt z tego powodu wyroku nie uchyli. Zatem z ostrożności procesowej... itd.
Dekalog Dobrego Sądzenia
Dwadzieścia lat temu Ewa Łętowska stworzyła Dekalog Dobrego Sędziego. Przykazanie ósme brzmiało „Wytrzymaj, aż państwo zmądrzeje!”. Nie zmądrzało, a wręcz przeciwnie. Sędziowie, którzy mogą to porównać, nie mają wątpliwości, że przestrzeganie przykazania pierwszego („Trzymaj się niezawisłości!”) dziś jest o wiele trudniejsze niż wtedy, gdy sądownictwo po roku 1989 przez jakiś czas naprawdę było niezależne. Jest też przykazanie siódme: „Nie bądź niańką egzekutywy, odpowiadasz za prawo, nie kryj błędów innych władz!”. Toteż błędów egzekutywy nie kryję i nie będę jej niańką. Ale za prawo przestałem odpowiadać, bo nie mam na nie już wpływu. Niestety.
Teraz chcę być po prostu sprawiedliwy. Jestem za długo sędzią, aby bać się nadzoru. Dlatego nadzór mnie nie kocha. Ale ci, którzy porzucą własne poglądy i się do niego dostosują, zajdą wyżej w sądownictwie takim jak dzisiaj. Chyba, że państwo zmądrzeje, ale się na to nie zanosi.