Z okazji ubiegłorocznej premiery książki „Resortowe togi” Macieja Marosza portal wPolityce.pl zamieścił wywiad z autorem. Treść rozmowy, podobnie zresztą jak dzieła, wywołuje u prawnika gęsią skórkę.
W rozmowie autor „Resortowych tóg” oświadcza m.in.: „Prawnicy dziś mogą wszystko. Posiadają narzędzia, żeby zniszczyć człowieka. Czują też swoją władzę w państwie, nie pozwalają zmieniać jego charakteru i ustroju. Nie pozwalają na dalsze zmiany w III RP”; „Po 1989 r. środowiska prawnicze odczuły swoją siłę. Narzucono im zadanie ochrony wpływowych elit politycznych, biznesowych, społecznych, które swoją siłę i dorobek pozwalający im dominować nad resztą, wywodzą z PRL. Prawnicy w trakcie transformacji uzyskali gwarancje, że nie będą lustrowani, że ich sprawy, także karne, mogą rozstrzygać we własnym gronie. Skutek był taki, że doszło do całkowitej deprawacji środowiska prawniczego. Od lat czują się bezkarni. Stanowią prawo i egzekwują je. Każda sytuacja w państwie może być zanegowana przez nich. Każde przedsięwzięcie, nawet ruch polityczny może być ostatecznie przez nich podważony”; „Nie ma już starych sędziów z czasów stalinowskich. Jednak tacy ludzie jak Leon Ustasz, minister sprawiedliwości Sylwester Zawadzki, Jerzy Sawicki, Leszek Lehrner kształtowali współczesne kadry prawnicze jako wykładowcy i autorytety. Podręczniki Igora Andrejewa z prawa karnego do 1995 r. były w spisie lektur dla studentów. Andrejew, Lehrner i Sawicki byli jednymi z najważniejszych postaci świata uniwersyteckiego, mieli również ogromne zasługi dla władz komunistycznych i systemu totalitarnego. Niestety ci ludzie do dzisiaj kształtują naszą rzeczywistość prawną na podstawie doktryny Andrieja Wyszyńskiego, najkrwawszego sowieckiego prokuratora, autora doktryny i metod brutalnych przesłuchań. Bolszewizm jest fundamentem współczesnych kadr prawniczych”.
Kiedy byłem studentem (przyznam się, że studiowałem prawo, choć odnoszę wrażenie, że w ocenie Ministerstwa Sprawiedliwości to obecnie czarna karta w życiorysie), często słyszałem opinie w rodzaju: „na układ nie ma rady”, „są równi i równiejsi”, „wszystkie miejsca na aplikacjach są z góry obstawione” itp. Co ciekawe, głosili je najczęściej nie ludzie doskonale zorientowani, nie wiecznie spięci panikarze z rozbieganym wzrokiem, nie maniakalni katastrofiści o spojrzeniu nieobecnym, lecz pospolici nieudacznicy, którzy podjęli studia prawnicze bez przekonania, a potem, nie dając sobie na nich rady (bo były to jeszcze te dobre czasy, w których można było zostać skreślonym z listy studentów), na zapas preparowali erudycyjne usprawiedliwienia na poczet przyszłych niepowodzeń.
Myślę, że wielu z nich z lubością wsłuchuje się w zyskujące poklask brednie na temat prawniczych kast, klanów i syndykatów, które sprzysięgły się nie tylko, by zniszczyć ich kolorowo zapowiadającą się przyszłość, lecz również rozłożyć na łopatki polskie państwo. Satysfakcja jest tym pełniejsza, że poczucie moralnego zwycięstwa to nie wszystko. Ostatni raz los oferował takie możliwości błyskawicznego odrabiania strat i robienia spektakularnych karier w latach 1944–1949.
Kiedy studiowałem, nikt jednak jeszcze nie mówił, że winę za fatalny stan wszechrzeczy ponosi duch Josifa Wissarionowicza i tych, którzy podpisali z nim cyrograf, a także że skaza obciąża również ich dzieci i wnuki do siódmego pokolenia. KUL otaczała wówczas aura uczelni wolnej i niezależnej. Z lat studiów zapamiętałem, że Uniwersytet Mój, nawiązując do swoich najlepszych tradycji, nie pozwalał sobie niczego narzucać. Prowadził politykę kadrową suwerenną i konsekwentną. Miałem szczęście słuchania wykładów m.in. Wiesława Chrzanowskiego, Adama Strzembosza oraz Andrzeja Zolla. Stale słuchałem o niezłomnych profesorach, dla których przyjście Sowietów niczego nie zmieniło: Ignacym Czumie oraz Zdzisławie Papierkowskim.
Byłem wtedy żółtodziobem, a na studia przyszedłem, by zdobywać wiedzę prawniczą. Chłonąłem więc również znakomite prelekcje osób legitymujących się przeszłością, którą obecnie próbuje się wykorzystywać do politycznych rozgrywek. Bez trudu potrafię wskazać uczonych, którzy mimo bogatej historii partyjnej zostali na nasz wydział przyjęci, a następnie oddali mu niebagatelne przysługi. Byli to znakomici specjaliści, a ja, będąc obecnie nolens volens również ich wychowankiem, nie czuję się bynajmniej narzędziem, które pozwala betonować chronione przez prawo ustrojowe patologie. To między innymi oni uczyli mnie na tyle dobrze, że natychmiast jestem w stanie się zorientować, że ktoś, kto zarzuca prawnikom, iż „nie pozwalają na dalsze zmiany w III RP”, nic o prawie nie wie. Delikatnie mówiąc.
No więc tak...
Nie podejmuję się bycia sędzią ideologicznego zaangażowania profesorów UW wymienionych jednym tchem przez autora „Resortowych tóg”. Nie było mnie jeszcze na świecie, kiedy los zmuszał ich do dokonywania wyborów, których wagę trudno mi sobie wyobrazić. Znam z grubsza ich życiorysy i Bóg mi świadkiem, że nie wiem, jak ja sam zachowałbym się na ich miejscu. Dlatego ocenę niektórych ich zachowań wolę pozostawić właśnie Jemu i obiektywnym historykom. Tymczasem moje osobiste odczucia, bo tylko o nich mam prawo mówić, za nic nie chcą się wpisać w spłyconą i nieuczciwą narrację w rodzaju przedstawionej przez autora „Resortowych tóg”.
Pogmatwane i tragiczne losy Jerzego Sawickiego, znakomitego fachowca oraz nieustępliwego tropiciela sprawców zbrodni hitlerowskich na ziemiach polskich, budzą raczej mój smutek i głębokie współczucie niż odrazę. Jego prawnicze felietony, które podpisywał pseudonimem LEX, a potem wydał w kilku bardzo udanych zbiorach, są majstersztykiem swojego gatunku. Wiele się od niego nauczyłem. W dziedzinie popularyzacji prawa Jerzy Sawicki pozostaje jednym z moich duchowych mistrzów.
W roku 1989 okazało się, że Igor Andrejew złożył swój podpis na wyroku zatwierdzającym rozstrzelanie gen. Emila Fieldorfa, co przez wiele lat skrzętnie ukrywał. Lech Falandysz, jeden z jego uczniów i bliskich współpracowników, wspominał, że ujawnienie całej sprawy wywołało powszechny szok. W środowisku naukowym Andrejew zostawił po sobie bowiem bardzo dobrą pamięć. Był jednym z najlepszych polskich karnistów. Każdy, kto się otarł o rudymenty prawa karnego, wie, że jego prace naukowe pod kątem dogmatycznym i logicznym są znakomite. Nie ma w nich żadnych krwawych instruktaży! Jest rzetelnie opracowany, choć momentami przesycony ideologią, materiał. Publikacje te tak długo znajdowały się na liście lektur studentów UW, ponieważ fachowo, a zarazem przystępnie objaśniały problematykę prawa karnego. Ot, cała tajemnica.
Czy cokolwiek usprawiedliwia niegodne postawy i wysługiwanie się reżimowi? Po trzykroć: nie. Czy te i inne postacie, wzmiankowane w „Resortowych togach”, zasługują na to, by rzucić okiem na ich życiorysy w sposób całościowy? Po tysiąckroć: tak! Sawicki był szantażowany jeszcze w lwowskim getcie, a potem jako jeden z pierwszych ze łzami w oczach oskarżał w 1944 r. schwytanych zbrodniarzy z Majdanka.
Doprowadził do ich skazania w Lublinie, zanim komukolwiek przyśniła się Norymberga. Ojciec Andrejewa umarł w roku 1942 skazany przez Sowietów jako wróg ludu. Jego przybrany brat – druga najbliższa mu osoba – stracił życie podczas ataku bandytów udających żołnierzy podziemia niepodległościowego w roku 1943.
„Resortowe togi” to trzecia część sagi. Poprzedzają je „Resortowe dzieci. Media” (współautorzy: Dorota Kania, Jerzy Targalski) oraz „Resortowe dzieci. Służby” (współautorka: Dorota Kania). Na pytanie: „Będzie następna część »Resortowych dzieci«?” pan Maciej Marosz z dumą oświadcza: „Tak, opiszemy w niej ludzi biznesu”. Trudno się dziwić. Popyt rodzi podaż. Formuła odwracania uwagi od bieżących problemów przez obrzucanie błotem kolejnych inkarnacji „szpiegów”, „dywersantów”, „interwentów” i „kułaków”, ma długą i barwną tradycję. Dlatego trudno prognozować, że w najbliższym czasie wyjdzie z mody.
Mottem „Resortowych tóg” mogłoby być przysłowie „jakie drzewo, taki klin, jaki ojciec, taki syn”. Ocenianie człowieka przez pryzmat działań i zaniechań członków jego rodziny cofa nas cywilizacyjnie o tysiąclecia. Dzieci odpowiadały za „przewiny” rodziców w rzymskich procesach o zbrodnię obrazy majestatu. Psychopatyczni cesarze woleli w takich wypadkach przetrzebić cały ród, by uniknąć mogącej nastąpić w przyszłości zemsty. Ci, którzy przeżyli, egzystowali sparaliżowani strachem o siebie i bliskich. Po kres swych dni byli mimowolnymi zakładnikami własnej genealogii. W średniowieczu jako element wiecznie niepewny traktowano potomstwo heretyków i Żydów. W sowieckiej Rosji dzieci rozstrzelanych lub wywiezionych na Syberię przez Stalina „wrogów ludu” jeszcze w latach 60. XX w. nie miały czego szukać na uniwersytetach i w administracji państwowej. Ci, którzy wypalają na sędzim Tulei piętno komunistycznego aparatczyka skażonego ex genere, powielają tym samym wzorce doskonale znane i wielokrotnie sprawdzone. Taki sposób pisania i mówienia o ludziach się podoba i jest akceptowany nie tylko w dworcowych szaletach i w palarniach podrzędnych spelun. W naszym kraju zyskuje zaś właśnie umocowanie.
Obmowa, aluzyjne pomówienie, a niekiedy nawet otwarcie wypowiedziana kalumnia lub ordynarna obelga to repertuar środków znanych z pracy, szkoły i stosunków sąsiedzkich. Przeniesienie go w sferę politycznej narracji natychmiast „oswaja” świat wielkiej polityki. Po co tłumaczyć, czym jest konstytucja, jakie znaczenie ma dla prawidłowego funkcjonowania państwa zachowanie sędziowskiej niezawisłości czy jaka jest rola trójpodziału władzy, skoro wystarczy na pasku wiadomości telewizyjnych umieszczać slogany w rodzaju „sędziowie blokują kariery młodych prawników”, „sędziowie bronią starego systemu”, „sędzia ukradła” itp. Ten przekaz rozumieją wszyscy. Jego legitymizacja przez środki masowego przekazu czyni w i tak niełatwej mentalności Polaków spustoszenie.
To hańba.
Uprzejmie donoszę
Nie mogę opędzić się od myśli, że na prawnikach się nie skończy. Prędzej czy później przyjdzie czas na wykładowców, a w pierwszej kolejności zmasowane uderzenie niczym grom porazi „ukrytą opcję niemiecką” na uniwersytetach. Przynależę do niej, jako że w roku 2006, dzięki stypendium Deutsche Akademische Austauschdienst, miałem okazję przez pół roku uczyć się i studiować w Niemczech. Było to jedno z moich najlepszych doświadczeń. Idzie z tym w parze wieloletnia współpraca z Kwartalnikiem Stowarzyszenia Sędziów Polskich „Iustitia” oraz krótki epizod z PSL, którego się wstydzę. Przyznaję się już teraz, by oszczędzić sobie późniejszych tłumaczeń, gdyby ktoś wyciągnął nagle te „głęboko skrywane sekrety”. Podpowiadam też zainteresowanym tytuł kolejnego bestselleru: „Uniwersytecka Targowica”. Śmiało!