Na rozpoczynającym się dziś posiedzeniu Sejmu posłowie mają się pochylić nad projektem zmian w prawie o ustroju sądów powszechnych. Zawarte w nim przepisy pozwolą ministrowi sprawiedliwości dokonywać czystek w szeregach prezesów sądów. I choć nowe rozwiązania mają wejść w życie już 1 lipca br., to coś mi podpowiada, że na spektakl toczących się prezesowskich głów przyjdzie nam jeszcze chwilę poczekać.
W przeciwnym razie po co posłowie dawaliby ministrowi aż pół roku na przeprowadzenie roszad? Ekipa rządząca przecież już nieraz udowodniła, że co jak co, ale zmian personalnych potrafi dokonywać błyskawicznie. Nie sądzę więc, aby minister na zrobienie sobie kadrowego przedpola w sądach potrzebował więcej niż dwóch, no może trzech miesięcy. Ktoś mógłby powiedzieć, że usunąć ze stanowiska to jedno, ale przecież trzeba jeszcze znaleźć kogoś kompetentnego, kto zajmie zwolnione miejsce. Zapewne ten argument byłby dla mnie przekonujący, gdyby nie pewien zapis, który znalazł się w omawianym projekcie. Zgodnie z nim sędzia sądu rejonowego będzie mógł kierować sądem okręgowym. Nie ujmując niczego sędziom rejonowym, których pracę bardzo cenię, to czy po wejściu w życie tej regulacji naprawdę ktoś będzie się jeszcze łudził, że o tym, kto stanie na czele sądu, zdecydują kompetencje albo doświadczenie?
Dlaczego więc posłowie postanowili dać ministrowi aż sześć miesięcy na ułożenie na nowo tych sądowych puzzli? Odpowiedź wydaje się być prosta: minister nie zamierza od razu pozbyć się niewygodnych mu prezesów. Woli cierpliwie poczekać.
„Jeśli jesteś pewien co do wroga, a wciąż masz wątpliwości co do sojusznika, spraw niech sojusznik zabije wroga”. To oczywiście cytat ze „Sztuki wojny” Sun Tzu. I gdy się chwilę zastanowić, to on tłumaczy nam właściwie wszystko, co ma się niedługo wydarzyć w polskim sądownictwie. Minister swoich wrogów już zna. Zresztą mała w tym jego zasługa, gdyż ci praktycznie sami podali mu siebie na tacy. Aby ustalić, kto może sprawiać władzy problemy, wystarczy przecież sprawdzić, który prezes negatywnie opiniował rządowe pomysły, brał udział w kongresie sędziów czy też pozwolił na zwołanie w swoim sądzie 20 kwietnia w południe zebrania, które stało się powodem opuszczenia na 30 minut przez sędziów sal rozpraw.
Wrogów więc minister może z łatwością zidentyfikować. Gorzej z sojusznikami. Tych musi szukać wśród kilku tysięcy sędziów liniowych. Trudno liczyć na to, że wszyscy są złaknieni prezesowskich głów. Z całą pewnością jednak znajdą się i tacy. I to tak naprawdę dla nich, a nie dla ministra, ma być ten półroczny okres, w czasie którego nad prezesami będzie wisieć miecz Damoklesa. To takie osoby mają nabrać przez ten czas pewności siebie, śmiałości, mają mieć chwilę, aby okrzepnąć i uwierzyć, że naprawdę realne jest obalenie tyrana.
Proszę mnie źle nie zrozumieć. Mam świadomość, że nie we wszystkich sądach dzieje się dobrze. Zbyt często rozmawiam z sędziami liniowymi, żebym mogła udawać, iż wszystko jest cacy. Wiem, że niektórzy prezesi nadużywają swoich uprawnień, tworzą wokół siebie dwory niczym panowie na włościach, że traktują sędziów niesprawiedliwie. A czasami po prostu są nieudolni, bo do tej funkcji się nie nadają.
Z drugiej jednak strony na zbyt wielu rozprawach dyscyplinarnych byłam, aby nie zdawać sobie sprawy z tego, jak trudno zarządzać ludźmi, z których część jest tak mocno przekonana o swojej nieomylności, że każdą, nawet najdelikatniejszą próbę zwrócenia uwagi traktuje jak atak na swoją niezawisłość. A jeżeli do tego dodać, że prezesi są całkowicie pozbawieni instrumentów, które na wolnym rynku wykorzystywane są powszechnie do zarządzania zasobami ludzkimi (sędziemu nie można obniżyć pensji, nie można go zwolnić, nie można także dać mu nagrody, gdy pracuje lepiej niż pozostali), to dopiero wówczas można zdać sobie sprawę z tego, jak trudne zadanie stoi przed każdym prezesem.
Biorąc to wszystko pod uwagę, niemal pewne jest, że od lipca do resortu zaczną spływać pisma, w których część sędziów będzie wyrażała swoje niezadowolenie. A minister dzięki temu upiecze dwie pieczenie na jednym ogniu: rozwieją się jego wątpliwości co do sojuszników, a ci – zgodnie z logiką Sun Tzu – zabiją wrogów. To na nich bowiem minister zrzuci odpowiedzialność za swoje decyzje personalne w stosunku do prezesów.
Na zakończenie przywołam jeszcze jeden cytat ze „Sztuki wojny”: „Kto rozumie ludzką naturę, jego rozkazy będą wykonywane z taką łatwością, z jaką woda spływa z gór”. Panie Ministrze! Chapeau bas! Naturę ludzką zna Pan wyśmienicie! I mam nadzieję, że wykorzysta Pan tę cenną wiedzę w trakcie najbliższych miesięcy, kiedy będzie Pan oddzielał uzasadnione skargi na prezesów od zwykłych donosów.