Czy musi być aż tak źle, by w końcu było dobrze (...)”. Ta myśl nurtuje mnie już od dłuższego czasu. Z jednej strony uderza banalnością, z drugiej zaś emanuje dyskretnym urokiem racjonalizmu. Ja jednak przede wszystkim dopatruję się w niej refleksu szkoły stoickiej. Skłaniającej, jak pisał Marek Aureliusz w swoich „Rozmyślaniach”, do dostrzeżenia nawet w największej tragedii zalążka czegoś pozytywnego.
Tak to już bowiem jest, że większość rozwiązań, szczególnie tych prawnych, sprawdza się wyłącznie w boju. Pisałem już na tych łamach („Prawnicy muszą stworzyć rzeczywistość alternatywną”, DGP z 30 sierpnia 2016 r.), że obecnie nastał czas wyjątkowego sprawdzianu dla szeroko ujętego wymiaru sprawiedliwości. Z całkiem bliska można bowiem zaobserwować, jak funkcjonują rozwiązania, które miały zagwarantować jego sprawność i niezależność. Morze farby drukarskiej wylano już, by wykazać, że swoiste bezpieczniki systemowe, ulokowane w aktach prawnych, od konstytucji zaczynając, na poszczególnych ustawach kończąc, okazały się niewystarczające. A pomysł na ich neutralizację był zabójczo prosty. I nie chodzi tutaj o demontaż TK kolejnymi „ustawami naprawczymi”. Wystarczyło po prostu nie drukować jego orzeczeń, by wprowadzić chaos. Ale TK wciąż się broni.
Chciałbym dzisiaj szanownym czytelnikom zaproponować nieco inny punkt widzenia. Najprościej wyrazić go właśnie pierwszym zdaniem tego tekstu. Wydaje się, że od piątku 9 września 2016 r. mamy do czynienia z nową jakością w relacjach między władzą sądowniczą a wykonawczą, która, co tu dużo kryć, dość brutalnie zaznaczyła swoją obecność tym razem wprost na sali sądowej.
Tu już nie chodzi wyłącznie o słowne harce w postaci: „grupy kolesi” czy „orzekania przy espresso i ciasteczkach”. Zachowanie na sali rozpraw pozwanego w randze wiceministra, jest, o ironio, dobrym przykładem pozwalającym pokazać Kowalskiemu, do czego potrzebna jest sędziowska niezawisłość.
Analizując zaistniałą sytuację, można również uzmysłowić sobie, dlaczego w Krajowej Radzie Sądownictwa musi być silna reprezentacja władzy sądowniczej. Gdyby bezwzględną przewagę miała w niej władza wykonawcza bądź ustawodawcza, groźba, że rada wzmocni swoją aktywność w sferze postępowania dyscyplinarnego tylko dlatego, że stronie rekrutującej się właśnie z egzekutywy nie podoba się decyzja wpadkowa składu orzekającego, zapewne szybko doczekałaby się realizacji.
A i zapowiadane zmiany w organizacji sądownictwa dyscyplinarnego i stworzenia osobnego, wyprowadzonego z sądownictwa powszechnego, pionu, w świetle zdarzenia z 9 września 2016 r., zaczynają brzmieć jeszcze bardziej złowrogo.
I chciałbym zapytać dzisiaj pana Kowalskiego, co by sobie pomyślał, gdyby siedział na ławie vis-a-vis przeciwnika procesowego, który w bezpardonowy sposób wywiera nacisk na sędziego podejmującego decyzję merytoryczną niezgodną z jego oczekiwaniami. Czy nie poczułby czegoś na kształt ukłucia i obawy o dalszy przebieg procesu. Wiedząc, że w KRS w większości zasiadają politycy, a w składach sądów dyscyplinarnych dominuje czynnik społeczny bez gwarancji niezawisłości.
Jakkolwiek to gorzka uwaga, ale właśnie takie zdarzenia jak to z wiceministrem sprawiedliwości w roli głównej, opisane przez wszystkie media, są w stanie uzmysłowić społeczeństwu wagę gwarancji sędziowskiej niezawisłości. Bo w istocie nie chodzi o to, jakie słowa zawierające w sobie groźbę oraz sugestię stronniczości sędziego, padają. Wszyscy orzekający w toku procesu spotykają się z bardziej lub mniej zawoalowanymi zapowiedziami zainicjowania postępowania dyscyplinarnego w sytuacji, gdy w ocenie strony procesowej nie działają po jej myśli. Wnioski o wyłączenie sędziego również nie należą do rzadkości, a wręcz stały się w ostatnich latach elementem taktyki procesowej. I na nic kolejne nowelizacje tej instytucji.
Nawet nie chodzi w zasadzie o treść słów wypowiedzianych podczas rozprawy przed Sądem Okręgowym w Warszawie przez uczestnika postępowania (choć oczywiście wysoka ministerialna ranga tej osoby pozwalałaby wymagać zachowania stosownego do miejsca). Rzecz dotyczy stworzenia i utrzymania takiego systemu niezależności władzy sądowniczej, by stojący po drugiej stronie sali Kowalski był pewien, że wypowiedziane groźby nie wpłyną na bezstronność sądu. Równie ważne przy tym jest cierpliwe tłumaczenie, komu w finale owa niezależność służy. Dlatego mnie osobiście cieszy nagłośnienie historii i ton pojawiających się do niej komentarzy. Piszmy i dyskutujmy na ten temat jak najszerzej. Szkoda tylko, że musi się to odbywać z wykorzystaniem tak bolesnych przykładów.
Ale cóż, rzeczywiście musi być aż tak źle, by w końcu było dobrze. Nie zapominajmy więc w tych trudnych czasach o stoikach. To ukojenie. Czytajmy ich!