Zagrożeń dla ludzkiego życia i zdrowia zawsze było wiele, a nowe wciąż się pojawiają. Szczególną rolę w ich ograniczaniu odgrywa prawodawca. Oceniając obowiązujące w Polsce regulacje, można przyjąć, że w szerokim ujęciu zapewniają one ludziom bezpieczne życie. Mam tu na myśli zwłaszcza prawodawstwo karne, ale nie tylko.
Zwróćmy uwagę, jak dalece na obronę najwyższych wartości są dziś nastawiane przepisy związane np. z ruchem drogowym oraz z przewozem osób i mienia. Jeśli nawet wiele z nich uważamy za drobiazgowe i przez to dokuczliwe, to ostatecznie musimy przyznać, że mają swój sens, podobnie jak wzmożone kontrole na lotniskach czy na drogach publicznych (fotoradary), a nawet karanie za rozmowy prowadzone przez telefony podczas kierowania pojazdami.
W porę dostrzeżono zagrożenia wynikające z organizacji imprez masowych. Z łatwością godzimy się na działanie odpowiednich służb na stadionach sportowych lub podczas występów muzycznych ulubieńców młodzieży. Na burdy uliczne wywoływane podczas legalnych wieców i manifestacji politycznych patrzymy z przymrużeniem oka, ale polskie poczucie wolności nie idzie, na całe szczęście, tak dalece jak w USA, dlatego nie ma przyzwolenia na to, by broń i materiały wybuchowe można było kupić na każdym rogu ulicy.
Nowoczesne prawo żywieniowe pełne jest zakazów i nakazów. Niektórzy oburzają się, pytając: „A co to komu przeszkadza, że jabłko czy ogórek będą miały inne wymiary, niż życzy tego sobie UE?”. Nie pomyśli wówczas jeden z drugim, że są ku temu merytoryczne (pozaprawne) powody związane z naszym zdrowiem. To samo odnosi się zresztą do reglamentacji wytwarzania i obrotu produktami genetycznie zmodyfikowanymi oraz wyrobami spirytusowymi i tytoniowymi, a także ograniczeń w zakresie upraw konopi i maku. Przecież narkotyki, dopalacze i inne szkodliwe świństwa są groźniejsze niż manewry armii rosyjskiej w rejonie Kaliningradu.
Interwencja prawodawcy nigdy nie szła tak daleko jak obecnie w świadczenie usług medycznych i weterynaryjnych oraz w produkcję i obrót lekami oraz materiałami medycznymi. I nie jest jego winą, że wielu ludzie pod wpływem agresywnych reklam masowo kupuje i stosuje różne cudowne specyfiki zapewniające rzekomo wieczną młodość. W końcu kto by się tam przejmował ostrzeżeniami, skoro uroda jest ważniejsza!
Błędem jest również to, że zdrowiem zaczynamy interesować się dopiero wtedy, gdy zaczynamy je tracić. Dlatego trzeba położyć większy nacisk na profilaktykę, w tym obowiązkowe badania (tak na marginesie: wart jest rozważenia pomysł, by zacząć wymagać od kandydatów na eurodeputowanych, posłów, senatorów oraz radnych przedstawienia zaświadczenia o zdrowiu psychicznym).
Współcześnie uczyniono bardzo wiele dla zwiększenia bezpieczeństwa obrotu prawnego. Jest ono ważne nie tylko dla przedsiębiorców, lecz także dla konsumentów. Przyjęliśmy tzw. mieszany model ochrony, który zakłada równoległą ochronę konkurencji w sferze prawa publicznego (prawa antymonopolowego) i prawa prywatnego (prawo o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji i nieuczciwych praktyk rynkowych). Narodziło się prawo konsumenckie, bo dotychczasowe ramy ochrony cywilnoprawnej konsumentów okazały się niewystarczające. Jego dalszy rozwój jest jednak utrudniony przez to, że reprezentacja konsumentów wciąż jest zbyt słaba wobec silnego lobby przedsiębiorców, zwłaszcza instytucji kredytowych i finansowych.
A właśnie na rynku usług finansowych wyłaniają się nowe zagrożenia dla bezpieczeństwa, m.in. dlatego że społeczeństwo, którego spora część żyła jeszcze w ustroju socjalistycznym, nie ma zielonego pojęcia o funkcjonowaniu współczesnych instytucji kredytowych, o giełdzie i funduszach inwestycyjnych, powierniczych czy emerytalnych. Ludzie przegrywają z bankami i zakładami ubezpieczeń. Dlatego wielu zwraca się do firm pożyczkowych i tych pokroju SKOK-ów czy Amber Gold, czego konsekwencje wszyscy już znamy.
Kolejne ryzyka czekają już w kolejce, bo bankowość elektroniczna stała się łakomym kąskiem dla hakerów. W tym zakresie ochrona prawna jest zbyt słaba. Państwo nie radzi sobie nawet ze złodziejami bankomatowymi, a to jest w końcu pryszcz w porównaniu do włamań internetowych do systemu bankowego. Spora w tym zasługa naszego strachu przed inwigilacją, który skutkuje tym, że rozwiązania akceptowane przez obywateli nie nadążają za nowymi technologiami, a te, które mają ułatwić walkę z cyberprzestępczością, budzą kontrowersje.
Pewnie, że nie jest człowiekowi przyjemnie, gdy ma świadomość, iż jego rozmowy, korespondencja, miejsce pobytu oraz zainteresowanie programami zamieszczonymi w internecie stają się przedmiotem inwigilacji ze strony właściwych służb. W czasie stanu wojennego śmialiśmy się z głosu płynącego z telefonicznej słuchawki „rozmowa kontrolowana, rozmowa kontrolowana”, a to była niemalże elegancja w porównaniu do metod działania służb specjalnych wkraczających nad ranem do domu i rzucających wszystkich zastanych w mieszkaniu na podłogę. Można oczywiście inaczej, ale trzeba to umieć. Sam leżałem kiedyś na podłodze paryskiej kawiarni na wyraźną prośbę francuskiej policji broniącej ludzi przed terrorystami. Francuzów, mimo ich przywiązania do wszelkich swobód, tego rodzaju praktyki nie oburzały. My zaś musimy je zrozumieć, bo zagrożenie terrorystyczne stało się realne.
Jak na ironię my, Polacy, jesteśmy z kolei wrażliwi na ochronę naszych danych osobowych. Jednocześnie sami bezmyślnie udostępniamy przy każdej okazji wszelkie informacje o sobie, o ile wiąże się to z jakąś promocją i możliwością uzyskania np. rabatu na zakupy. Potem firmy handlują tymi danymi w sposób trudny do uchwycenia, a my mamy o to niesłuszne pretensje do przepisów.
Obowiązujące prawo uczyniło bardzo wiele dla zabezpieczenia własności przemysłowej i intelektualnej. Szczególnie istotny postęp miał miejsce w dziedzinie ochrony praw wynalazców. Gorzej jest z prawem autorskim, na czym cierpią wszyscy twórcy (naukowcy, artyści, kompozytorzy i wykonawcy, malarze i rzeźbiarze, twórcy filmowi i telewizyjni). Ten problem odczuwam na własnej skórze i w kieszeni.
Przyjęte rozwiązania doprowadziły do umocnienia się wydawców świadomych tego, że dzieła naukowe bez publikacji nie mają większej wartości i nie liczą się do oficjalnego dorobku. Wydawcy znają też naturę autorów, z których większość może nie jeść i nie pić, aby tylko ludzkość poznała ich przemyślenia. Dlatego wydawcy sami przygotowują umowy wydawnicze (licencyjne) i nie pozostawiają w ich treści żadnych złudzeń co do tego, że od autora można żądać wszystkiego, a od wydawcy niczego. Najlepiej, by autorzy dopłacali do wydania dzieła i nie żądali honorarium.
Gdy mimo to znajdzie się jakiś uparty autor domagający się wypłaty wynagrodzenia, to wydawca zaproponuje mu kwoty godne zarobków sprzątaczki w przedszkolu, płatne w ratach przez wiele lat. Wyjątkowo bywa inaczej (np. przy wysokonakładowych bestsellerach lub wydawnictwach okazjonalnych). Autorzy czują się bezsilni.
Są także inne obszary życia społecznego, gdzie obowiązujące prawo nie gwarantuje bezpieczeństwa naszym interesom. Największym rozczarowaniem jest dla mnie polskie prawo pracy i prawo ubezpieczeń społecznych. Podczas wykładów akademickich prof. W. Szubert przekonał mnie, że dorobek prawa pracy ulega stałemu powiększeniu, co zawdzięczamy głównie ruchom robotniczym i związkom zawodowym. Ucieszyłem się, gdy w Polsce w latach 70. uchwalono kodeks pracy i gdy dekadę później robotnicy upomnieli się o swoje prawa pracownicze.
Nie mogę natomiast zrozumieć w żaden sposób tego, co stało się po 1989 r. Władzę objęli ludzie Solidarności i wkrótce zlikwidowali większość istniejących miejsc pracy (z wyjątkiem górnictwa). Zwolnionym zaproponowano wcześniejsze emerytury lub podejmowanie własnej działalności gospodarczej, a pozostałym zapewniono słynne kuroniówki. Na placu boju pozostali młodzi, którym zamiast umowy o pracę pracodawcy coraz częściej zaczęli podtykać do podpisania śmieciówki, niedające żadnych uprawnień. Państwo nie uczyniło w tej sprawie nic. Na rezultaty takiej postawy nie trzeba było długo czekać: miliony ludzi wyjechały do pracy za granicę. Problem zaś pozostał. Do kodeksu pracy zagląda się obecnie tylko po to, by np. ustalić liczbę dni wolnych od pracy przysługujących na pochówek teściowej.
/>
Jeszcze gorzej jest z prawem ubezpieczeń społecznych, ponieważ w jego ramach obowiązują równolegle różne reżimy prawne, w tym jeden powszechny i kilka odrębnych. Na fundusz ubezpieczeń społecznych pobiera się składki płacone przez pracowników i ich pracodawców, z wyjątkiem niektórych grup ubezpieczonych, którzy nie płacą składek w ogóle, lecz są ubezpieczeni i korzystają ze świadczeń zasiłkowych, rentowych i emerytalnych oraz innych finansowanych ze środków publicznych.
Wydawało się, że podstawowy problem ubezpieczeń społecznych polegać będzie na tym, że w Polsce zmienił się ustrój polityczny. Tymczasem okazało się, że twórcy reformy uchwalonej w 1998 r. znaleźli inne kryterium. Podzielili ubezpieczonych na urodzonych przed 1949 r. oraz później. Niektórych wyłączono z zakresu dalszych regulacji, a wobec wszystkich pozostałych zastosowano również zróżnicowane rozwiązania. Wpływy ze składek trafiały do ZUS oraz do OFE, co ubezpieczonym było obojętne do czasu, gdy przekonali się, że ich pieniądze zgromadzone w otwartych funduszach zostały przejęte przez państwo (reforma Rostowskiego). Potem rząd Tuska zorientował się, że zbliża się termin wypłaty emerytur, i dlatego trzeba go oddalić, podwyższając wiek emerytalny. Fakt ten otworzył drogę do zwycięstwa wyborczego PiS w kolejnych wyborach. Teraz jednak obecny rząd nie wie, jak zjeść tę żabę, bo pieniędzy od składania kampanijnych deklaracji jakoś nie przybyło. I tak karuzela emerytalna kręci się coraz bardziej niebezpiecznie dla ludzi.
Na tym tle w miarę spokojnie jest w dziedzinie przedsiębiorczości. W tym zakresie obowiązują co prawda liczne i często zmieniające się akty prawne, ale generalnie ocenia się, że obecnie jest lepiej, niż było w przeszłości. Przedsiębiorcom najbardziej dokuczają obowiązki o charakterze informacyjnym i sprawozdawczym, a także nękające ich dość często kontrole ze strony różnych uprawnionych organów.
Nasze bezpieczeństwo jest jednak żadne, gdy zagrożona staje się stabilność i wydolność finansów publicznych. Cudów nie ma, każda osoba zarządzająca finansami domowymi wie, że gdy wydatki przewyższają przychody, a na karku ma się kredyty i pożyczki, to może się pojawić komornik spod Mławy. To, co dla adresatów prawa zazwyczaj jest oczywiste, nie jest już takie dla rządzących, którzy od lat unikają przeprowadzenia niezbędnych reform. Władza publiczna, mimo iż obowiązują ją międzynarodowe nakazy i zakazy oraz ograniczenia, brnie w dług publiczny i deficyt sektora finansów publicznych na całego. Nie zrobiło oczywiście na niej wrażenia uruchomienie w 2009 r. przez UE procedury nadmiernego deficytu i wynikające stąd ograniczenia finansowe dla Polski. Nie martwi jej zła struktura długu krajowego i zagranicznego. Zamiast uzdrawiać system, woli stosować sztuczki w rachunkowości (np. prowadzenie podwójnej statystyki, różnej dla UE i dla Polski). Wystarczy porównać, co zawierają w tym zakresie takie dokumenty, jak: rządowe sprawozdanie z wykonania budżetu państwa, raport NIK o tym sprawozdaniu, analiza sektora finansów publicznych, roczniki statystyczne GUS, sprawozdania o konwergencji składane przez Polskę co dwa lata UE. Niby pisze się w nich o tym samym, lecz dane są jednak różne.
I pomyśleć, że w Brazylii prezydent państwa ma być odwołana z urzędu za ukrywanie przed społeczeństwem złego stanu finansów publicznych. U nas ministrowie finansów i prezesi GUS powinni zatem już dawno zapaść się pod ziemię.
Sami bezmyślnie udostępniamy wszelkie informacje o sobie, o ile wiąże się to z jakąś promocją i możliwością uzyskania np. rabatu na zakupy. Potem firmy handlują tymi danymi w sposób trudny do uchwycenia, a my mamy o to niesłuszne pretensje do prawa