W środowisku sędziowskim wrze. I nie ma się czemu dziwić. Sędziowie mają aż nadto powodów, aby bać się jutra. Ot, wydadzą o jeden wyrok za dużo i nagle się okaże, że nie reprezentują Rzeczpospolitej Polskiej, a „zobowiązanie wobec PO czy Bronisława Komorowskiego”.
A stąd już tylko krok do tego, aby ktoś zaliczył ich nie do stanu sędziowskiego, a do „zespołu kolesi”. I – przy okazji przemeblowania w strukturze sądownictwa – odmówił powołania ich do nowo utworzonych jednostek.
O tym, że istnieje takie ryzyko, pisaliśmy w DGP już w połowie kwietnia. Obawy rodzi zapowiadane na początek 2017 r. spłaszczenie struktury sądów. Taka zmiana oznaczałaby zapewne, że prezydent musiałby na nowo powołać 11-tysięczną armię sędziów. Zdaniem środowiska może to być doskonały pretekst do pozbycia się niepokornych. Jednak z rosnącym niepokojem obserwuję, jak temat ten ewoluuje w mediach. Zasugerowane przez nas obawy nie zaowocowały dyskusjami na temat tego, jak niebezpieczne dla obywateli może być polityczne odsiewanie sędziów. Zamiast tego mamy polityczną nagonkę. A tam, gdzie się zaczyna polityka, nie ma mowy o merytorycznej debacie. Są za to nieczyste chwyty i walenie cepem na oślep. Co gorsza, w walce nie wszystkim obrywa się słusznie.
Nie chcę się stawiać w roli adwokata diabła, rządzący bowiem bardzo zapracowali sobie na to, aby ich pomysły budziły tak ogromną nieufność w środowisku sędziowskim. Oczywistą oczywistością jest wpływ, jaki na to miały działania podejmowane przez rządzących wobec najważniejszych sądów w Polsce: Trybunału Konstytucyjnego i Sądu Najwyższego. Z przykrością obserwuje się również aktywność ministra sprawiedliwości. Jego publiczne wypowiedzi na temat prezesa TK, ocena statusu prawnego wyroków trybunału czy wreszcie rzekoma dyscyplinarka dla Andrzeja Rzeplińskiego, która w tajemniczy sposób znikła – wszystko to nie budowało zaufania władzy sądowniczej do wykonawczej. Niedawno w wir walki z trzecią władzą ochoczo włączył się wiceminister Patryk Jaki. I w sposób, co trzeba mu oddać, niezwykle twórczy rozwinął działalność zapoczątkowaną przez swojego szefa.
Jest akcja – jest reakcja: kierownictwo resortu stało się wrogiem publicznym numer jeden. A skoro tak, to niektórzy doszli do wniosku, że z czystym sumieniem można teraz potępiać w czambuł wszystkie decyzje, które wychodzą z gmachu w Alejach Ujazdowskich. A także wszystkich, którzy w nim urzędują.
Że tak jest, przekonał się na własnej skórze Łukasz Piebiak, wiceminister sprawiedliwości, który w resorcie odpowiada za przeprowadzenie reformy sądownictwa. To on w zeszłym tygodniu trafił na rozkładówkę „Gazety Wyborczej”, i to nie jako bohater pozytywny. Pewnie większość czytelników tego medium usłyszała o nim pierwszy raz w życiu. Wiceminister Piebiak do tej pory bowiem nie brylował w mediach. Rzadko mówi o sitwie, zdrajcach, sprzedawczykach i układzie. A któremu dziennikarzowi potrzebny dziś wiceminister, który udziela merytorycznych wypowiedzi?
W antypisowskim wzmożeniu to jednak właśnie on stał się celem ataku. Znana z niechęci do grzebania w przeszłości gazeta pogrzebała – i znalazła. Odkryła, że Łukasz Piebiak, gdy orzekał jeszcze w stołecznym sądzie, darł koty z szefostwem. I że się to dla niego skończyło postępowaniem dyscyplinarnym. I... na tym właściwie sensacja się kończy, bo ostatecznie sędzia Piebiak został uniewinniony od większości stawianych mu zarzutów. Winę przypisano mu za to, że nie pisał uzasadnień w terminie. Hm... A czy jest w Polsce choć jeden sędzia, który może powiedzieć, że jemu się to nie zdarza? Można wątpić. Nie bez powodu przecież od lat zmorą sądów dyscyplinarnych sędziów są właśnie sprawy dotyczące opóźnień w pisaniu uzasadnień.
Małgorzata Kryszkiewicz, dziennikarz Dziennika Gazety Prawnej / Dziennik Gazeta Prawna
W artykule dostało się także innemu sędziemu pracującemu nad reformą, Jackowi Ignaczewskiemu. On również – z powodu konfliktu z szefostwem – miał postępowanie dyscyplinarne. I nie wyszedł z tego obronną ręką – Sąd Najwyższy utrzymał bowiem karę nagany. Sprawa zresztą była bardzo głośna w środowisku. Bo, jak mówił sam zainteresowany, tak naprawdę toczyła się o zasady: sędzia odmówił sądzenia w sprawie, która została mu przyznana z referatu chorego kolegi i z której aktami nie miał szansy się zapoznać. „Chciałem zmusić kogoś do myślenia, zwrócić uwagę przełożonych na to, że praca w sądach jest źle zorganizowana, że nie jesteśmy traktowani jak niezawiśli sędziowie, a jak urzędnicy, którzy mają bezmyślnie wykonywać polecenia służbowe prezesa – mówił w rozmowie z DGP sędzia Ignaczewski.
I na tym właściwie kończy się lista zarzutów wobec sędziów pracujących w ministerstwie nad reformą. Ani słowa o tym, co do tej pory zrobili, urzędując w resortowym gmachu. Czyżby tutaj nie było co krytykować? A może to zwykłe przeoczenie? Jeżeli tak, to śpieszę donieść, że wiceministrowi Piebiakowi udało się w ciągu zaledwie miesiąca od powołania na stanowisko podsekretarza stanu wcielić w życie nowy regulamin urzędowania sądów powszechnych. Regulamin, w którym uwzględniono wiele postulatów zgłaszanych od dłuższego czasu przez samych orzekających. A gdy się okazało, że są w nim jednak rozwiązania, które sędziom przeszkadzają w codziennej pracy, Piebiak niemal błyskawicznie przygotował odpowiednie korekty. Jaka to odmiana wobec wielu poprzednich ekip, wie każdy, kto choć trochę orientuje się w sprawach dotyczących sądownictwa.
Kto się zaś nie orientuje, temu zostają zachowania plemienno-kibicowskie: nieważne, co robisz; ważne czy jesteś swój, czy obcy. W porównaniu z takimi harcami rozmowa o meritum to faktycznie nuda.
Niektórzy doszli do wniosku, że z czystym sumieniem można teraz potępiać w czambuł wszystkie decyzje, które wychodzą z gmachu w Alejach Ujazdowskich.