Preambuła do Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej rozpoczyna się od słów: „W trosce o byt i przyszłość naszej Ojczyzny”. Można je rozmaicie interpretować, ale wydaje się, że uzasadnione jest ich powiązanie z troską o funkcjonowanie instytucji państwa, z dbałością o ich trwałość i funkcjonalność, niezależnie od tego, która siła polityczna sprawuje władzę.

Wojciech Włoch, dr nauk humanistycznych, filozof prawa, pisze doktorat na WPiA UMK z zakresu teorii prawa konstytucyjnego / Dziennik Gazeta Prawna
„Byt i przyszłość” państwa opiera się na instytucjach, ich ukonstytuowanie powinno opierać się na przemyślanych zasadach i regułach, bo służyć mają wszystkim, w tym przyszłym obywatelom. Dużo o stosunku do przytoczonego fragmentu preambuły mówi nam trwający kryzys związany z Trybunałem Konstytucyjnym.
Jest to sprawa istotna nie tylko z tego powodu, że dotyczy instytucji uznawanej za jednego z najważniejszych gwarantów rządów prawa, lecz także dlatego, że stanowi wyraz ścierania się dwóch wizji państwa demokratycznego. Nie jest to konflikt nowy. Można go odczytać jako echo sporu między Carlem Schmittem a Hansem Kelsenem. W latach 20. i 30. XX wieku ci dwaj wybitni teoretycy prawa toczyli spór o to, kto może być strażnikiem konstytucji.
Kelsen twierdził, że gwarancją konstytucyjności jest zgodność prawa niższego rzędu z ustawą zasadniczą. Zatem potrzebny jest „organ, którego funkcją jest obrona konstytucji przed jej naruszeniem”. Miałby nim być sąd konstytucyjny, niezależny od władzy politycznej, który miałby kompetencje do badania konstytucyjności prawotwórstwa.
Schmitt w krytyce tej tezy sformułował kilka argumentów, które do dzisiaj są podnoszone. Jego zdaniem sąd konstytucyjny trudno w ogóle uznać za sąd, bo rozstrzygając, w jaki sposób można konkretyzować postanowienia konstytucji w formie aktów ustawodawczych, działa w istocie jako specyficzny, usytuowany ponad legislatywą, organ ustawodawczy. Zaś waga jego rozstrzygnięć sprawia, że staje się częścią władzy politycznej, a przestaje być niezależnym organem sądowniczym. Prowadzić by to miało, zdaniem Schmitta, do upolitycznienia całego wymiaru sprawiedliwości, dlatego też jego zdaniem to nie sąd powinien stać na straży konstytucji, lecz głowa państwa. W wizji Schmitta to posiadający demokratyczną legitymizację prezydent, który byłby zarazem niezależny od partii politycznych, sprawowałby funkcję strażnika konstytucji, bo mógłby się odwoływać wprost do woli ludu, a nie samej tylko spisanej konstytucji. Wobec całego politycznego rozdrobnienia parlamentarnego to on symbolizowałby jedność narodu.
W tym momencie dotykamy istoty sporu: czy demokratyczne państwo opiera się na pluralizmie, czy jedności społecznej?
Spośród wielu argumentów sformułowanych przez Kelsena przynajmniej dwa są aktualne do dziś. Pierwszy – o charakterze prawnym – głosi, że istnienie sądu konstytucyjnego pozytywnie wpływa na „oddziaływanie” konstytucji na system prawny, co z kolei przekłada się na jego spójność. Drugi ma jednak charakter polityczny. Zwolennicy sądu konstytucyjnego przekonują, że istnienie takiego organu wpływa pozytywnie na sytuację mniejszości i gwarancje praw jednostki. Jest to ważna funkcja, lecz nie oznacza to, że sąd konstytucyjny zawsze podziela argumenty mniejszości lub obywatela czy też przypisuje im większą wagę.
Kelsen w zasadzie zgadza się ze Schmittem, że każda decyzja sądu konstytucyjnego zawiera element decyzjonistyczny, tj. nie jest w pełni zdeterminowana przez normy i polega w pewnej mierze na uznaniu sędziego. Jednakże dotyczy to wszelkich decyzji sądowych, bo stosowanie prawa nie jest automatycznym podciąganiem faktów pod normy. Główna zaleta sądowej formy badania konstytucyjności prawa polega na tym, że kwestie tego typu badane są przez niezależny organ w procedurze umożliwiającej stronom sporu przedstawienie argumentów za i przeciw, co ma gwarantować wszechstronne jej rozpatrzenie. Umożliwia przedstawienie stanowiska nie tylko przez różne instytucje, ale też opcje polityczne. To szczególnie ważne, gdy uwzględni się fakt, że nowoczesne społeczeństwa demokratyczne są społeczeństwami głęboko różnorodnymi w wielorakich aspektach: ekonomicznych, religijnych, ideologicznych itp. Sądowe badanie konstytucyjności miałoby być wyrazem uznania tej różnorodności.
Zarysowane powyżej odmienne koncepcje gwarancji konstytucyjności wyrastają z różnego rozumienia społeczeństwa stanowiącego podstawę ustroju państwa. Koncepcja Schmitta nawiązuje do idei jedności ludu, którą rozbijają ekonomiczne oraz partyjne gry i interesy. Dlatego też podstawowym zadaniem strażnika jest wyrażanie „jedności ludu”. Koncepcja Kelsena opiera się na uznaniu pluralizmu za niezbywalną cechę społeczeństwa demokratycznego. Sądowe badanie konstytucyjności prawa umożliwić ma przeprowadzenie publicznego sporu, w którym będą miały możliwość wybrzmieć głosy rozmaitych opcji politycznych. Gwarancja konstytucji polegać na sprawdzaniu, czy prawo jest tworzone zgodnie z jej postanowieniami, a więc czy spełnia wymogi proceduralne, czy nie narusza praw jednostek itp. Upraszczając: pierwsza koncepcja akcentuje polityczną jedność, a druga ograniczenie władzy ustawodawczej prawem. Jak się mają jednak te abstrakcyjne rozważania do sytuacji w Polsce?
Wydaje się, że w polskim życiu politycznym od dawna mamy do czynienia ze ścieraniem się dwóch wizji demokratycznego państwa i polityki, które nie pokrywają się z podziałem na partie polityczne.
Wizja pierwsza wiąże się z postrzeganiem społeczeństwa lub narodu jako jedności. Jako jedność posiada on wspólną wolę, którą można odczytać tylko w jeden poprawny sposób. Stoi ona ponad instytucjami i procedurami, ponad prawem i wolą jednostek, a celem działalności politycznej jest dążenie do realizacji dobra narodu, a nie przestrzeganie abstrakcyjnych praw. Tyle teoria. W praktyce wiąże się to z postawą monologiczną i maksymalistyczną: to my wiemy, co jest dobrem powszechnym, natomiast wy tkwicie w błędzie lub kierują wami niecne pobudki. Taka postawa nie tylko wyklucza kompromis, lecz również przypisuje złe intencje przeciwnikom politycznym. Skutkuje to ostrą retoryką, która w zasadzie sugeruje, że państwo należy do rządzącej akurat większości.
Druga wizja demokracji postrzega społeczeństwo jako byt zróżnicowany. Różne grupy społeczne posiadają różne, często sprzeczne, interesy i cele. Ustalenie konstytucyjnych reguł tworzenia prawa umożliwić ma cywilizowaną formę walki politycznej i realizacji tychże celów. Dlatego też prawo ma stać niejako ponad podziałami społecznymi, ekonomicznymi i politycznymi. Rywalizacja polityczna oraz tworzenie prawa odbywać się mają według reguł konstytucji, których obowiązywanie i przestrzeganie jest korzystne dla wszystkich, bo ogranicza dążenia większości, a mniejszości daje pewne prawa. Przy zmianie układu politycznego nowa większość jest tak samo ograniczona, a mniejszość posiada takie same prawa. Postawa dialogiczna i zdolność do zawierania kompromisu, który zakłada ograniczenie własnych roszczeń, są nieodzownie związane z taką wizją państwa demokratycznego. W praktyce oznacza to nie tylko dbałość o instytucje i funkcjonowanie prawa, lecz również żmudne dochodzenie do porozumienia oraz pogodzenie się z tym, że nie zawsze nasze zamiary i cele będą w pełni zrealizowane, a być może niektórych nie da się zrealizować w ogóle.
Polska demokracja niestety zmierza w kierunku wyznaczonym przez pierwsze postrzeganie demokracji. Nie chcę powiedzieć, że pojawiła się wraz z nową większością parlamentarną. Wydaje się, że we wszystkich liczących się partiach politycznych czy opcjach światopoglądowych ścierają się ze sobą postawy monologiczne i dialogiczne. Jednakże spór o Trybunał Konstytucyjny pokazał, że monologiczna wizja demokracji bierze górę. Bo spór nie dotyczy tego, według jakiej koncepcji powinien funkcjonować TK, ale kto i w jakich proporcjach ma w nim zasiadać. Nie dotyczy najlepszej formy badania konstytucyjności prawa, lecz tego, czyją wolę polityczną ma wyrażać lub jakiej woli się podporządkować. Strony sporu nie widzą w oponentach przeciwników, lecz ludzi kierujących się niskimi pobudkami lub zdrajców. Coraz częściej mamy do czynienia z monologami, a nie jakąkolwiek próbą dialogu.
W demokracji monologicznej sąd konstytucyjny jest niepotrzebny, bo głos ma tylko większość, która postrzega się jako przedstawiciel woli całości. W takiej sytuacji, nawet gdy sąd konstytucyjny funkcjonuje, to nikt go już nie słucha. W demokracji dialogicznej możemy się z wyrokami sądu konstytucyjnego zgadać lub nie, ale wiemy, że władza polityczna nie może wszystkiego, bo ograniczają ją normy konstytucji. W demokracji dialogicznej możemy rozważać zmianę koncepcji funkcjonowania sądu konstytucyjnego, możemy się o nią spierać, a potem głosować (w wyborach lub parlamencie) za lub przeciw. W demokracji monologicznej nie ma to większego znaczenia.
Być może spór o Trybunał Konstytucyjny zmusi nas – obywateli i politycznych reprezentantów – do zastanowienia się, czy polska demokracja ma się opierać na dialogu, kompromisie i szacunku dla przeciwników politycznych, czy monologu, maksymalizmie i traktowaniu innych jako wrogów. Czy „troska o byt i przyszłość naszej Ojczyzny” oznacza troskę o jej byt i przyszłość tylko dla wybranych (dla aktualnej większości), czy dla wszystkich obywateli?
Spór o TK jest istotny nie tylko z tego powodu, że dotyczy instytucji uznawanej za jednego z najważniejszych gwarantów rządów prawa, lecz także dlatego, że stanowi wyraz ścierania się dwóch wizji państwa demokratycznego. Nie jest to konflikt nowy. Można go odczytać jako echo sporu między Carlem Schmittem a Hansem Kelsenem. W latach 20. i 30. XX wieku ci dwaj wybitni teoretycy prawa toczyli spór o to, kto może być strażnikiem konstytucji