Polska znajduje się na niechlubnym pierwszym miejscu pod względem liczby źle wdrożonych dyrektyw. Na trzecim, gdy chodzi o akty w ogóle nieimplementowane.
/>
Chociaż upływająca kadencja Sejmu była rekordowa pod względem liczby uchwalonych ustaw, to nie znalazło to odbicia we wdrażaniu przepisów unijnych. Najnowszy raport Single Market Scoreboard pokazuje, że mamy coraz większe opóźnienia w implementowaniu dyrektyw. Po chwilowej poprawie w 2014 r. znów wleczemy się w ogonie Unii Europejskiej. Nieznacznie gorsi są jedynie Słoweńcy i Włosi.
– Wyniki najnowszego raportu są dla nas przykre i zaskakujące. Przykre dlatego, że z państwa starającego się zmniejszyć zaległości implementacyjne staliśmy się jednym z najbardziej opornych członków UE. Zaskakujące, gdyż trudno wskazać jakąś solidną, przekonującą przyczynę. Tym bardziej brak nam usprawiedliwienia – komentuje dr Krzysztof Załucki, radca prawny i kierownik Pracowni Prawa Międzynarodowego i Europejskiego na Uniwersytecie Opolskim.
A było już lepiej
Badanie Single Market Scoreboard pokazuje dwa podstawowe wskaźniki. Jeden stawia Polskę w fatalnym świetle. Pokazuje on odsetek dyrektyw, których wdrożenie notyfikowaliśmy, ale KE uznała, że implementowaliśmy je nieprawidłowo. Pod tym względem jesteśmy rekordzistami: aż 2,6 proc. implementacji zostało przeprowadzonych niewłaściwie. W przypadku państwa następnego w kolejności, czyli Włoch, wskaźnik ten wynosi 1,6 proc. Mówiąc wprost – nawet gdy uda już nam się wprowadzić do polskiego porządku unijne przepisy, to nierzadko okazuje się, że zrobiliśmy to źle.
Drugi wskaźnik to opóźnienia we wdrażaniu prawa unijnego: w nomenklaturze eurourzędniczej to deficyt transpozycyjny. Chodzi o odsetek dyrektyw, które w ogóle nie zostały wdrożone, wśród tych, których czas na implementację już minął.
– Polska w stosunku do poprzedniego okresu zanotowała dużo gorszy wynik w odniesieniu do obowiązku notyfikacji. Plasuje się obecnie na trzecim miejscu od końca z 17 dyrektywami, które nie zostały terminowo implementowane – tłumaczy dr Dominika Harasimiuk, ekspert od prawa UE i wykładowca Uczelni Łazarskiego.
W 2013 r. Polska zaczęła wychodzić na prostą i wskaźnik deficytu transpozycji spadł do 1,2 proc., by w 2014 r. osiągnąć 1 proc., czyli dokładnie tyle, ile uznawała wówczas za dopuszczalne Komisja Europejska. W tym roku wskaźnik ten wyniósł już 1,5 proc., ponad dwukrotnie więcej od średniej unijnej – 0,7 proc. Co ważne, KE planuje zaostrzyć swe cele i dopuszczalny wskaźnik ma wynosić 0,5 proc. A to oznaczałoby, że przekraczamy go trzykrotnie.
– Problemem również jest to, że Polska znajduje się w grupie państw, które dopuszczają się rażąco długiego opóźnienia w implementacji. W przypadku dyrektywy w sprawie charakterystyki energetycznej budynków termin został przekroczony o ponad trzy lata. Może to mieć poważne implikacje prawne i finansowe – ostrzega dr Harasimiuk.
Na razie udawało się nam uniknąć kar, głównie dzięki wyjątkowo długiej procedurze ich nakładania: państwo najpierw jest wzywane do implementacji, dopiero później KE proponuje karę finansową. Ta jednak musi zostać zaakceptowana przez Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Najbliżej otrzymania kary byliśmy w związku z dyrektywą o odnawialnych źródłach energii: KE proponowała karę 133 tys. euro za każdy dzień zwłoki w jej wdrożeniu, później – po częściowej implementacji – 61 tys. euro. W sprawie zdążył się już nawet wypowiedzieć rzecznik TSUE, na szczęście ostatecznie KE wycofała sprawę.
Brak woli
Zapytaliśmy Ministerstwo Spraw Zagranicznych o to, ile postępowań KE prowadzi w tej chwili przeciwko Polsce w związku z opóźnieniami. Nie udało się jednak tego ustalić. Wiadomo, że w ubiegłym roku było ich ok. 90.
Z czego wynikają niedociągnięcia? – Szczegółowe informacje na temat przyczyn opóźnień oraz aktualnego stanu prac legislacyjnych nad projektami ustaw i rozporządzeń wykonujących prawo unijne mają ministrowie odpowiedzialni za ich wdrożenie do prawa polskiego – dość zdawkowo odpowiada Marcin Wojciechowski, rzecznik prasowy MSZ.
Przyczyn tych domyśla się dr Krzysztof Załucki. – Głównym, choć bez wątpienia niejedynym powodem jest brak chęci i woli politycznej. Dyrektywy jednolitego rynku niosą często ze sobą niewygodne dla państw wymogi. Czasem łatwiej narazić się na zarzuty ze strony KE niż opracować dobry, spójny plan działania. Wymaga to bowiem żmudnej, długotrwałej i solidnej pracy, ale bez spektakularnych efektów, tak ważnych w polityce – domniemywa.
Jako przykład podaje wspomnianą już dyrektywę w sprawie charakterystyki energetycznej budynków 2010/31/WE. Ma ona na celu ograniczenie energii zużywanej do ogrzewania, zapewnienia ciepłej wody, chłodzenia, wentylacji i oświetlenia budynków.
– Jej realizacja wymaga zatem odpowiedniego, kompleksowego programu, rezerwy niebagatelnych środków i szerokiej współpracy wielu podmiotów. Polityczny efekt jest natomiast raczej znikomy. Można więc przyjąć, że jej wdrożenie będzie opóźniane tak długo, jak to możliwe – analizuje dr Załucki.