/>
Pieter Bruegel jest moim ulubionym malarzem. W Museo di Capodimonte w Neapolu znajduje się jedno z jego dzieł. Przedstawia sześciu mężczyzn idących jeden za drugim. Ubrani są w podróżne szaty, w jednej ręce trzymają linę, w drugiej kije. Linę trzyma też przewodnik grupy, ale wpada do rowu, pociągając za sobą pozostałych. Z przerażeniem spostrzegamy, że podróżni są ociemniali, niewidomy jest też człowiek, który ich prowadzi. To słynni „Ślepcy prowadzący ślepców”. Bruegel namalował na obrazie oczy w bardzo dokładny sposób – podobno współcześni okuliści, po zapoznaniu się z dziełem są w stanie wyróżnić pięć różnych chorób oczu.
Pięć rodzajów ślepoty...
Z pierwszym mam do czynienia, kiedy na jednej z wyższych uczelni widzę program studiów podyplomowych z zakresu mediacji, którego twórcy „zapomnieli” o negocjacjach. A przecież mediacje to „zarządzane” negocjacje. Po co negocjacje? Przecież uczymy mediacji.
Z drugim – kiedy wykładowca , który uczyć ma studentów negocjacji, zajmuje się na co dzień jedynie prawem karnym materialnym. A negocjacje? Cóż, coś tam – powie – ostatnio dużo czyta.
Z trzecim – kiedy na sali pełnej poważnych uczestników głos zabiera profesor podający się za „eksperta od mediacji” i z zapałem objaśnia prezentację na temat, o którym dowiedział się zgłębiwszy miesiąc temu kilka książek. Wszyscy go słuchają, jest przecież autorytetem, profesorem.
Z czwartym – kiedy prowadząc wykład na poważnej uczelni kształcącej ekonomistów spostrzegam z przerażeniem, że studentów uczy się negocjacji jedynie w modelu „jak wykiwać przeciwnika”.
Z piątym – gdy w debacie o tzw. alternatywnych modelach rozwiązywania sporów bierze udział wybitny autorytet świata prawniczego. Autorytet tak, ale nie w tej dziedzinie, o której mówi. O mediacji wie niewiele. Ale mówi.
Ślepcy prowadzą ślepców. Czy nie da się zauważyć pewnego subtelnego „rozmijania się z prawdą”?
Bo przecież czy to, że ktoś uczy, nie oznacza, że powinien wiedzieć więcej od tych, których uczy? Że jest specjalistą, ekspertem?
Zadajmy sobie pytanie, czego w takim razie uczą ci nauczyciele? Tego, co sami potrafią. Plus trochę teorii z kilku książek. A to oznacza, że uczą niekonstruktywnych zachowań i przekazują nieefektywną wiedzę.
W negocjacyjnej przestrzeni dominuje jeden model negocjacji, tzw. pozycyjnych. To obszar stawianych żądań i oczekiwań ustępstw, terytorium technik negocjacyjnych, począwszy od „różowego śledzia”, na „optyku z Brooklynu” kończąc. To świat manipulacji i trików negocjacyjnych, świat wygranych i przegranych, w którym przegranie jednej wojny oznacza kolejną (wystarczy prześledzić losy Europy). To ciąg bezustannych konfliktów, w których przegrani szukali zawsze możliwości rewanżu. To krajobraz wymuszanych kompromisów, z których nikt nie był usatysfakcjonowany. Niekończąca się historia...
Tego właśnie uczymy? To chcemy wpoić kolejnym pokoleniom prawników?
Prawdziwe negocjacje nie są łatwe, prawdziwa mediacja to nie zabawa – powiedzmy to sobie jasno.
Nie wystarczy przeczytać kilka książek, nawet najlepszych.
Ci, którzy podejmują się roli nauczycieli, powinni to czynić odpowiedzialnie, nie udawać ekspertów, jeśli nimi nie są. Nie powinni zapominać, że efektywne negocjacje nie polegają na przekrzykiwaniu się „kto co komu zrobi” i eskalacji żądań, a ich nauka nie polega na serwowaniu 50 technik negocjacji (bo dziś każdy może je znaleźć w internecie). A mediacja (na której, mam wrażenie, wszyscy dziś się znają) nie sprowadza się do zachęcenia skonfliktowanych stron magicznym „pogódźcie się”.
Nie wiem, dokąd szli ślepcy z obrazu Bruegela, ale jestem pewien, że przewodnik ich tam nie doprowadził.
Ci, którzy podejmują się roli nauczycieli, powinni to czynić odpowiedzialnie, nie udawać ekspertów, jeśli nimi nie są. I nie zapominać, że efektywne negocjacje nie polegają na przekrzykiwaniu się „kto co komu zrobi” i eskalacji żądań, a ich nauka nie polega na serwowaniu 50 technik negocjacji (bo dziś każdy może je znaleźć w internecie)