Jeszcze nie ostygły prycze po zwolnionych z więzienia pijanych rowerzystach, a rząd już myśli, jak zagospodarować puste miejsca. Najlepiej byłoby pijanymi kierowcami samochodów, ale tych jakoś skutecznie wsadzić się nie da. Sądy uparcie orzekają wobec nich wyroki w zawieszeniu. Internet już się śmieje, że najlepszym sposobem, by pijany kierowca trafił do więzienia, jest podrzucenie mu kradzionego wafelka.
Ale twórcy nowelizacji kodeksu karnego wzięli się z problemem za bary. I to tak, że do więzienia wsadzaliby już nie tylko pijanych kierowców, ale wszystkich, którzy kiedyś prawo jazdy mieli, ale z jakichś powodów je stracili (np. za punkty karne). Jeśli nie odzyskaliby prawa jazdy i wsiedli za kółko, to narażaliby się na 2 lata więzienia – nawet jeśli są trzeźwi, jadą 50 km/h i mają zapięte pasy. W sejmowych pracach nad ustawą Ministerstwo Sprawiedliwości upiera się, by więzienie groziło za sam fakt jazdy samochodem bez wyrobienia na nowo odebranego wcześniej prawa jazdy. Żeby było śmieszniej, ktoś, kto prawa jazdy nie miał nigdy, a jednak prowadzi, będzie – tak jak dziś – karany tylko mandatem: taki czyn nadal będzie stanowił jedynie wykroczenie.
W poszukiwaniu sensu i logiki z uwagą wysłuchałem argumentacji wiceministra Jerzego Kozdronia, który – jak mawia – często na prowincję jeździ, więc widzi tych traktorzystów, którym odebrano prawo jazdy, a nadal prowadzą. Bardziej im się opłaca raz na jakiś czas zapłacić 500 zł grzywny, niż zdawać nowy egzamin. Nie wiem, w jaki sposób minister Kozdroń rozpoznaje kierowców, którzy jeżdżą z prawem jazdy, od tych bez. Ale najbardziej zachodzę w głowę, jak nowe przepisy mają takich ludzi skłonić do zdawania egzaminów w ogóle. Przecież to same kłopoty: koszty, nauka, stres, a jak kiedyś prawko odbiorą, to perspektywa więzienia w zasadzie za nic. To już lepiej nie zawracać głowy i jeździć bez uprawnień. 500 zł to nie tak drogo za święty spokój.