W zasadzie najgorsze, co można usłyszeć o nowym ministrze sprawiedliwości, to to, że nie ma wyrazistej osobowości, naturalnej charyzmy ani daru oratorskiego urodzonego lidera. Jest po prostu tak fachowy i przyzwoity, że aż nudny.
Piątkowe przedpołudnie, Aula Główna Politechniki Warszawskiej. Dobiega właśnie końca prezentacja nowego gabinetu Ewy Kopacz. Premier in spe pozuje dla fotoreporterów, ustawiając się pomiędzy Grzegorzem Schetyną na swojej lewicy a Cezarym Grabarczykiem na prawicy. W pewnym momencie spontanicznie chwyta za dłonie obu polityków, ale tylko do tego drugiego odwraca się z uśmiechem i zamienia z nim parę miłych słów. Gdy kilka sekund później prowadzący spotkanie zaczyna dziękować uczestnikom za przybycie, nowy minister sprawiedliwości jako pierwszy i jedyny spośród panów w granatowych garniturach zwinnie zeskakuje z podwyższenia, aby pomóc premier Kopacz oraz pozostałym kobietom w jej gabinecie z wdziękiem i bez potknięć zejść z podium.
Ta scena sprzed dwóch tygodni to nie tylko typowe świadectwo szarmanckiej uprzejmości oraz symboliczne potwierdzenie politycznej rangi Cezarego Grabarczyka w obecnym rządzie. Jest również przykładem na to, że bez ostentacyjnych, efekciarskich gestów potrafi dyskretnie wyróżnić się autentycznym dżentelmeńskim zachowaniem i uwieść nim potencjalnych sojuszników. Najdobitniej świadczy o tym fakt, że wśród znajomych i byłych współpracowników nowego ministra sprawiedliwości – zaczynając od znajomych ze studiów i aplikacji, aż po partyjnych kolegów oraz politycznych oponentów (przynajmniej tych, co mają odwagę wypowiadać się pod nazwiskiem) – niezwykle trudno dziś znaleźć choć jedną osobę, która negatywnie oceniałaby jego charakter bądź merytoryczne przygotowanie.
Uczciwy, pracowity urzędnik z sanacyjnymi manierami. Sprawny i solidny adwokat, dla którego prawa i wolności obywatelskie zawsze były wartością fundamentalną. Człowiek od pracy organicznej, a nie od misji specjalnych na pierwszej linii. Opanowany, ostrożny w osądach i rzeczowy do bólu. Nie szuka łatwych, widowiskowych zwycięstw. Trzeba by się solidnie napracować, aby się z nim pokłócić, nie mówiąc już o wciągnięciu go w jakiś konflikt. Jeśli pominąć te wszystkie laurki, okazuje się, że w zasadzie najgorsze, co można usłyszeć o ministrze Cezarym Grabarczyku, to to, że nie ma wyrazistej osobowości, naturalnej charyzmy ani daru oratorskiego urodzonego lidera. Jest po prostu tak fachowy i przyzwoity, że aż nudny.
Harcerz
Pierwszą ważną szkołą służby społecznej było dla niego harcerstwo, do którego wstąpił jako siedmiolatek w 1967 r. W ZHP działał aktywnie do 1983 r., m.in. pełniąc funkcję zastępcy komendanta hufca ds. programowych. Nadal zresztą regularnie gości na wielu wydarzeniach organizowanych przez łódzką chorągiew. Znajomi z lat studenckich wspominają, że zawsze bardzo serio traktował przyrzeczenie i zasady harcerskiego wychowania. Na obozach wczuwał się w rolę opiekuńczego organizatora, prawie nie pił, nie palił, nie przeklinał, a przykazanie o obowiązku rycerskiego postępowania rozciągał także na relacje damsko-męskie (podobno to wszystko pozostało mu to do dziś). Jego przywiązanie do ideałów harcerskich było tak konsekwentne i wytrwałe, że w czasach studenckich stawało się nawet źródłem fermentu w relacjach towarzyskich. Najbliżsi znajomi wciąż nie mogą mu zapomnieć, że choć nie palił papierosów, to nawet gdy z czystej kurtuazji częstowali go ostatnimi posiadanymi „Carmenami”, nie dość, że nie odmawiał, to jeszcze na oczach wszystkich nałogowców ten deficytowy towar demonstracyjnie rozkruszał. Z podobną determinacją, graniczącą wręcz ze skłonnością do bohaterstwa, realizował harcerskie zasady dotyczące postępowania względem kobiet. W czasach studenckich odwiedził któregoś dnia koleżankę z roku w czasie, kiedy ta akurat pomagała w domu rozmontowywać kuchenkę z fajerkami. Poproszony przez jej mamę o pomoc w wyniesieniu starego sprzętu, jak na dżentelmena przystało nie odmówił, mimo że akurat miał na sobie białe spodnie.
Zawsze był bardzo lubiany i adorowany przez koleżanki, często z wzajemnością. Doskonale wie, że podoba się kobietom, choć znajomi zarzekają się, że nigdy nie był osobą, która instrumentalnie wykorzystywałaby swój urok i wymieniała narzeczone jak rękawiczki. Janusz Palikot w swojej książce „Kulisy Platformy” złośliwie sugeruje, że jego zdolność czarowania kobiet i umiejętność podtrzymywania wartkiej rozmowy, to nie jakaś tam ogłada towarzyska, ale potężna, socjotechniczna broń polityczna. Podobno tekst „przyjadę do ciebie, ale tylko, jak będziesz w tej sukience, w której widziałem cię na ostatnim posiedzeniu klubu” doskonale sprawdza się na posłankach.
Student strajkujący
Lata studiów na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytecie Łódzkiego to okres dość szerokiej swobody intelektualnej, szybko zakłóconej wprowadzeniem stanu wojennego. Dla typowego dwudziestoparolatka w rozciągniętym swetrze, który akurat zaczął marzyć, że odbuduje zamek w Bolczowie, a koleżankom obiecał, że jeszcze zobaczą, jak przyjadą tam zagrać Pink Floydzi, grudzień 1981 r. przyniósł pierwszy poważny sprawdziany polityczny. Preludium do tych wydarzeń był proklamowany 21 stycznia 1981 r. głośny, trwający blisko miesiąc strajk okupacyjny niezarejestrowanego jeszcze Niezależnego Zrzeszenia Studentów m.in. pod hasłami niezależności uniwersytetu w sprawach naukowych i dydaktycznych oraz likwidacji praktyk robotniczych i obowiązkowych zajęć „z wojska”. Grabarczyk został członkiem komitetu strajkowego, gdzie odpowiadał przede wszystkim za sprawy związane z aprowizacją, a także zasiadał w uczelnianej komisji rewizyjnej NZS UŁ.
Nie należał do najaktywniejszych uczestników wieców ani nie pchał się na pierwszoplanowe pozycje. Był raczej osobą od pracy na zapleczu, które biorąc pod uwagę, że strajk toczył się zimą, okazało się niezwykle ważne dla przetrwania protestu – wspomina radca prawny Gabriela Krauze, koleżanka z grupy studenckiej ministra.
Jeszcze bardziej ryzykowną próbą charakterów i głębokim doświadczeniem formacyjnym dla dwudziestoparoletnich łódzkich aktywistów stał się spontaniczny strajk przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego, który wybuchł 14 grudnia w budynku Wydziału Prawa i Administracji, a więc w dzień po pierwszych aresztowaniach działaczy opozycji. Kiedy następnego dnia atmosfera wokół budynku robiła się coraz bardziej napięta za sprawą pojawienia się funkcjonariuszy ZOMO w pełnym bojowym rynsztunku, ówczesny biskup i dziekan wydziału zaczęli namawiać protestujących do przerwania okupacji, zapowiadając, że po swoim wyjściu nie będą mogli zapewnić im gwarancji bezpieczeństwa. Z mniej więcej 200-osobowej grupy studentów i pracowników naukowych, którzy zgromadzili się w dawnej siedzibie WPiA przy ul. Narutowicza, w momencie wkroczenia ZOMO na uczelni zostało łącznie może 30 dwudziestoparolatków, wśród nich Cezary Grabarczyk.
Uczestnicy tamtych wydarzeń do dziś mają przed oczami scenę, jak obwiązywał wężem strażackim drzwi, aby utrudnić milicjantom ich wyważenie. – Nie był jednym z tych, co od razu chcieli umierać na pokaz. Od ideologii wolał działanie pragmatyczne. Ale jak trzeba było dać świadectwo tego, ile są warte nasze młodzieńcze wartości, to bez wahania podejmował ryzyko – podkreśla mec. Krauze, która wraz z ministrem była jedną z ostatnich osób, które uciekały z budynku WPiA, gdy wdzierało się tam ZOMO.
Doświadczenia strajkowe z okresu stanu wojennego zapewne podsyciły jego naukowe zainteresowanie zagadnieniami stanów nadzwyczajnych w polskim prawie konstytucyjnym, którym poświęcił pokaźnych rozmiarów pracę magisterską (164 strony). Mimo że obronił się zaledwie rok po zniesieniu stanu wojennego, w swojej rozprawie dyplomowej otwarcie zaprezentował mocne zastrzeżenia co do legalności dekretów wydanych przez Radę Państwa 12 grudnia 1981 r. Dość liberalne warunki akademickie panujące w budynku przy ul. Narutowicza studenci w dużej mierze zawdzięczali ówczesnej kadrze dydaktycznej.
W latach moich studiów profesorowie na Wydziale Prawa i Administracji UŁ budowali atmosferę zaufania i dialogu. Wielu z nich miało też wpływ na ukształtowanie mojej świadomości prawniczej. To nie był przypadek, że strajki studenckie w 1981 r. rozpoczęły się właśnie od postulatów, które jeszcze w grudniu 1980 r. zostały opracowane przez NZS naszego wydziału – tłumaczy w rozmowie z Prawnikiem minister sprawiedliwości.
W pracy magisterskiej na temat stanów szczególnego zagrożenia minister poważnie kwestionował prawomocność działań Rady Państwa, dowodząc m.in., że naczelny organ władzy w PRL nadużył swoich uprawnień, gdyż w dekretach uregulował materię prawną zarezerwowaną dla ustrojodawcy, czyli Sejmu, a także wytykając mu pominięcie przepisów powołujących sądy doraźne bądź przewidujących doraźny tryb w postępowaniach karnych. Echa tych obiekcji było zresztą słychać wiele lat później w jego sejmowych wystąpieniach na temat przedłożonego przez Prawo i Sprawiedliwość projektu nowelizacji kodeksu karnego, który wprowadzał 24-godzinne sądy dla sprawców chuligańskich wybryków. Grabarczyk wprost zarzucał ministrowi sprawiedliwości Zbigniewowi Ziobrze, że realizacja jego propozycji przyspieszonych rozpraw sądowych w sprawach takich jak zniszczenie mienia, znieważenie funkcjonariuszy publicznych czy naruszenie nietykalności cielesnej to de facto przywrócenie instytucji wykorzystywanej w PRL przeciwko działaczom opozycyjnym.
Po studiach Grabarczyk pracował w łódzkim oddziale ZUS, Przedsiębiorstwie Gospodarki Mieszkaniowej Łódź-Bałuty oraz w wydziale handlu w Urzędzie Miasta Łodzi. Dopiero w 1988 r. dostał etat asystencki w Katedrze Prawa Konstytucyjnego na UŁ, gdzie przez kilka lat kontynuował pracę naukową nad problematyką stanów nadzwyczajnych oraz szerzej – nad zagadnieniami ochrony wolności i praw obywatelskich. Rozprawy doktorskiej nie skończył, choć jak potwierdza jego promotor, zanim polityka pochłonęła go doszczętnie, do napisania pozostał mu już zaledwie jeden rozdział. – Dokończę na emeryturze... – zapowiada minister. Przez studentów był lubiany (z wzajemnością). Zapracował sobie wśród nich na przezwisko „Krawatka”, bo po wydziale nosił się z aksamitną wstążką zawiązaną pod szyją. – Ci, którzy mieli z nim ćwiczenia, zawsze najlepiej wypadali na moich egzaminach – wspomina prof. Dariusz Górecki, kierownik Katedry Prawa Konstytucyjnego WPiA UŁ i promotor nieukończonego doktoratu ministra.
Adwokat
Na przełomie lat 80. i 90. Grabarczyk skończył też aplikację w Okręgowej Radzie Adwokackiej w Łodzi, a potem przez pewien okres pracował w łódzkiej kancelarii Owczarek Wolski Wosiński. Choć nie ma w rodzinie tradycji prawniczych, to jak sam przyznaje, adwokatem chciał być od zawsze. – Zapowiadał się na świetnego prawnika. Miał znakomity warsztat, umiał skutecznie negocjować i dobrze pisać – chwali go mec. Jarosław Zdzisław Szymański, dziekan Okręgowej Rady Adwokackiej w Łodzi, który wraz z obecnym ministrem odbywał aplikację adwokacką.
Ale podobnie jak w przypadku pracy naukowej, tak prawnicza kariera ministra nigdy na dobre się nie rozkręciła. Grabarczyk zdążył jednak poprowadzić kilka interesujących spraw (w tym z powodzeniem wnieść kasacje). Chyba najbardziej pamiętna była ta wytoczona producentom słynnego filmu Henryka Dederki „Witajcie w życiu” na temat struktury i technik działania amerykańskiej korporacji Amway. Przyszły minister w 1997 r. występował jako pierwszy pełnomocnik i obrońca w trwającym w sumie 18 lat procesie sądowym, który miał się okazać jednym z najdłuższych w historii wymiaru sprawiedliwości III RP.
Aktywność adwokacką na dobre przerwał zaledwie rok później, kiedy premier Leszek Balcerowicz, poszukując prawnika na stanowisko zastępcy prezesa Urzędu Zamówień Publicznych, zaproponował tę funkcję właśnie jemu. Przepracował tam dwa lata, po czym przesiadł się w fotel wicewojewody łódzkiego, mocniej przechylając się w stronę polityki. Jednak doświadczenie w występowaniu przed sądem przydało mu się jeszcze, gdy przed Trybunałem Konstytucyjnym w 2006 r. uzasadniał wniosek posłów PO o zbadanie zgodności z konstytucją uchwały o powołaniu bankowej komisji śledczej, która miała wykryć rzekome nieprawidłowości w funkcjonowaniu NBP i Komisji Nadzoru Bankowego jako organów nadzorczych w latach 1989-2006. Sędziowie trybunału ostatecznie uznali jednak, że sejmowa uchwała była w istocie niekonstytucyjna.
Równolegle do początków kariery adwokackiej tempa nabierała kariera polityczna Grabarczyka. Na przełomie lat 80.i 90. miał krótki epizod z Unią Polityki Realnej, a potem przeszedł polityczną ścieżkę typową dla innych liberałów swojego pokolenia. W 1993 r. po raz pierwszy bez powodzenia wystartował do Sejmu z listy Kongresu Liberalno-Demokratycznego, a rok później wstąpił do Unii Wolności. W PO jest od samego początku, czyli od 2001 r. W tym samym roku dostał się do parlamentu, startując z listy wyborczej w okręgu sieradzkim. – Był konsekwentny w swoich liberalno-konserwatywnych poglądach. W dyskusjach na sprawy publiczne nigdy nie starał się narzucać swoich przekonań innym, choć umiał cierpliwie ich bronić. Raczej typ zdystansowanego dyplomaty niż wojownika. Dzięki opanowaniu i braku zacietrzewienia zjednywał sobie sojuszników – wspomina mec. Jarosław Zdzisław Szymański.
Polityk umiarkowany
Już w swojej pierwszej sejmowej kadencji rzucił się w żmudną, mozolną pracę legislacyjną jako członek komisji sprawiedliwości i praw człowieka, komisji ustawodawczej oraz zastępca szefa komisji nadzwyczajnej ds. zmian w kodyfikacjach. W tej pierwszej po wygranych przez PiS wyborach w 2005 r. objął funkcję przewodniczącego, tradycyjnie zarezerwowaną dla polityka partii opozycyjnej. Nie przeszkodziło to jednak członkom koalicji rządzącej w podejmowaniu prób odwoływania go ze stanowiska. W ciągu kolejnych trzech lat przez kierowaną przez niego komisję przeszło wiele kontrowersyjnych i budzących liczne wątpliwości konstytucyjne projektów zmian prawnych, dotyczących m.in. wprowadzenia wspominanych już 24-godzinnych sądów, uprawnienia szefa resortu sprawiedliwości do zawieszenia sędziego w wykonywaniu czynności służbowych czy zwiększenia nadzoru nad samorządami prawniczymi.
Komisja była wtedy forum nieustannych potyczek politycznych. Grabarczyk nigdy nie dawał się wciągać w nerwowe spięcia z posłami rządzącej koalicji, a posiedzenia prowadził z najwyższym spokojem. Był zawsze dobrze przygotowany i zorganizowany, czym jeszcze bardziej drażnił polityków PiS – twierdzi Andrzej Czuma, były minister sprawiedliwości i jeden z ówczesnych członków komisji. Pomimo nasilającego się niezadowolenia z porządków zaprowadzonych w sądach i prokuratorach przez ministra Ziobrę oraz otwartego konfliktu między resortem sprawiedliwości a środowiskami prawniczymi, z pomocą komisji udało się przeprowadzić pierwsze poważne prace nad ustawą przewidującą możliwość odbywania kary pozbawienia wolności w systemie dozoru elektronicznego, przepisami, które wzmacniają uprawnienia policji w zakresie ścigania i wykrywania sprawców przestępstwa pedofilii oraz gruntownie zanalizować sytuację w więziennictwie.
Parlamentarną pracowitość Grabarczyka dwukrotnie doceniał tygodnik „Polityka”, wyróżniając go w rankingach najlepszych posłów Sejmu IV i V kadencji.
Anty Ziobro
Na mównicy sejmowej był wtedy główną twarzą PO w sprawach dotyczących wymiaru sprawiedliwości. To on oskarżał szefa resortu sprawiedliwości i prokuratury o ignorowanie opinii środowisk naukowych oraz sparaliżowanie prac Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Karnego. Szczególnie ostro występował przeciwko odwołaniu z funkcji jej przewodniczącego prof. Stanisława Waltosia, który sprzeciwiał się modelowi polityki karnej lansowanemu przez Zbigniewa Ziobrę. Sam Grabarczyk przyznaje dziś, że z tamtego okresu zapadły mu w pamięć często toczone z ministrem spory.
Tym większe zaskoczenie w kręgach prawników i polityków spoza PO wywołało to, że po wyborach w 2007 r. Grabarczykowi przyszło kierować resortem infrastruktury, nie sprawiedliwości. Z obecnej perspektywy pokłady krytyki, jakie spadły na niego niedługo po objęciu teki ministerialnej, wiele osób uważa teraz za nieuprawnione. – Przez pierwsze 2-3 lata kierowania resortem załatwił wszystkie najważniejsze sprawy wywłaszczeniowe. Podziwiałem go wtedy na skuteczność i umiejętności menedżerskie – zachwala minister Czuma. Ze statystyk GDDKiA wynika, że w latach 2007-2011, kiedy Grabarczyk zarządzał resortem infrastruktury, nie tylko podpisano najwięcej umów na budowę autostrad, ale i oddano do użytku najwięcej odcinków. Nie zmienia to faktu, że lata 2007–2011 przypłacił ogromnym stresem. Żeby się o tym przekonać, wystarczy porównać jego zdjęcia z początku urzędowania i te zrobione cztery lata późnej. Siwe włosy nie pozostawiają żadnych wątpliwości.
Zaraz po nominacji na szefa resortu sprawiedliwości zapytany, czy ta funkcja jest dla niego spełnieniem marzeń, odpowiedział, że marzył o niej osiem lat temu, zaś dzisiaj do nowej roli podchodzi bardziej pragmatycznie. Przedstawiciele zawodów prawniczych jego nominację odebrali przychylnie. – Dobrze, że na ministra sprawiedliwości powołano kogoś o silnej pozycji partyjnej, bo dzięki niej może będzie w stanie zawalczyć o dodatkowe środki finansowe dla wymiaru sprawiedliwości – podkreśla Katarzyna Piekarska, była posłanka SLD, dziś aktywny zawodowo radca prawny. Na razie Grabarczyk zapowiedział, że do ministerstwa nie przyszedł z miotłą do gruntownych porządków, bo do końca kadencji pozostał mu głównie czas na sfinalizowanie tego, co rozpoczęli poprzednicy. O deregulacji zawodów prawniczych myśli w kategoriach faktów dokonanych. – Dziś wysiłek korporacji musi być skoncentrowany na tym, aby poszerzony korpus prawników świadczył usługi najwyższej jakości – pytany przez nas ucina temat. O żadnej rewolucji nie ma więc mowy, minister obiecuje za to, że skoncentruje się na przygotowaniach do wprowadzenia reformy procedury karnej oraz na „poprawie wizerunku wymiaru sprawiedliwości” we współpracy ze wszystkimi środowiskami prawniczymi.
Wielu komentatorów odczytało szybkie odwołanie Michała Królikowskiego z urzędu wiceministra jako pierwszy taki zabieg liftingowy. Choć politycy opozycji złośliwie twierdzą, że w kwestiach światopoglądowych Grabarczyk się nie wypowiada, bo jego przekonania są pochodną bieżącej koniunktury politycznej, to przyparty do muru potwierdził, że były już wiceminister „przekroczył granice zaangażowania ideowego”. Dość liberalne poglądy ministra w sprawach obyczajowych (jest po rozwodzie i ma drugą żonę) i etycznych nie zmieniły się od początku kariery politycznej. Katarzyna Piekarska przypomina sobie zresztą, że w jednej z prywatnych rozmów z czasów, kiedy współpracowali razem w komisji sprawiedliwości i praw człowieka, powiedział jej, że jest na przykład zwolennikiem uregulowania statusu związków partnerskich. A to byłaby już kolejna spora odmiana wizerunkowa.