Ktoś mógłby uznać, że mamy na delegacje niewytłumaczalną alergię. Kolejny już raz opisujemy absurdalne mechanizmy, które pozwalają delegowanym do Ministerstwa Sprawiedliwości sędziom zarabiać więcej niż minister; delegowanym do prokuratorskiej centrali śledczym zarabiać więcej niż ci, którzy tam po ludzku awansowali; a nam wszystkim każą wypłacać im sowite dodatki: na mieszkanie, dojazdy i kilka innych.
Odpowiedzią na pytanie o nasze przewrażliwienie niech będą słowa Edwarda Zalewskiego, szefa Krajowej Rady Prokuratury: jeśli ktoś się nadaje do pracy na wyższym szczeblu i jest tam potrzebny, to niech wygra konkurs i zajmie stanowisko na czytelnych zasadach.
Dziś czytelne zasady pozostają w otoczeniu Andrzeja Seremeta tylko deklaracją. Liczba delegowanych, którymi się otoczył, budzi jeszcze większe zgorszenie, jeśli przypomnieć spór sprzed blisko roku. Oto w najgorętszym okresie szykowania przez resort sprawiedliwości aktów wykonawczych dla prokuratury szef PG wycofał stamtąd trzech delegowanych do tych prac prokuratorów. Tłumaczył to... trudną sytuacją kadrową w warszawskich jednostkach, skąd pochodzili. Teraz dowiadujemy się, że Andrzej Seremet sam do siebie oddelegował 44 śledczych ze stolicy.
W ten sposób sprawdza się niestety rosyjskie powiedzenie: twój język twoim wrogiem. Może gdyby przed rokiem PG wymyślił lepszą wymówkę, wrażenie byłoby inne. Dziś tym wrażeniem jest niesmak.