E-katalogi to bardzo ładna idea. Na platformie udostępnianej przez Urząd Zamówień Publicznych dostawcy będą mogli za darmo wystawić swoje towary, a zamawiający wejdzie na stronę jak do e-sklepu. Rozejrzy się po ofertach ołówków, spinaczy, papierowych ręczników, mydła czy wody mineralnej (e-katalogi obejmą tylko zakupy mniejszej wartości), wybierze najkorzystniejszą, a produkt dojedzie do niego choćby z końca Polski. Trudno sobie wyobrazić wyższy poziom konkurencyjności.

Szkopuł jednak w tym, że korzystanie z nowego narzędzia nie będzie obowiązkowe. Nikt żadnemu przedsiębiorcy nie każe się tam wystawiać. Ale też – co gorsza – nikt nie każe wydawać tą właśnie drogą publicznych pieniędzy. Rozsądny burmistrz skorzysta z portalu – bo będzie miał tu większy wybór i lepszy wgląd w rynkowe ceny (lepszy niż w tradycyjnym zapytaniu ofertowym, gdzie dla „zachowania konkurencyjności” wystarczy obdzwonić kilka firm). Jednak ten włodarz, który od 25 lat zamawia ołówki do urzędu w firmie swego szwagra, nie będzie miał żadnego powodu, by ten zwyczaj zmieniać. Szwagier przecież ma najlepsze ołówki w okolicy. Wypada wręcz dodać – dostarcza je w okolicy jako jedyny, bo dawno już wykosił konkurencję. Zarabia on, jego żona (siostra burmistrza), no i burmistrz oczywiście. Za utrzymanie monopolu monopolista umie się wszak odwdzięczyć.
Nie chcę brzmieć Jarosławem Kaczyńskim, ale z jednym wypada się zgodzić: im mniej sitw, tym lepiej dla ogółu. Sitwy na najwyższym szczeblu są ogromnie malownicze, ale realnie o wiele bardziej dokuczliwe dla przeciętnego przedsiębiorcy są te kliki, które jednoczą burmistrza z miejscowym bonzem, policjantem, sędzią i księdzem.
Patriotyzm lokalny to rzecz godna szacunku, ale tylko do momentu, gdy nie sprzeciwia się interesowi społeczności. E-katalogi to instrument, który wynaturzenia na lokalnym szczeblu mógłby rozbić. Ale – obawiam się – bez waloru przymusowości nie rozbije.