Podobnie jest z egzaminami na prawo jazdy. To, że ktoś opanował przepisy i umie jeździć, to dla państwa za mało. Państwo obywatelowi nie ufa, więc chce, by nie tylko egzamin był zdany po bożemu, ale także przygotowania do niego odbyły się w sposób, jaki państwo wymyśliło. Nieważne, że jeden nauczy się jeździć po 10 godzinach, a drugiemu i 60 będzie mało. Państwo każe każdemu odbyć ich minimum 30. Państwo ustala szczegółowy program szkoleń oraz każe sobie szczegółowo raportować o tym, jak jest on realizowany. Oczywiście państwo nie może też zaufać szkole jazdy, więc wysyła urzędników do kontrolowania tychże. I tak, wśród miotanych na prawo i lewo haseł o deregulacji, przeregulowuje się rynek i mnoży biurokrację. Bo w imię walki o poprawę bezpieczeństwa na drogach wzmaganie nadzoru i kontroli nie tylko nas nie uwiera, lecz także znajduje zrozumienie.
Tymczasem okazuje się, że w Anglii, Niemczech czy w Szwecji nie ma obowiązkowego szkolenia, a na drogach ginie tam o wiele mniej osób niż w Polsce. Nieobowiązkowe szkolenie wcale nie oznacza, że tam szkoły jazdy padają, bo zdecydowana większość przyszłych kierowców potrzebuje pomocy profesjonalistów. Rynek nie powinien pewnie wszystkiego regulować, ale w tym przypadku może warto zaryzykować i skorzystać z cudzych doświadczeń? Może właśnie deregulacja wyeliminuje te szkoły, które źle szkolą, a istnieją tylko dlatego, że kursant szkolenie odbyć musi?
Przeciwnicy takiego rozwiązania lubią przypominać, że ośrodek szkolenia kierowców to nie tylko biznes, ale i misja. Szkoda tylko, że dla tak wielu spośród nich jest to misja przygotowywania do zdania egzaminu, a nie do bezpiecznej jazdy. Jeśli to ma być celem, to tym bardziej nie ma znaczenia, w jaki sposób ktoś się do egzaminu przygotuje.